wtorek, 28 lutego 2017

Rozdział VIII

„Zdrajca


Dotarcie do domu nie zabiera nam wiele czasu. Umiejętności Harolda sprawiają, iż samochód zdaje się płynąć nawet w najgorszych korkach, które wymagają bezustannego ruszania i hamowania. Mężczyzna co pewien czas zerka w lusterko, by przyjrzeć się Joshowi, który z zainteresowaniem podziwia widoki za oknem. Nic nie mówi. Zawsze był skryty. W limuzynie towarzyszy nam także Randy. Ma dwadzieścia siedem lat. Jest wysoki, szczupły. Rysy jego twarzy są bardzo podobne do Dennisa. Obydwaj mają mocno zarysowane podbródki, jasnobrązowe oczy i modnie przystrzyżone włosy, które pojaśniały od słońca. Jeśli zestawimy to z opalenizną, nie trudno zgadnąć, że ich poprzednie miejsce pracy było znacznie słoneczniejsze... Podobają mi się. Gdyby nie Josh, z pewnością próbowałbym uwieść któregoś z nich. Jak ognia unikałem czarnowłosych kobiet i mężczyzn.
Harold zwalnia, a strażnicy otwierają bramę. Strzeżone osiedle, które ogradza płot – czy to wystarczy? Tak długo, jak porywacz będzie na wolności, nigdzie nie jest bezpiecznie.
- Jesteśmy na miejscu – wysiadam z samochodu i czekam, aż Randy otworzy drugie drzwi.
- Tu mieszkamy? - mój narzeczony podziwia kompleks kilku apartamentowców, wokół których rozciąga się zadbany park, plac zabaw dla dzieci oraz kryty basen, siłownia i spa. Jest tu także restauracja, mini kino, bar. Idealne miejsce dla osób, które dbają o swoją prywatność.
- Chodź – biorę go za rękę i prowadzę w kierunku windy. Te kilka chwil wystarczy, aby stwierdzić, jaki jest przejęty. Uśmiecha się do mnie blado. - Proszę – wpuszczam go do mieszkania, pozwalając, by się rozejrzał. Wchodzimy do salonu, który jest największym pomieszczeniem w całym domu. Pierwotnie znajdowały się tu dwa osobne mieszkania. Wykupiłem drugie i przerobiłem je na trzy sypialnie oraz moją pracownię. Znajdują się z drugiej strony. W moim dawnym mieszkaniu wyburzyłem ściany i w taki oto sposób powstała olbrzymia przestrzeń. Z okien widać centrum miasta. Wystrój jest raczej skromny - wielka, skórzana kanapa, stół i krzesła, a dalej kuchnia.  Wszystko na wyciągnięcie ręki, tak jak lubię.
- Panie Wood! Prosiłam, żeby pan zadzwonił, prawda? - Rose beszta mnie od progu, poprawiając fartuszek, który ma ubrany na ciemnogranatową, prostą sukienkę za kolano.
- Przepraszam, zapomniałem – tłumaczę się. Jej matczyne spojrzenie od razu dostrzega schowanego za moimi plecami Josha, którego lustruje od dołu do góry.
- Panie Wood! To on? Jest uroczy! - mocno go obejmuje i całuje w oba policzki. - Ma pan przeuroczego braciszka! - zachwyca się.
- Rose, Josh nie... - chciałbym jej wytłumaczyć, lecz nie jest mi to dane.
- Śmiało, panie Wood. Powiedz prawdę – słyszę cichy, rozbawiony głos jej małżonka.
- Ty jej nie powiedziałeś? - pytam szeptem.
- W życiu! - kpi ze mnie w żywe oczy. Gdy obracam się w jego stronę, dostrzegam jak wymieniają porozumiewawcze spojrzenia z Randym. - Poczekam, aż pan to zrobi. Mam nadzieję, że spisał pan testament...
- Ile masz lat, Josh? Czternaście? Szesnaście? - dopytuje kobieta, sadzając go na kanapie.
- Dwadzieścia dwa, proszę pani – odpowiada potulnie.
- Nie wyglądasz na tyle. Albo to pan Wood wydaje się przy tobie taki stary... - rozważa na głos, wprawiając go w wesoły nastrój. - I proszę, mów mi Rose.
- Nawet nie zapytałem ile ty masz lat... - chłopak nieśmiało spogląda w moją stronę.
- Trzydzieści – odpowiadam automatycznie.
- Za to tak się prowadzi, że dałabym mu o wiele więcej – spada na mnie bezlitosna krytyka meksykańskiej gospodyni.
- Rose, proszę cię, nie pogarszaj sytuacji. Sama widzisz, że jest już wystarczająco przytłoczony - modlę się w myślach, by ugryzła się w język i nie mówiła mu o tym, co robiłem przez ostatnie miesiące.
- Pan Wood wspominał, że niewiele pamiętasz, ale nic się nie martw, dziecko. Wszystko będzie dobrze – dotyka jego policzka z czułością.
- Bardzo dziękuję – odwdzięcza się tak szczerym uśmiechem, że aż mnie ściska w dołku z zazdrości.
- Przepraszam, w sumie powinnam zwracać się do ciebie panie...
- Wystarczy Josh, dobrze? - proponuje jej nieco się rumieniąc.
- Słodki z ciebie aniołek. I taki ładny. Tylko przerażająco chudy. Smakował ci pudding ryżowy? Specjalnie dla ciebie zrobiłam więcej. Masz ochotę?
- Świetny pomysł, Rose. Jeśli przekonasz go do jedzenia, dam ci dużą premię – zachęcam gospodynię do działania.
- Tristan! Jak możesz?! - protestuje błękitnooki.
- Josh musi przyjmować witaminy – wskazuję na papierową torbę, którą położyłem na stole. - Lekarz wszystko rozpisał, więc nie powinno być z tym problemów. Musi też odpoczywać. Wypisałem go ze szpitala na żądanie. Pokażę mu mieszkanie i wraca do łóżka.
- W takim razie nie traćmy czasu. Pokoje są już gotowe. Za chwilę podam śniadanie – Rose podrywa się z kanapy i rusza do swojego królestwa.
- Zjesz w łóżku – decyduję, biorąc go za rękę i prowadząc w kierunku sypialni.
- Nie jestem zmęczony. Nie chcę leżeć – marudzi, lecz nie zwracam na to uwagi.
- To będzie twój pokój – pokazuję mu sypialnię. - Tu jest łazienka, a tu garderoba. Z tego co widzę, przywieźli już twoje rzeczy – wchodzę do środka i zabieram z półki jasnoniebieską piżamę. - Pomóc ci się przebrać?
- Poradzę sobie – powoli oswaja się z otoczeniem. Podwójne łóżko z szarym, obitym pluszem zagłówkiem jest z pewnością znacznie wygodniejsze niż szpitalne. Do tego miękki, biały dywan, ciemnogranatowy fotel bujany oraz niewielkie biurko, obok którego stoi proste, drewniane krzesło.
- Coś nie tak? - po jego minie widzę, że spodziewał się czegoś innego.
- Nie o to chodzi... Po prostu myślałem, że kiedy wrócę do domu, chociaż coś będzie wyglądało znajomo.
- Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Powoli sobie przypomnisz – siadam na łóżku i zmuszam go, by do mnie dołączył, po czum całuję w policzek.
- Nie powiedziałeś Rose...- wypomina mi.
- Bo się jej boję – zaczynam się nerwowo śmiać. - Zabije mnie za to, że cię uwiodłem.
- A uwiodłeś? - spogląda mi prosto w oczy.
- Tak. I z przyjemnością zrobię to po raz drugi – przesuwam kciukiem po jego dolnej wardze.
- Przecież i tak się dowie.
- To prawda, jednak wtedy będzie już w tobie zakochana do tego stopnia, że nas nie porzuci. Za dobrze gotuje. Nie możemy jej stracić.
- Sprawia miłe wrażenie. Jest ciepła i troskliwa – zaskakuje mnie swoją obserwacją, lecz nie powinienem się dziwić. Zawsze był spostrzegawczy.
- Mogę? - upewniam się, że mnie nie odepchnie. Dobrze wie jak działa na mnie jego bliskość. Przyciągam go bliżej siebie i delikatnie całuję. Opiera prawą dłoń o moją klatkę piersiową. Nadal boi się mnie dotykać. Chciałbym go nieco bardziej ośmielić. Czekam na to, by rozchylił usta, które lekko drżą. Nie robi tego. Wzdycha, wystawiając moją samokontrolę na ciężką próbę.
- Tristan... Ktoś może wejść... - szepcze, przerywając pocałunek.
- Nikt tu nie przyjdzie. A nawet jeśli... Chcesz, żebym przestał? - odpowiada mi milczeniem. - Powiedzieć ci, czego ja chcę? - kontynuuję naszą zabawę.
- Ja nie pamiętam... - rumieni się i spuszcza wzrok.
- Przypomnę ci. Pocałuj mnie jeszcze raz.
- Teraz?- szepcze.
- Tak, teraz. Pocałuj... - waha się o chwilę za długo, więc obejmuję go ramieniem i ponownie łączę nasze wargi. Nic się nie zmienia. Zamiera z szeroko otwartymi oczami, a przecież nie o to mi chodził. - Źle – oceniam jego wysiłki.
- Zrobiłem coś nie tak?
- Nic nie zrobiłeś i w tym tkwi problem.
- Może już wystarczy – wyrywa mi się, ale jestem od niego silniejszy. Popycham go na łóżko.
- Jeszcze raz. Tym razem z większym zaangażowaniem. Co ty na to? - wodzę opuszkami po jego policzku.
- Nie wydaje mi się, że... - układa dłonie na klapach mojej marynarki.
- Rozchyl usta.
- Ale... - jest jak ptak, który szamocze się w klatce. Chciałby zerwać się do lotu, lecz ciężar mojego ciała wbija go w miękki materac.
- Zaufaj mi. Mówiłem ci już wiele razy. Bardzo cię kocham. Nie zrobię ci nic złego. Wprost przeciwnie. Śmiało, rozchyl usta i pozwól się pocałować – zachęcam go, podejmując ostatnią próbę. Może jestem zbyt wymagający? Josh mnie nie pamięta. Nie pamięta nocy, które spędził w moich ramionach...
- Tristan... - prawdopodobnie próbował poprosić, abym przestał. No cóż... Mój język zakrada się do wnętrza jego ust. Szczupłe palce ściśle zaciskają się na marynarce. Przymyka powieki i już jest mój.
- Mmm... - jęczy w moje usta, zatracając się. Przez moje ciało przechodzi silny dreszcz czystej satysfakcji, gdy oddaje pocałunek. Jednak pamięta... Pamięta znacznie lepiej niż sądzi... Jego język ociera się o mój. Nieśmiałość wypiera zupełnie inne uczucie...
- Nie było aż tak źle, prawda? - powstrzymuję śmiech, widząc go takiego.
- Co... Co ze mną zrobiłeś? - pyta po chwili, nie unosząc powiek.
- Skarbie, zrobiłbym z tobą o wiele gorsze rzeczy, gdyby nie to, że nie jesteś w najlepszej formie. - Przebierz się, a ja pójdę po śniadanie – pomagam mu usiąść.
- Nie chcę leżeć.
- Nie kłóć się ze mną.
- Proszę - te oczy... Tak łatwo mu mnie podejść.
- No dobrze... Pozwolę ci zjeść w kuchni pod warunkiem, że później od razu wrócisz do łóżka – grożę mu palcem.
- A ty co będziesz robić?
- Muszę pojechać do firmy. Rose i Randy z tobą zostaną. Wrócę na obiad, może być?
- Tak.
- Nie mówisz mi wszystkiego – widzę, że nie tego się spodziewał.
- Powinieneś zabrać Randiego. A co jeśli ten ktoś spróbuje zrobić ci coś złego?
- Wyglądam na takiego, który pozwoli się zaatakować? - puszę się jak paw, wzruszony faktem, że tak mu na mnie zależy.
- Tristan, nie żartuj tak! Wiesz, że mam tylko ciebie!
- Nie martw się. Mam ochronę. Czeka na dole. Mam też Harolda. Nic mi nie będzie.

Choć Rose dwoi się i troi, Josh odmawia zjedzenia czegokolwiek, poza puddingiem.
- Uparciuch z ciebie, kochaniutki.
- Przepraszam, już się najadłem. Przysięgam.
- Pan Wood miał rację, To będzie wyzwanie, ale skoro przekonałam Harolda, by się ze mną ożenił, przyjmuję wyzwanie – oczy Meksykanki groźnie błyszczą.
- Haroldzie, jak mogłeś?! Próbowałeś się przeciwstawić tak uroczej kobiecie? - odgryzam mu się za poprzednią sytuację.
- Chciałem ją poprosić o rękę w dniu, w którym się poznaliśmy, ale nie stać mnie było na pierścionek – całuje w rękę swoją ukochaną, która dolewa nam kawy do filiżanek. Ubóstwiam spędzać czas w ich obecności.
- Nie kłam. Bałeś się porozmawiać z moim ojcem.
- Do dziś się go boję! Groził mi śmiercią za każdym razem, gdy Rose choć krzywo na mnie spojrzała – zaczyna się śmiać, wspominając teścia.
- Tata Rose musi mieć szósty zmysł, skoro od razu przejrzał twoje zamiary.
- Niedaleko pada jabłko od jabłoni, panie Wood... Zobaczymy co pan powie, gdy pańskie zamiary zostaną przejrzane – wymownie na mnie spogląda. - Pyszna kawa, kochanie. Jak zawsze zresztą.
- Dziękuję, mężu – kobieta aż promienieje pod wpływem jego komplementów – wesołą atmosferę przerywa pojawienie się kota, który wskakuje na kredens i zaczyna skomleć o śniadanie.
- Jaki śliczny – Josh od razu zwraca na niego uwagę.
- To Cynamon – wstaję od stołu i biorę go na ręce. Perskie kocisko zaczyna obwąchiwać moje dłonie, licząc na jakiś przysmak. Ma miękkie, rude futro i złote, błyszczące oczy.
- Nie mówiłeś, że masz kota - chłopak nie może oderwać od niego wzroku. 
- Jest twój. Kupiłem ci go na zeszłoroczne urodziny - przypominam mu.
- Naprawdę? 
- Chcesz go potrzymać?
- Mogę? - cieszy się jak dziecko.
- Oczywiście – wyciągam rękę w jego stronę. Cynamon odwraca łepek, mierzy swojego pana lodowatym spojrzeniem, a następnie bezlitośnie drapie chłopaka pazurami w rękę. Przestraszony Josh natychmiast odskakuje do tyłu. Tymczasem kot uwalnia się z moich objęć i majestatycznym krokiem podąża w stronę sypialni.
- Nic ci nie jest? - sięgam po jego zranioną dłoń. - Nie wiem co go opętało! Nigdy się tak nie zachowywał! Cholerne rudzielec. Rose, podaj mi proszę apteczkę. Trzeba to zdezynfekować.
- Nie... - próbuje zbagatelizować sprawę.
- Pójdziemy do łazienki, a potem to opatrzę – ciągnę go za sobą do jego pokoju.
- Dziękuję za śniadanie – woła do Rose, która z dziwnym wyrazem twarzy przygląda się całej scenie.
- Jak on mógł... Wredny sierściuch...
- To nie jego wina – czarnowłosy ponownie staje w obronie swojego ulubieńca. - Może już mnie nie lubi...
- Za bardzo go rozpieściłeś! Mówiłem, żebyś tak nie robił. Boli? - zaniepokojony przyglądam się jego twarzy.
- Nie.
- No dobrze – odkładam aerozol. - Teraz wystarczy zabandażować.
- Bez przesady. To tylko zadrapanie. Zniknie za kilka dni.
- Powinienem złapać tego kocura za ogon i wystawić za drzwi! - irytuję się.
- Nie mów tak! - prawie krzyczy, łapiąc mnie mocno za nadgarstek.
- Josh... Ja tylko żartowałem. Palcem go nie tknę, obiecuję – chowam go w swoich ramionach.
- Błagam, nie wyrzucaj go... - skomle cicho.
- Nie wyrzucę... Skarbie... - cztery miesiące temu podobnie zareagował, gdy się rozstawaliśmy. Wtedy także mnie prosił... Nie posłuchałem. - Jesteś zmęczony. Czas odpocząć.
- Wiem, że się śpieszysz. Poradzę sobie. Tylko wracaj szybko.
- Powinienem być około czwartej. Leż w łóżku i nie wstawaj. Gdybyś czegoś potrzebował, poproś Rose.
- Dobrze.
- Muszę iść. Pa.
- Pa – powtarza po mnie.
- Rose? - szukam gospodyni, która właśnie kroi marchewkę, oglądając jednocześnie swój ulubiony serial. Obok niej siedzi Randy, bawiący się telefonem.
- Tak?
- Jadę do firmy, więc teraz ty tu dowodzisz. Gdyby coś się działo, od razu do mnie dzwoń, dobrze? I nie wpuszczajcie nikogo obcego. Żadnych dostaw, przesyłek, gości.
- Dobrze, panie Wood.
- Josh jest zmęczony, ale kiedy wstanie, postaraj się wmusić w niego coś do jedzenia. Może ciebie posłucha. I uważaj na kota. Nie wiem czemu stał się taki złośliwy.
- Chyba z tęsknoty.
- Z tęsknoty? Raczej z dobrobytu. Gdzie on w ogóle jest? - rozglądam się za rudą bestią.
- Śpi na pana łóżku.
- Świetnie...
- Kiedy zaczęłam tu pracować, ciągle przesiadywał pod drzwiami wejściowymi i miauczał. Byłam pewna, że chodzi o pana. Nie sądziłam, że woła kogoś innego.
- A właśnie, gdyby cię pytał... - upewniam się, że kobieta dotrzyma przyrzeczenia.
- Nic nie powiem, tak jak pan prosił. Biedaczek, tyle przeżył – rozczula się.
- Dziękuję. Widzimy się po południu – ostatni raz spoglądam w kierunku sypialni. Dobrze jest mieć go w domu.

niedziela, 26 lutego 2017

Rozdział VII

„Zdrajca



Kończę zapinać guziki koszuli, którą rano przywiózł mi Harold, gdy rozlega się ciche pukanie do drzwi. Do środka zagląda detektyw Cheng.
- Dzień dobry – rzuca okiem na śpiącego Josha. - Słyszałem, że w nocy sporo się działo.
- Tanner panu powiedział?
- Owszem – mężczyzna pociera brodę, wpatrując się w szpitalny monitor. - Nadal kiepsko wygląda – wskazuje na błękitnookiego.
- Wiem – zaciskam mocniej szczęki. - Są jakieś postępy w śledztwie?
- Nie – przyznaje z rozbrajającą szczerością. - Jak pan już pewnie wie, ewentualny porywacz prawdopodobnie miał ubrane rękawiczki, bo nie znaleźliśmy żadnych odcisków palców. Jednak nie o tym chciałem z panem porozmawiać.
- Tak? - dziwię się, krzyżując ręce na piersi.
- Czytał pan dzisiejszą prasę? - wręcza mi jeden z brukowców.
- Nie kupuję takich szmatławców.
- Proszę otworzyć na stronie czwartej – zachęca mnie, rozsiadając się na krześle. Rozkładam przyniesioną przez niego gazetę i przesuwam wzrokiem po poszczególnych kolumnach.
- „Znany wynalazca Tristan Wood, po serii bezpodstawnych oskarżeń o kradzież jego projektów, znalazł nowy sposób na odreagowanie stresu. Dotkliwie pobił swojego partnera, który przebywa obecnie na oddziale intensywnej terapii...” Co to za stek bzdur?! - irytuję się, widząc zdjęcia, które ostatnio zrobiono mi w klubie, a także zdjęcie szpitala. Mój samochód zaznaczony jest czerwonym kółkiem, by czytelnicy mogli go od razu zidentyfikować.
- Co prawda odradzałem panu przeniesienie narzeczonego do prywatnej kliniki, ale w obecnej sytuacji... - wymownie spogląda na artykuł, w który wpatruję się morderczym wzrokiem.
- Skąd wiedzą o Joshu?!
- Nie mam pojęcia. Uznałem jednak, że lepiej pana ostrzec. To już tylko kwestia czasu, gdy pismaki zaczną tu węszyć.
- To przyjacielska rada czy przesłuchanie? Pan również uważa, że to moje dzieło?! - wskazuję na chorego.
- Nie wiem. Dopóki pan Olson nie odzyska wspomnień...
- To chyba jakiś cholerny żart! - krzyczę, zwijając gazetę w kulkę i rzucając ją do kosza.
- Tristan...? - słaby głos Josha natychmiast przywołuje mnie do rzeczywistości.
- Przepraszam. Obudziłem cię? - okrywam go kołdrą, która się z niego zsunęła, gdy usiadł.
- Pan detektyw? - mruga zaskoczony widząc policjanta, siedzącego po drugiej stronie łóżka.
- Dzień dobry. Jak się pan czuje? - Cheng nie daje nic po sobie poznać. Uśmiecha się, czekając na odpowiedź na zadane pytanie. Przypomina sokoła, gotowego do ataku.
- Lepiej, dziękuję. Tristan, co się stało? Porywacz wrócił? - Josh nie traci czasu. Jest oszołomiony po lekach nasennych, a mimo to nie spuszcza ze mnie wzroku, ignorując gościa.
- Detektyw Cheng przyszedł pochwalić się zerowym postępem w śledztwie – celowo z niego szydzę.
- Czyli nadal jest na wolności... - przyciąga kolana do klatki piersiowej, krzywiąc się z bólu.
- Nie bój się. Podwoiłem liczbę osób, które będą cię pilnować.
- Czas na mnie – informuje nas Chińczyk, wciskając dłonie do kieszeni skórzanej kurtki, którą na sobie ma.
- Dziękujemy za wizytę, detektywie – cedzę przez zęby.
- Miłego dnia – rzuca na pożegnanie, po czym wychodzi.
- Chciałbyś mi coś powiedzieć? - jasnoniebieskie tęczówki wpatrują się we mnie oskarżycielsko.  - O wczorajszej nocy... - unosi znacząco brew.
- Wyspałeś się?
- Jak mogłeś kazać mnie uśpić?! Nie jestem dzieckiem! Sam mogę o siebie zadbać!
- Nie denerwuj się, skarbie. To ci zaszkodzi – podchodzę bliżej niego i przesuwam dłuższe pasma jego ciemnych włosów na bok, bo odsłonić twarz.
- Nic mi nie jest! - próbuje strącić moją dłoń. Popycham go na poduszkę.
- Schowaj pazurki i pocałuj mnie na dzień dobry – szepczę, sięgając do jego ust.
- N-Nie... - za późno... Nadal jestem delikatny i muszę się mocno kontrolować, a to takie trudne.. Jego usta są miękkie i słodkie. Ostrożnie muskam je swoimi, czując rozkoszne dreszcze. Z nikim innym tak się nie czułem. Josh jest wyjątkowy.
- Gniewasz się jeszcze? - pytam, wodząc palcami po bladym policzku.
- Tak.
- Mój mały wojownik – kradnę jeszcze jednego całusa. - Wybaczysz mi?
- Może – ucieka wzrokiem, zawstydzony.
- To mi wystarczy. Po tym, co stało się w nocy, nie możesz tu dłużej zostać.
- Zabierzesz mnie do domu? - jest tak podekscytowany, że ciężko mu to ukryć.
- Zobaczymy co powie doktor Kent. Pójdę z nim porozmawia, dobrze?
- Dobrze.
- Zobacz jakie cudo Harold dla ciebie przywiózł – kładę mu na kolanach porcelanowy talerzyk oraz miseczkę.
- Co to jest? - przygląda się im z rezerwą.
- Borówki amerykańskie i krem waniliowy. Zjesz cały, tak? - upewniam się, wręczając mu łyżeczkę.
- Skoro muszę.
- Wolisz, żebym cię pokarmił?
- Nie. Wolę, abyś przekonał lekarza, by mnie stąd wypuścił.
- Za chwilę wrócę. Jedz – każę mu.
- Tristan? - woła za mną.
- Tak? - odwracam się w jego stronę.
- Wracaj szybko – uśmiecha się w taki sposób, że na chwilę zapominam o wszystkich problemach.

Na korytarzu powinno być czterech ludzi z agencji oraz Randy, brat Dennisa, który siedzi bezpośrednio przy drzwiach.
- Muszę porozmawiać z ordynatorem. Nie wpuszczaj nikogo do środka dopóki nie wrócę.
- Dobrze, proszę pana.
Chociaż poranek jest zazwyczaj najbardziej pracowity, oddział wydaje się cichy i wymarły. Przebywa tu niewielu pacjentów, a większość personelu udała się na obchód razem z ordynatorem. Idę do jego gabinetu. Sekretarka pozwala mi wejść do środka. Lekarz dołącza do mnie chwilę później.
- Panie Wood, o co chodzi tym razem? Akcje w stylu Jamesa Bonda przestały panu wystarczyć?
- Bardzo zabawne, panie doktorze – uśmiecham się kwaśno.
- Pańscy goryle obstawili cały szpital.
- Nie mogę ryzykować powtórnego porwania.
- Co to ma ze mną wspólnego? - pyta lekarz, odkładając okulary na blat biurka.
- Muszę go zabrać do domu.
- Nie za szybko?
- Jeśli tu zostanie, narażam na niebezpieczeństwo jego oraz pańskich podwładnych. Proszę go wypisać. Obiecuję, że zapewnię mu najlepszą opiekę.
- Mówiłem już panu, panie Wood, że to nie jest takie proste. Organizm Josha nadal jest osłabiony, jednak to o psychikę najbardziej się boję. Może na to nie wygląda, ale poczucie bezpieczeństwa jest mu potrzebne bardziej niż kiedykolwiek.
- Staram się jak mogę, doktorze. Zatrudniłem terapeutkę. Każę mu leżeć i będę pilnował, aby jadł, jednak pobyt w szpitalu za bardzo się na nim odbija. A wczorajsza noc tylko pogorszyła sytuację.
- Słyszałem – mężczyzna podpiera podbródek na dłoni i przez kilka sekund rozważa wszystkie opcje.
- Panie ordynatorze... Bardzo pana proszę. Zatrudnię lekarza, pielęgniarkę – wyliczam.
- Nie popadajmy w paranoję. Wystarczy, żeby odpoczywał, brał witaminy i unikał stresów. Mam nadzieję, że wspomnienia pozostaną jeszcze trochę w ukryciu. Obecnie nie jest gotowy zmierzyć się z tym, co go spotkało.
- Tak będzie – zapewniam żarliwie.
- Powiedzmy, że pójdę panu na rękę, ale najpierw muszę go zbadać. Dopiero wtedy podejmę decyzję.
- Bardzo dziękuję – przyjmuję to z dużą ulgą. - Josh się ucieszy.
- Nie traćmy czasu – mężczyzna wstaje ze swojego miejsca. Po drodze ustalamy szczegóły dotyczące wizyt Ingi. W chwili, gdy docieramy do odpowiedniej sali, zaczyna dzwonić mój telefon.
- Muszę odebrać. To detektyw – informuję lekarza.
- Tym lepiej. Proszę poczekać aż skończę.
- Dobrze – najwidoczniej nie chce, abym mu przeszkadzał. Niech tak będzie. - Halo? - witam się z Tannerem.
- Panie Wood, musimy się spotkać – przechodzi od razu do rzeczy bez żadnych wstępów.
- Kiedy?
- Jak najszybciej. Chodzi o mecenasa Randala. Chciałbym panu coś pokazać. Proszę przyjechać do agencji.
- Teraz nie mogę. Lekarz właśnie bada Josha. Chcę jak najszybciej zabrać go do domu. Czytał pan dzisiejsze gazety? Brukowce zaczęły interesować się naszą sprawą.
- Tak, wiem. Mimo to nalegam – jest nieco poddenerwowany.
- Przyjadę po południu, dobrze? Może być czternasta? - spoglądam na zegarek.
- Może być. Do spotkania – rozłącza się. Rozmowy z nim są zawsze konkretne.
Na korytarzu pojawia się mężczyzna, ubrany w ciemnozieloną kurtkę, który celuje we mnie obiektyw aparatu.
- Wyprowadźcie go stąd – proszę Randiego. Jego ludzie odbierają mu sprzęt i kasują zdjęcia. Słyszę jak protestuje, gdy jeden z nich wsiada z nim do windy, by usunąć go poza budynek. - Zabieram Josha do domu. Zadzwoń do Harolda i powiedz mu, żeby czekał pod bocznym wyjściem. Odciągnę ich uwagę, a ty wsiądziesz z nim do samochodu.
- Dobrze, proszę pana.
- Pilnuj go. Ma bezpiecznie opuścić szpital - instruuję go.
- Może mi pan zaufać. Nie spuszczę go z oczu nawet na chwilę.
- Dziękuję – klepię go po ramieniu. - Pomogę mu się ubrać i możemy jechać.
- Jak pan sobie życzy – uśmiecha się do mnie.
Wchodzę do środka i odkrywam, że doktor mnie ubiegł, bo Josh ma już na sobie czarną bluzę, zapinaną na zamek oraz czarne dresy. Czerń niesamowicie podkreśla bladą cerę i szarobłękitne tęczówki. Jest piękny.
- Już jesteś gotowy? - nie wiem co jeszcze powinienem powiedzieć. Znowu mam przed sobą dawnego Josha – opanowanego i sprawiającego wrażenie znacznie starszego niż w rzeczywistości. Za to jest wyjątkowo chudy, co mi się nie podoba. I nie tknął śniadania...
- Pan doktor powiedział, że nic mi nie jest  - cieszy się.
- Ledwo trzymasz się na nogach, ale nie martw się. Postaram, abyś doszedł do siebie.
- Tu są leki, które proszę wykupić – Kent wręcza mi pokaźny plik recept. - Ma pan mój numer telefonu, prawda? Proszę dzwonić, gdybym coś się działo.
- Bardzo dziękuję, panie ordynatorze – ściskam wyciągniętą dłoń.
- Proszę także zadzwonić do pani Ingi.
- Tak też zrobię – uśmiecham się, nie umiejąc oderwać wzroku od mojego ukochanego.
- Dlaczego tak mi się  przyglądasz? - pyta podejrzliwym tonem, gdy tylko lekarz znika za drzwiami.
- Bo wyglądasz inaczej.
- Tak?
- Ciuchy na tobie wiszą. I nic nie zjadłeś – dodaję z wyrzutem.
- Jestem zbyt rozemocjonowany, by jeść. Proszę, jedźmy już.
- Zawołam Randiego. Zabierze cię do samochodu.
- Nie mogę pójść z tobą? - dziwi się.
- Tak będzie bezpieczniej. Poza tym muszę jeszcze postarać się o leki.
- Nie chcę leków!
- A widziałeś się w lustrze? Gdyby nie te nocne odwiedziny, spędziłbyś w szpitalu kolejny tydzień, jak nie lepiej.
- Nie strasz mnie!
- Nie masz pojęcia, jak bardzo cię kocham, prawda? - podchodzę bliżej niego i chowam jego twarz w dłoniach. Wpatruje się we mnie tak intensywnie, iż mam ochotę tulić go do siebie nie zważając na nic. Moja bliskość nadal nieco go peszy. Nie chcę na nim niczego wymuszać, więc szybko się odsuwam, wpuszczając do środka ochroniarza. - Zabierz Josha do samochodu. Za chwilę do was dołączę.
- Dobrze, proszę pana – mężczyzna wychodzi na korytarz, rozgląda się uważnie, a potem pozwala, by chłopak podążył za nim do windy.
- Tylko się pośpiesz – upomina mnie. Jest zdenerwowany. Ja zresztą też. Nie wiem jak zareaguje na nasze mieszkanie. Czy jego widok przywoła jakieś wspomnienia? Czy przypomni sobie szczęśliwe chwile, które w nim spędziliśmy? Dowiem się tego za kilkanaście minut.

czwartek, 23 lutego 2017

Rozdział VI

„Zdrajca


- Odbywałem staż w kancelarii i tam się poznaliśmy, tak?
- Tak. Jedz – wpycham mu do ust łyżeczkę puddingu ryżowego.
- Ale ty nie jesteś prawnikiem, prawda? - pyta po chwili, mierząc mnie podejrzliwym spojrzeniem.
- Nie. Zajmuję się głównie samolotami – nie tracę czasu i nakładam kolejną porcję.
- Nie zjem więcej.
- W takim razie niczego więcej ci nie powiem. Możesz mnie pytać o co zechcesz tylko pod warunkiem, że będziesz jadł. Więc? - jest niezadowolony, lecz pozwala mi się dalej karmić.
- Pyszne – mruczy, przymykając powieki.
- Każę Haroldowi przywieźć więcej, skoro tak ci smakuje.
- Nie musisz. Zjem cokolwiek. I tak sprawiam ci same kłopoty.
- Nie opowiadaj bzdur. To tylko pudding – to jego pierwszy posiłek od wczorajszego ranka. Rose miała świetny pomysł. Musze jej za to podziękować.
- Czyli jestem studentem?- podsumowuje.
- Ostatni rok prawa. Specjalizujesz się w prawie cywilnym, ale będziesz pracował razem ze mną i zajmował się tylko i wyłącznie umowami naszej firmy.
- Dlaczego?
- Bo jesteś mi potrzebny – odpowiadam zgodnie z prawdą.
- Na nic ci się nie przydam w takim stanie – spuszcza wzrok. - Niczego nie pamiętam.
- To bez znaczenia. Nie musisz nic robić. Ważne, że przy mnie jesteś. Zjesz coś jeszcze? - pytam z nadzieją w głosie, odkładając klosik i łyżeczkę.
- Nie, dziękuję.
- Szkoda – wzdycham.
- Opowiesz mi o swojej rodzinie? - próbuje się wygodnie ułożyć. Szpitalne łóżko jest za twarde dla jego obitych pleców.
- Moi rodzice niedawno przenieśli się do Dubaju. Ojciec jest potentatem naftowym, a mama zajmuje się działalnością charytatywną oraz organizowaniem przyjęć. To ona zadba o wszystko podczas naszego ślubu. Mam także starszą siostrę. Ma na imię Clair.
- To dlatego masz ochronę? Bo jesteś bogaty? - nawet chory jest wyjątkowo spostrzegawczy.
- Nie, skarbie. Ochrona jest dla ciebie.
- Przecież jestem nikim.
- Nieprawda. Dla mnie jesteś bezcenny i zrobię wszystko, aby cię chronić – poprawiam kołdrę, by było mu cieplej. Jasnoniebieskie tęczówki szukają mojego wzroku.
- Przedtem też miałem ochronę?
- Nie – że też akurat ten temat musi tak drążyć...
- Więc dlaczego... - nie daję mu dokończyć. Pochylam się i całuję go. Zamiera, zupełnie zaskoczony. Zaciska dłonie na szorstkiej pościeli. Tak długo o tym marzyłem. Nie chcę, by pomyślał, że jestem napastliwy, więc jedynie ocieram się wargami o jego usta, a po chwili odsuwam.
- Bo bardzo cię kocham – przesuwam opuszkami po zaróżowionych policzkach. - Twój wypadek... Znajdę winnego, który jest za to odpowiedzialny. I nigdy więcej tak nie zaryzykuję. Będziesz pilnowany dzień i noc przez najlepszych ludzi, jakich uda mi się zatrudnić. Już nikt cię nie tknie, bo jeśli się ośmieli, pożałuje.
- Tristan... - wydaje się bezradny, słaby, a jednocześnie taki pociągający.
- Ta osoba pozostaje na wolności, ale już niedługo – ponownie zmniejszam odległość między nami, dając mu tym samym czas, by mógł mnie odepchnąć. Nie robi tego. Wciąż jest zaskoczony poprzednim pocałunkiem. To dobrze... Na powtórkę również nie jest gotowy. Uśmiecham się, zadowolony z efektu, jaki u niego wywołałem. Pieszczota trwa kilka sekund. Dla mnie to za mało, ale on... Jego oczy lśnią, oddech przyspieszył. Przykłada palce do ust, jakby nie mógł uwierzyć, że serio to zrobiłem. - Przestraszyłem cię?
- N-Nie...
- Na pewno?
- Tylko troszeczkę – przyznaje nieśmiało.
- Wybacz. Bardzo za tobą tęskniłem. Trudno się powstrzymać, gdy jesteś tak blisko.
- Nie szkodzi – jego głoś aż drży. Uwielbiam go.
- Wolałbyś, gdybym najpierw zapytał?
- N-Nie... Ja...
- Nie bój się. Wszystko ci przypomnę... Już późno i jesteś zmęczony, więc pójdziesz spać, dobrze?
- Ale... - przygryza wargę.
- Jutro też jest dzień, a ty musisz dużo odpoczywać.
- Wrócisz na noc do domu?
- Nie, zostanę z tobą, przecież wiesz – łapię go za rękę i splatam nasze palce.
- Mam wyrzuty sumienia, że tak się przeze mnie męczysz.
- Nie męczę się. Lubię z tobą być. Zawsze – całuję wierzch jego dłoni. - Śpij.
- I nie odejdziesz? - upewnia się ostatni raz układając na boku.
- Jestem tuż obok. Zamknij oczy – przesuwam palcem wskazującym po jego skroni.
- Nigdy nie odchodź... - prawdopodobnie chciał powiedzieć coś jeszcze, ale już nie zdołał. Przez jakiś czas przyglądam się jego bladej twarzy, granatowym cieniom pod oczami. Kto mógł go porwać? I po co?
Po jakimś czasie pojawia się pielęgniarka i podłącza kroplówkę. Sonduje wzrokiem to, że Josh tuli się do mojej dłoni, której nie chcę mu zabierać.
- Może prześpi się pan w sali obok? Jest przeznaczona dla rodziny.
- Nie dziękuję, nie jestem zmęczony.
- Na pewno?
- Tak, wolę go mieć na oku.
- Wrócę za dwie godziny. W razie czego wie pan, gdzie mnie znaleźć – kobieta uśmiecha się, po czym zamyka za sobą drzwi.

Dochodzi druga. Ciszę przerywa deszcz, którego ciężkie krople uderzają w szyby. Zaalarmowany Josh od razu otwiera oczy.
- Zaczęło padać. Śpij.
- A ty? - pociera oczy.
- Często pracuję w nocy. Nie jestem zmęczony.
- Tristan... Kiedy wrócimy do domu?
- Nie wiem. Wszystko zależy od tego, co powie lekarz.
- Proszę, zabierz mnie do domu.
- Zabiorę, kiedy poczujesz się lepiej.
- Już czuję się lepiej – zapewnia mnie, siadając.
- Połóż się.
- Proszę, zabierz mnie do domu. Twój samochód stoi na parkingu, prawda?
- O nie, kochany. Na to mnie nie namówisz – zaczynam się śmiać z jego przebiegłości.
- Proszę... Nie mogę tu wytrzymać! - jest bardzo zdeterminowany, by postawić na swoim.
- Niedawno miałeś wysoką gorączkę... - przypominam.
- Która minęła. Proszę... - robi tak smutną minę, że jestem bliski, by się złamać. Wystarczyłoby owinąć go w koc i wziąć na ręce. - Tristan...
- Nie, skarbie. Nie mogę aż tak zaryzykować. Gdyby coś ci się stało, nie wybaczyłbym sobie.
- Ach tak... - spuszcza głowę, przybity moją odmową.
- Jutro porozmawiam z lekarzem – obiecuję mu.
- Dobrze – szepcze, zwijając się w kłębek na łóżku. Jest smutny. Szlag by to wszystko trafił!
- Postaraj się zasnąć. Jest środek nocy.
- Nie chcę spać. Chcę do domu - żałość w jego głosie chwyta mnie za serce.
- Josh... Myślisz, że jest mi łatwo? Zrobiłbym wszystko, abyś nie cierpiał! Jesteś chudy, blady, prawie nie jesz – wyliczam.
- Tutaj mi się nie polepszy. Łóżko jest niewygodne. Mdli mnie od leków. Ledwo ruszam rękami. Ciągle się budzę bojąc, że gdzieś odszedłeś... I... Ty też jesteś zmęczony.
- Ja to co innego.
- Przestań kłamać. Jedź do domu i się prześpij. Poczekam na lekarza. Może okaże mi choć trochę zrozumienia...
- Wyrzucasz mnie?!
- Nie, troszczę się o ciebie. Nie mam nikogo innego. Gdyby coś ci się stało, to...
- Nic mi nie będzie – przerywam mu.
- Mam nadzieję – wydaje się nieco obrażony.
- Skoro nie śpisz, pozwolisz mi zejść na dół po kawę? - pytam z nadzieją w głosie. Ta opcja średnio mu się podoba. - Przyniosę ci sok pomarańczowy, albo czekoladę – kuszę go.
- Idź, jeśli chcesz.
- Wrócę za dziesięć minut – całuję go w czoło. - A galaretkę? Masz ochotę?
- Nie, dziękuję.
- Sam coś dla ciebie wybiorę – wychodzę na korytarz, gdzie czeka na mnie Dennis.
- Proszę pana... - podnosi się z miejsca.
- Idę po kawę. Chcesz?
- Poproszę.
- Tylko go pilnuj – kieruję się w stronę windy, by zjechać do baru, który mieści się na najniższym poziomie.
O tej porze po szpitalu kręci się niewiele osób. Głównie personel medyczny oraz ekipa sprzątająca.
Miła kobieta w starszym wieku podchodzi do kontuaru, by przyjąć zamówienie. Sam zapach kawy działa na mnie odurzająco. Kupuję też kilka batoników. Karmelowy chowam do kieszeni. Zamierzam nim przekupić Josha, by w końcu poszedł spać.
Gdy jestem już w windzie, dzwoni mój telefon. Spoglądam na wyświetlacz. To Dennis. Nie odbieram. Minęło dokładnie dziesięć minut. Pewnie mały zaczął panikować...
- Jest pan wreszcie! - ochroniarz popycha mnie w kierunku drzwi, gdy tylko wynurzam się z windy. - Proszę wejść do pokoju i nikogo nie wpuszczać.
- Dlaczego? Coś się stało? - zaniepokojony obserwuję, jak podąża w kierunku schodów.
- Muszę coś sprawdzić – informuje mnie. Po chwili pojawia się drugi mężczyzna, którego bliżej nie znam. Wiem tylko tyle, że zazwyczaj przesiaduje w samochodzie pod szpitalem.
- Panie Wood, proszę wejść do pokoju – odpina marynarkę i sięga po broń. - Piętro i windy czyste – szepcze do słuchawki.
- Chcę wiedzieć co się dzieje! Teraz!
- Dennis twierdzi, że ktoś podejrzany kręcił się tu w przebraniu sprzątacza. Musimy to sprawdzić. Na wszelki wypadek wezwaliśmy więcej ludzi z agencji. Są w drodze. Proszę wejść do pokoju. Niepotrzebnie się pan naraża.
Niechętnie spełniam jego polecenie, jednocześnie wykręcając numer do Harolda.
- Panie...
- Sprowadź więcej ludzi!- żądam.
- Już do mnie dzwoniono. Za kilka minut będą na miejscu. Powiadomiłem Tannera. Jest w drodze.
- Dobrze, dziękuję - uspokajam się mając pewność, że Harold przedsięwziął już odpowiednie kroki.
- Mam przyjechać? Potrzebuje pan samochodu?
- Nie, poradzę sobie. Z samego rana zajmij się domem. Wszystko ma być gotowe.
- Już to zrobiłem - jak zwykle czyta w moich myślach.
- Do jutra – rozłączam się.
- Tristan, coś się stało? - spoglądam w kierunku Josha, który nadal siedzi skulony na łóżku.
- Nic, nic się nie dzieje – udaję niewzruszonego zamieszaniem, które panuje za drzwiami.
- Nieprawda! Słyszałem, jak rozmawiałeś z tamtym mężczyzną. On tu jest, tak? Przyszedł po mnie? - jego twarz jest poważna. Zachowuje się spokojnie, lecz mnie nie oszuka.
- Nie bój się. Ze mną nic ci nie grozi.
Mija kilka długich minut, które spędzam spacerując po pokoju. Josh tylko mi się przygląda. Rozlega się ciche pukanie.
- Panie Wood, mogę wejść?
- Dennis, co się dzieje do cholery? - wybucham gniewem.
- Przepraszam. To moja wina. Wypatrzyłem na korytarzy mężczyznę, który udawał sprzątacza. Pobiegłem za nim, ale zniknął. Ekipa detektywa Tannera zbierze odciski palców z porzuconego wózka ze sprzętami czystości.
- Jesteś pewny, że to nie był nikt z pracowników szpitala?
- Szpital zatrudnia firmę zewnętrzną. Przejrzeliśmy akta wszystkich pracowników, tak jak pan sobie życzył. Poza tym większość osób znam z widzenia. To musiał być ktoś obcy. W dodatku dobrze znał rozkład wszystkich pięter. Wybrał korytarze, które nie są objęte monitoringiem. Nasi ludzie nadal go szukają.
- Rozumiem. Dziękuję, Dennis.
- Szpital nie jest bezpiecznym miejscem. Czy życzy pan sobie, abyśmy... - nie będę szarpał chłopaka do innego szpitala o tak późnej porze.
- Nie, zostaniemy tu do rana – decyduję.
- Jest pan pewny? - dziwi się mojej decyzji.
- Wykorzystamy Josha jako przynętę. Może porywacz nie zauważy, że został zdemaskowany i postanowi tu wrócić? Poza tym muszę skonsultować się z lekarzem. Sam widzisz, jak mizernie wygląda – wskazuję na chorego, schowanego pod szpitalną kołdrą. - Obstawcie całe piętro i szukajcie go. Zapamiętałeś jak wyglądał?
- Około czterdziestu pięciu, może pięćdziesięciu lat. Wysoki, postawny. Miał na sobie czapkę z daszkiem, więc nie miałem okazji, by lepiej mu się przyjrzeć.
- Nie szkodzi. To i tak jakiś postęp. Na razie to wszystko, możesz odejść.
- Dziękuję – zamyka za sobą drzwi.
- Ale noc... - zbliżam się do łózka i siadam na krześle.
- Idź sobie.
- Słucham?
- Dobrze słyszałeś, idź sobie. Powiedz tym ludziom, aby odwieźli cię do domu – chłopak jest bliski ataku paniki... Tylko tego mi brakowało...
- To nic nie znaczy. Dennis...
- Tristan, idź stąd! Chcę zostać sam! Rozumiesz?! - łapie za rurki od kroplówki i zaczyna nimi szarpać.
- Zostaw! - przytrzymuję jego szczupłe ręce. - Co w ciebie wstąpiło?
- Znalazł mnie i wróci! Ale tym razem nie wyjdę z tego żywy! Nie zamierzam ryzykować twojego, ani cudzego życia! Zabierz swoich ludzi i wracaj do domu! Nie wiem gdzie to jest, więc będziesz bezpieczny!
- Josh, nikt nikogo nie skrzywdzi. Spokojnie... Chodź do mnie – próbuję go objąć, ale mnie odpycha.
- Idź stąd! Zostaw mnie i idź!
- Nigdzie nie pójdę – wskakuję na łóżko i kładę się za jego plecami, by łatwiej mi było nad nim zapanować. Otulam go ramieniem i przyciągam do siebie. - Już dobrze... Postaraj się zasnąć.
- Jeśli stanie ci się coś złego... - słyszę rozpacz w jego głosie. Bardzo się przejął. - Musisz stąd odejść!
- Bzdura – zatapiam nos w jego włosach. - Jesteś dziś w tak bojowym nastroju. Z pewnością byś mnie obronił, prawda?
- To moja wina! Nie mówisz mi wszystkiego! Zrobiłem coś złego, tak? Proszę, powiedz mi! - domaga się prawdy, ale co mam mu powiedzieć? Że zdradzał? Za to nie jest się porywanym. Musi chodzić o pieniądze, ale on nic nie ma. Ani oszczędności, ani mieszkania, czy samochodu. Nawet pracy.
- Nic więcej nie wiem, przysięgam.
- To tym gorzej! Proszę idź sobie!
Za jego plecami wyciągam telefon i piszę do Dennisa, by poprosił pielęgniarkę o coś na uspokojenie. Kobieta pojawia się po chwili. Ogląda ręce Josha upewniając się, że wszystko jest na miejscu, a potem wyjmuje z kieszeni lek, który wstrzykuje bezpośrednio do wenflonu.
- Za chwilę zacznie działać.
- Dziękuję – uśmiecham się do niej porozumiewawczo.
- Puść mnie i idź stąd...- mój ukochany jest coraz bardziej senny, a mimo to nie ustępuje. Przegrywa tą nierówną walkę z zamykającymi się powiekami.
- Śpij. Porozmawiamy rano.
- Kazałeś...
- Tak, kazałem, a teraz śpij – całuję go w policzek. Nim się obudzisz, będę miał nowy plan działania.

sobota, 18 lutego 2017

Rozdział V

 

„Zdrajca


- Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia, panie Wood.
- Ja również – ściskam dłoń prezesa Coopera.
- W takim razie pozostaje mi czekać na efekty pańskiej pracy – mężczyzna wygląda na zrelaksowanego i odprężonego, choć dosłownie kilkanaście minut temu mój wspólnik wydarł mu dwadzieścia dwa miliony dolarów. Obserwuję jak oddala się w towarzystwie swojej nowej żony.
- Stary, byłeś świetny! - chwali mnie Ron. - Twój najlepszy występ od kilku tygodni. Profesjonalny, opanowany i co ważniejsze, przygotowany. Oby tak dalej!
- Uczę się od najlepszych – puszczam do niego oko.
- Dziękuję, chciałbym, by tak było, lecz moim zdaniem zawdzięczasz to Joshowi. Jego powrót do gry sprawił, że nabrałeś wiatru w żagle!
- On nie ma z tym nic wspólnego – bronię się.
- Serio? Przez ostatnie tygodnie potrafiłeś skupić się wyłącznie na piciu, ale dzisiaj stanąłeś na wysokości zadania, jak za starych, dobrych czasów. Nie wmawiaj mi, że wraz z powrotem tego zdrajcy, życie nie stało się piękniejsze.
- Sam nie wiem co o tym myśleć – rozsiadam się w skórzanym fotelu, jednocześnie odwiązując krawat.
- Nie wiesz? Uśmiechasz się, nawet wykonałeś kilka szkiców, by zaimponować pani Cooper. Swoją drogą, to było genialne zagranie. Musimy to zapamiętać na przyszłość.
- Ledwo podpisaliśmy umowę. Jeszcze ci mało?
- Mało?! Póki co mamy do odrobienia siedemdziesiąt osiem milionów. Zwolnimy tempo, gdy wyrównamy straty.
- Bardzo zabawne.
- Runda druga w przyszły czwartek. Do tego czasu popraw projekty – instruuje mnie.
- W czwartek?
- Umówiłem nas z pewnym bogatym szejkiem. Świetny facet, polubisz go.
- Ron, mówiłem ci, że nie mogę teraz tyle pracować. Josh jest w szpitalu i...
- Nie panikuj. Nie dzieje mu się żadna krzywda. Poleży, odpocznie i dojdzie do siebie, prawda?
- Mam nadzieję.
- Ciekawe jakie to uczucie stracić wszystkie wspomnienia. Pewnie zasypuje cię pytaniami, co?
- Właściwie to nie. Jest bardzo cichy i spokojny i to mnie trochę niepokoi.
- Może udaje? - kończy układać dokumenty i zaczyna bawić się swoim szczęśliwym długopisem.
- Nie udaje. Ciągle powtarza, że mam go nie zostawiać.
- No wiesz, biorąc pod uwagę twój wygląd oraz fakt, że nie ma innej rodziny – nie umie zachować powagi i wybucha głośnym śmiechem.
- Bardzo zabawne. Uśmiałem się do łez – drwię.
- Zawsze do usług – kłania się.
- Muszę się zbierać. Obowiązki wzywają.
- Już idziesz? Myślałem, że pójdziemy uczcić nasz dzisiejszy sukces. Dziewczyny z administracji zdradziły mi namiary na świetny klub. Wpisowe wynosi fortunę, ale ponoć warto. Mają osobne sale, w których można się nieźle zabawić.
- Nie tym razem, przyjacielu. Nie chcę zostawiać Josha na zbyt długo, a mam umówione jeszcze jedno spotkanie.
- Nie rób mi tego! Zdobycie zaproszenia graniczyło z cudem – zaczyna marudzić, odprowadzając mnie w kierunku windy.
- Idź sam. Albo zabierz Abby.
- Jeszcze czego! Jej ojciec by mnie wydziedziczył, gdyby się dowiedział! I tak nie może na mnie patrzeć po tym, jak ograłem go w golfa.
- To może jego powinieneś zabrać? - podpowiadam.
- Świetna myśl. Póki imprezowałem z tobą, miałem wymówkę, ale teraz... Będę musiał powrócić na łono rodziny.
- Nie będzie tak źle. Dalej będziemy wychodzić, jak tylko Josh poczuje się lepiej.
- Tristan... Opowiadać bajki... W twoim wieku... Powinieneś się wstydzić!
- Nie jestem jeszcze taki stary! - bronię się.
- A ja naiwny...Twoja obsesja na jego punkcie nie zna granic. Przyznaj, że tylko czekasz, by zabrać go do domu i zabarykadować drzwi. Będziesz mu gotować i rozpieszczać, aż obydwaj zaczniecie rzygać tęczą od nadmiaru cukru.
- Jesteś niesprawiedliwy! Nigdy tak nie robiłem!
- Już tak robisz. Zachowujesz się inaczej, ubierasz inaczej, ciągle spoglądasz na ekran telefonu. Beznadziejny przypadek. Nie ma dla ciebie ratunku.
- To prawda, bardzo go kocham.
- A co ze ślubem? Dostaliśmy zaproszenie, które nie zostało anulowane.
- Ślub się odbędzie – odpowiadam z dumą.
- Oszalałeś?! Zwiążesz się z nieletnim, który cię zdradzał na prawo i lewo, i nawet tego nie pamięta?!
- Josh nie jest nieletni – grożę mu palcem. - Sam mówiłeś, że przy nim jestem inny. Masz rację. Nie zrezygnuję. Jest mi potrzebny niczym tlen.
- Uważaj... Twój wybranek pokazał już pazurki.
- Więc skorzystam z twojego pomysłu i zamknę go w domu.
- To nic nie da. Nie jest zdolny do miłości. Wiesz jak to się mówi „czym skorupka za młodu...” Z tym bagażem doświadczeń odniósłby oszałamiający sukces jako psychopata. Zero uczuć, zero rodziny.
- My byliśmy jego rodziną. Ty, Abby i ja.
- To było zanim Randal położył na nim swoje łapska, czy też po? A może w trakcie? - duma.
- Josh jest mój. Kocham go. Ślub zgodnie z planem. Jeśli nie chcesz brać w nim udział, zrozumiem.
- Czegoś takiego nie da się opuścić. Po prostu nie chcę, abyś cierpiał, to wszystko. Jesteś dla mnie jak brat – mocno mnie obejmuje.
- Ty dla mnie też.
- A co zrobisz, jak Neal po niego wróci? Albo jeśli pojawi się ktoś inny?
- Jak to co? - wchodzę do windy. - Pozbędę się konkurencji. Poza tym drugi raz nie dam go sobie odebrać.
- Oby. Ciężko wyleczyć złamane serce u faceta.
- Tobie prawie się to udało, doktorze Ron.
- Wypchaj się!
- Cześć.
Nowy kontrakt sprawił, że znowu mam ochotę osiągnąć niemożliwe. Jedną z takich rzeczy będzie z pewnością usidlenie Josha. Ślub mi to ułatwi. Może powinienem zmusić go do podpisania intercyzy? Kazać sobie zapłacić za każdy rok związku... Ostatecznie jest mi winny sto milionów...
Spoglądam na zegarek. Dochodzi dwudziesta. Wychodzę z budynku. Harold otwiera mi drzwi samochodu.
- Jedziemy do szpitala? - pyta, odpalając silnik.
- Jeszcze nie. Najpierw chcę obejrzeć wyniki pracy detektywa Tannera. Ma układ z policją. Mam nadzieję, że wspólnymi siłami uda im się ustalić sprawcę porwania.
- Może mu pan zaufać. Jest uparty i dokładny – zapewnia mnie.
Niecałe pół godziny później parkuje samochód niedaleko centrum, przed niepozornie wyglądającą kamienicą. Jest dwupiętrowa i odnowiona, choć w żaden sposób nie wyróżnia się na tle innych domostw. Rozglądam się, lecz nie dostrzegam żadnej tabliczki. Są za to kamery oraz srebrny przycisk domofonowy.
- Jesteś pewny, że to tutaj?
- Tak, proszę pana – uśmiecha się, zachęcając mnie do działania. Podchodzę bliżej i wyciągam rękę w kierunku klamki.
- Proszę wejść, panie Wood – odzywa się kobiecy głos, uprzedzając moje działania.
- Dziękuję.
Korytarz jest jasno oświetlony i wyłożony wzorzystą wykładziną. Dostrzegam młodą kobietę, siedzącą za biurkiem.
- Zapraszam, pan Tanner za chwilę do pana przyjdzie – wskazuje na gabinet po prawej stronie, nie odrywając się od komputera. Odsuwam krzesło i siadam przy masywnym stole, na którym leży tablet oraz teczka z dokumentami.
- Już jestem – do środka wpada detektyw, zamykając za sobą drzwi. - Panie Wood – ściska moją dłoń. - Mam mało czasu, więc będę się streszczać. Oto zdjęcia, które przesłał mi Cheng – sięga po sprzęt i wyświetla zawartość folderu na ekranie, który powieszony jest na ścianie na wprost mnie. Dzięki temu widzę aż nazbyt dokładnie brudną i nieco porwaną koszulę oraz spodnie.
- Miał je na sobie, gdy widzieliśmy się po raz ostatni.
- Jest pan tego pewien?
- Tak. Tego dnia Josh miał jakiś ważny egzamin. Sam kazałem mu ją ubrać – niechętnie wracam do scen, które setki razy wyświetlałem sobie w głowie niczym film. Obudziłem się dość wcześnie. Szukałem go w łóżku, tymczasem on od dawna siedział przy stole w kuchni, przeglądając jakieś papiery. Był bardzo zdenerwowany. Objąłem go. Pachniał mydłem...
- … Jest pan pewien, że chce je obejrzeć?
- Przepraszam, mógłby pan powtórzyć? - niechętnie wracam do rzeczywistości.
- Pytałem o zdjęcia z obdukcji. Chce je pan obejrzeć?
- Tak – zaciskam szczęki, gotowy na najgorsze, jednak nawet moja spaczona wyobraźnia nie była przygotowana na taki szok. Zakrywam usta dłonią, by nie wydać żadnego dźwięku. Josh wyglądał strasznie, jak cień człowieka. Był jeszcze szczuplejszy. Przerażony. Całe jego ciało pokrywały ślady po uderzeniach.
- Zostały zrobione tego samego dnia, w którym znaleziono pana Olsona.
- Wystarczy – odwracam wzrok, nie mogąc dłużej znieść ich widoku.
- Tu mamy zdjęcia mecenasa Randala oraz jego żony, a także wyciąg z konta bankowego, o którym już wspominałem.
- Sprawdzał pan, czy Josh gdzieś wyjeżdżał? Korzystał z kart płatniczych? Telefonu?
- Wszystko jednoznacznie wskazuje na to, że jest pan ostatnią osobą, która go widziała. Jego telefon przestał być aktywny dwunastego czerwca około godziny osiemnastej. Konto bankowe także jest nietknięte. Znajduje się tam jakieś dwanaście tysięcy dolarów. Są to pieniądze pochodzące ze stypendium naukowego, które...
- Tak, wiem. Czyli Josh nie miał nic wspólnego z kradzieżą mojego projektu – oddycham z ulgą.
- Tego nie możemy wykluczyć. Będziemy obserwować mecenasa. Prędzej czy później skontaktuje się z osobą, która mu pomagała. Do tego czasu radziłbym, by zachował pan czujność i ostrożność.
- Wynająłem ochronę, a poza tym nie sądzę, by mój narzeczony stanowił dla mnie jakiekolwiek zagrożenie. Sam pan widział w jakim obecnie jest stanie.
- Nie rozumiemy się, panie Wood. Nie chodziło mi o zagrożenie pana życia, lecz jego. Jeśli te dwie sprawy w żaden sposób nie są ze sobą powiązane, oznacza to, że to on jest celem. Dopóki porywacz jest na wolności, pan Olson nie jest bezpieczny.
- Josh... To niemożliwe! Mówiłem panu, że to zwykły chłopak. Nie ma rodziny, bliskich przyjaciół...
- A jego ojciec? Cheng wspominał że zniknął.
- Pewnie zapił się na śmierć – odpowiadam z niesmakiem. Niedobrze mi za każdym razem, gdy o nim myślę. Jak mógł porzucić synka? Nie dał mu nic poza bólem i stresem, które odbiły się na całym jego życiu. Nie umie nawiązać bliskich relacji. Jest, a właściwie był mocno zamknięty w sobie. Nie prosi o pomoc. Ze wszystkim zmaga się sam. Przez cały okres naszego związku starałem się, by się na mnie otworzył. Dzielił tym, co czuje. Pozwolił mi się sobą opiekować.
- Kto się więc nim zajmował?
- Jakaś daleka krewna, która zmarła kilka lat temu. Josh mieszkał razem z nią, lecz po jej śmierci córka zdecydowała, że sprzedaje dom i wyrzuciła go na ulicę.
- Wie pan jak ona się nazywa?
- Nie. Wiem za to, że jeszcze w liceum uciekła z chłopakiem do Teksasu i od tamtej pory nie kontaktowała się z matką. Miała do niej żal za to, jak ta ją traktowała. Biorąc pod uwagę, że w identyczny sposób traktowała Josha szczerze wątpię, aby dziewczyna czegokolwiek mu zazdrościła. Josh wspominał, że była miła. Pomogła mu przewieźć rzeczy do wynajętego pokoju. Widzieli się tylko ten jeden raz.
- A koledzy ze studiów? Przyjaźnił się z kimś?
- Nie. Gdy Randal zaproponował mu staż w kancelarii, zazdrość innych zrobiła swoje.
- No dobrze. Ostatnie pytanie. Kto wiedział o waszym związku?
- O naszym związku? - dziwię się.
- Mieszkaliście razem, prawda? Jest pan bogaty, pana zdjęcia pojawiają się w prasie przy różnych okazjach, zwłaszcza w ostatnim czasie... - spogląda na mnie wymownie. Tak, sporo imprezowałem, ale co z tego?
- Co to ma do rzeczy? - obejmuję się ramionami w obronnym geście.
- Chroni pan swoją prywatność. Kto o was wiedział?
- Ron, mój wspólnik. Moja matka. Sekretarka. Nie robiłem z tego tajemnicy, ale też nie obnosiłem się swoim szczęściem.
- A byli partnerzy lub partnerki?
- Same przelotne znajomości. Zazwyczaj kilkutygodniowe. Przed Joshem nigdy z nikim nie mieszkałem – przerywa nam pukanie do drzwi.
- Dex, musimy iść – uzbrojony mężczyzna zagląda do pokoju.
- Przepraszam pana, panie Wood, ale obowiązki wzywają. Będziemy w kontakcie – ściska mi dłoń i pośpiesznie wychodzi, podążając za ubranym w kamizelkę kuloodporną mężczyzną.
Życie Josha może być zagrożone, a ja nadal nie wiem przez kogo... Nie powinienem zostawia go samego, nawet za cenę nowego kontraktu.

- Dziękuję, Haroldzie, możesz wrócić do domu. Zadzwonię, gdybym czegoś potrzebował.
- W razie czego nasz człowiek cały czas czeka pod szpitalem. W bagażniku mam torbę z rzeczami na zmianę. Rano przywiozę śniadanie.
- Jak zawsze myślisz o wszystkim.
- Drobiazg, proszę pana.
- Nie wolisz odpocząć? Może chcecie gdzieś wyjechać z córką i wnukami? 
- Nie ma takiej potrzeby. Od lat pracuję w tej branży. Rozleniwiłbym się, gdybym nie musiał nic robić.
- Tym bardziej cieszę się, że trafiłeś do mnie. Rose i ty bardzo mi pomagacie.
- Dobranoc, panie Wood.
- Dobranoc – obserwuje jak odjeżdża zostawiając mnie na szpitalnym parkingu. Inny samochód miga do niego światłami, dając znać, że pełni wartę. Oby to wystarczyło...
Gdy docieram na górę od razu zauważam, że panuje tam małe zamieszanie.
- Co się dzieje? - pytam Dennisa, który siedzi przed salą.
- Pan Wood... Z mojej strony wszystko w porządku, ale pański podopieczny chyba gorzej się poczuł. Doktor Kent wspominał, że ma gorączkę.
- Dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś?! - wbiegam do środka. Ordynator oraz jedna z pielęgniarek stoją przy łóżku nieprzytomnego Josha. - Co się dzieje?! - od razu domagam się wyjaśnień.
- Uprzedzałem, aby zachował pan ostrożność i nie przysparzał mu niepotrzebnych stresów, prawda? - lekarz spogląda na mnie z wyrzutem.
- Nic nie zrobiłem! Musiałem jechać do firmy. Mówiłem mu, że wrócę!
- Teraz to nie ma znaczenia. Staramy się obniżyć temperaturę. - Wyciągam rękę i dotykam rozpalonego czoła. Błękitnooki odwraca gwałtownie głowę. Wygląda jakby śnił mu się wyjątkowo zły sen.
- Spokojnie, wszystko będzie dobrze – szepczę, ściskając jego dłoń.
- W jego stanie tak wysoka gorączka może zagrozić życiu. Wiedział i widział pan, że organizm jest mocno wycieńczony. Myślałem, że jest pan rozsądniejszy. Siostro – zwraca się do pielęgniarki – proszę podłączyć pacjenta do monitora i przynieść kompres chłodzący.
- Dobrze, panie ordynatorze - kobieta od razu wykonuje polecenia swojego przełożonego.
Przez następną godzinę doktor Kent nie odstępuje Josha ani o krok. Jest bardzo zaangażowany w swoją pracę, lecz gorączka nie ustępuje.
- Mógłbym go umieścić w wannie z lodem, ale boję się zapalenia płuc – mężczyzna rozważa na głos różne opcje.
- Nie może pan zrobić nic więcej? Bardzo się męczy – zaciskam palce na ramie łóżka.
- Jeszcze chwilę i wyproszę pana na korytarz.
- Przepraszam - kajam się. 
- Poczekamy pół godziny – decyduje lekarz. - Muszę zajrzeć do innych pacjentów. Niedługo wrócę.
Josh jakby wyczuł, że go zabrakło, bo przesuwa się jak najbliżej poręcz.
- Nie rób tak, skarbie, bo wyrwiesz kroplówkę. Leż spokojnie. To wkrótce minie – łapię go za rękę, by czuł, że nie jest sam. Uspokaja się. Siadam obok niego i nie puszczam drobnej dłoni nawet w chwili, gdy doktor Kent rzuca mi wściekłe spojrzenie. Na szczęście wysoka temperatura stopniowo opada, co obaj przyjmujemy z dużą ulgą.
- Mam umówione konsultacje, ale w razie czego proszę mnie zawołać – instruuje lekarza, który przejmuje po nim dyżur. - Gdy pacjent się obudzi proszę się upewnić czy obecność pana Wooda nie sprawia mu przykrości.
- Panie doktorze, pan chyba nie... - wtrącam się do rozmowy, oburzony.
- To było moje ostatnie ostrzeżenie. Miłego dnia – zerka na monitor, po czym wychodzi.
Josh długo śpi. Jego wątła klatka piersiowa unosi się i opada z dużym wysiłkiem. Późnym popołudniem w końcu otwiera zaspane powieki. Przez chwilę jest zdezorientowany. Chciałby się podnieść, lecz nie ma na to siły.
- Nie – powstrzymuję go.
- Jesteś... - szepcze schrypniętym głosem, bezwolnie opadając na poduszkę z wyrazem ulgi na twarzy.
- Już dobrze – tylko tyle jestem w stanie wydukać, bo gardło mam zbyt ściśnięte od emocji. Przez chwilę mam wrażenie, że znowu zasnął, ale ponownie otwiera oczy.
- Możesz... -  odzywa się ponownie, lecz szybko rezygnuje z tego, co chciał powiedzieć.
- Mów. Jestem tu dla ciebie – zachęcam go.
- Chciałbym wody.
- Proszę – sięgam po butelkę i nalewam niewielką ilość do szklanki. - Pomogę ci – unoszę mu głowę by się nie zakrztusił. - Jeszcze? - pytam, gdy opróżnia szklankę.
- Nie, dziękuję.
- Mogę coś jeszcze dla ciebie zrobić? - ciemnowłosy przygryza dolną wargę. Waha się... - Przepraszam, że zostawiłem cię samego.
- Myślałem, że już nie wrócisz... - przyznaje ze smutkiem.
- Nigdy cię nie zostawię. To wina Rona i jego głupich pomysłów!
- Kim jest Ron?
- Moim wspólnikiem. Prowadzimy razem firmę. Poznaliśmy się jeszcze w szkole średniej.
- A gdzie my się poznaliśmy?
- Śpij. Potem ci opowiem – muskam opuszkami jego policzek.
- Nie...
- Nie odejdę. Przysięgam – uprzedzam jego słowa.
- Potrzymasz mnie za rękę? - patrzy na mnie z nadzieją.
- Potrzymam – zasypia praktycznie od razu.
Cały Josh. Zawsze chciał drobiazgów. Uwielbiał zakradać się do mojego gabinetu, gdzie przesiadywałem nad szkicami i obejmował mnie ramionami. Wydawało mu się, że jest bardzo cichutko. Bezbłędnie odczytywałem jego zamiary. Udawałem, że pracuję czekając, aż się zbliży. Potem mogłem posadzić go na swoich kolanach i całować bez końca. Był mój. Duszą i ciałem, jak mi się błędnie wydawało.
Tak łatwo jest go kochać. Zatracić się w tych jasnych oczach, zawładnąć miękkimi ustami, grzać się w blasku uśmiechu, a następnie rozebrać i posiąść. To ja nauczyłem go miłości. To ja pierwszy pocałowałem. Na samą myśl, że pozwalał, by dotykał go ktoś inny, coś się we mnie gotuje. Jego amnezja jest jak dar z nieba. Nie pamięta przeszłości? I bardzo dobrze! W przeciwieństwie do niego, znam wszystkie jego słabe punkty. Sprawię, że pokocha mnie mocniej niż kiedykolwiek. Zwiążę go z sobą, uzależnię. Chcesz mnie, więc będziesz miał...

czwartek, 16 lutego 2017

Rozdział IV

 

„Zdrajca


Cichy szmer oraz głosy rozmawiających pielęgniarek, dochodzące z korytarza, przerywają mój sen. Nie zdziwiło mnie to, że nie obudziłem się w swoim łóżku, co w ostatnim czasie rzadko mnie spotykało. Po drugiej stronie pokoju dostrzegam cień.
- Josh? Dlaczego nie śpisz? - nie reaguje. Siedzi dokładnie na wprost mnie. - Połóż się, jesteś zbyt słaby by wstawać. - Nawet nie drgnął. Wpatruje się w swoje nagie stopy, które nie dotykają podłogi. Może śpi, albo lunatykuje? - Josh? - podchodzę bliżej. Chłopak unosi głowę i spogląda na mnie przestraszonym wzrokiem.
- Jesteś tutaj...
- Połóż się, bo spadniesz.
- Bardzo się boję.
- Nie bój się. Na korytarzu jest ochrona. Nikt obcy tu nie przyjdzie – moje słowa są mało kojące, bo obejmuje się ściśle ramionami, krzywiąc z bólu. - Zawołam pielęgniarkę – gdy próbuję się wycofać, łapie mnie za marynarkę.
- Nie odchodź!
- Spokojnie, nigdzie nie pójdę. No już, kładź się – popycham go w kierunku łóżka i okrywam kołdrą. - Zmarzłeś... - zauważam, gdy muska opuszkami moją dłoń.
- Możesz... Możesz potrzymać mnie za rękę? - błagalny szept mojego ukochanego jest jak policzek. Najpierw mnie zdradzałeś, a teraz szukasz oparcia... Typowe...
- Jasne – wzdycham, niechętnie siadając obok łóżka. Ostrożnie splatam nasze palce. Jego są chłodne i bardzo szczupłe. Próbuję je ogrzać, lecz na niewiele się to zdaje. Josh przygląda się tym staraniom, a po chwili unosi wzrok. Te oczy... Jest ode mnie dużo młodszy, lecz jego spojrzenie mówi coś zupełnie innego. - Śpij. Posiedzę przy tobie – nie potrafię powstrzymać słów, na dźwięk których uśmiecha się z wdzięcznością.
- Dziękuję... Jesteś dla mnie taki dobry. Od pierwszej chwili, gdy cię ujrzałem...
- Cii... - przerywam mu, bo wprawia mnie w zakłopotanie. Nie jestem jego sojusznikiem. Już nie.
- Gdy jesteś obok, czuję się tak, jakby wszystko było na swoim miejscu. Proszę, nie odchodź... Nie zostawiaj mnie samego... - przyciąga nasze splecione palce do swojej klatki piersiowej. Dłuższe niż zwykle, czarne kosmyki opadają mu na twarz. Wolną ręką przesuwam je do tyłu. Jego serce bije wolno i regularnie. Wreszcie śpi. Powinienem cofnąć dłoń i wrócić na swój fotel, ale nie potrafię. Ma rację. Wszystko jest na swoim miejscu. Żałuję, że to tylko iluzja...

Od wczesnych godzin rannych jestem bombardowany mnóstwem wiadomości od Rona, który przekonuje mnie do wzięcia udziału w popołudniowym spotkaniu. Spoglądam na Josha, który wodzi za mną wzrokiem.
- O co chodzi? - pytam, wprowadzając poprawki do projektu.
- Chciałem cię zapytać o... - wyspał się i wygląda nieco lepiej.
- Nie teraz. Jestem zajęty. Jedz śniadanie.
- Już zjadłem, dziękuję.
- Nic nie zjadłeś – odpowiadam zirytowany.
- Nie jestem głodny.
- Nie obchodzi mnie to. Każda godzina, którą tu z tobą spędzam oznacza straty dla firmy, więc mógłbyś się bardziej postarać.
- Przepraszam, nie wiedziałem – spuszcza wzrok, wywołując we mnie poczucie winy. Tylko ja znam jego przeszłość. To oczywiste, że chce poznać odpowiedzi na różne pytania, ale nie czuję się na siłach, by rozdrapywać stare rany. - Muszę zadzwonić do Rona. Za chwilę wrócę – informuję go.
- Nie odchodź! - od razu protestuje.
- Masz ochronę, więc przestań panikować – wychodzę na korytarz. Pod drzwiami czuwa Randy, który od razu do mnie podchodzi. - Idę po kawę – informuję go, wybierając jednocześnie numer wściekłego wspólnika.
- No nareszcie! Ile mam czekać?!
- Pisałem ci chyba sto razy, że nie mogę go teraz zostawić, prawda?
- Tristan, ci kolesie proponują nam dwadzieścia milionów, rozumiesz to?! Dwadzieścia! Nie odkujemy się, ale lepsze to, niż nic.
- Wiem, nie musisz mi tego tłumaczyć – wzdycham, wyglądając przez okno.
- Chyba jednak muszę. To tylko kilka godzin. Nic mu nie będzie. Ostatecznie to szpital. W razie czego pracują tam setki lekarzy.
- Co ty nie powiesz... - drwię.
- Jak on się czuje? Nie słyszę entuzjazmu w twoim głosie, więc mniemam, że dobrze nie jest.
- A jak ma się czuć? Ktoś tak go skatował, że stracił pamięć.
- Takiemu do dobrze... Na jego miejscu też wolałbym zapomnieć. Nie zmienia to faktu, że jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo, a to z kolei oznacza, że punktualnie o trzeciej stawisz się w siedzibie naszej firmy i oczarujesz gości, jasne?
- Powiedziałem ci, że nie...
- Dwadzieścia milionów, Tristan. Josh ma opiekę i ochronę, poradzi sobie. Poza tym dobrze ci zrobi jeśli zmienisz otoczenie. Mam ci przypomnieć w jakim byłeś stanie, gdy odszedł?
- Nie.
- W spotkaniu weźmie udział żona tego kanadyjskiego prezesa, więc pojedziesz do domu i ubierzesz się elegancko, a potem będziesz ją tak długo czarował, aż zacznie jeść ci z ręki. Pamiętaj, to nasza szansa, by wrócić do gry. Nie stać nas na kolejne porażki.
- Wiem. Będę.
- I to rozumiem! - cieszy się. - Do tego czasu przejrzyj dokumenty i upewnij się, że wszystko jest perfekcyjne. Nie zawiedź mnie – rozłącza się.
Ron ma rację. Za bardzo się zaangażowałem. To firma powinna być na pierwszym planie. Josh miał już swoją szansę. Codziennie wmawiał mi, że bardzo mnie kocha, a następnie szedł do łóżka z Randalem. Nawet powieka mu nie drgnęła... Jak można być aż tak zakłamany? Co takiego w sobie ma, że na sam jego widok jestem w stanie rzucić wszystko i spełniać jego zachcianki? Może to te oczy, które wydawały mi się smutne? A może łzawe historyjki o nieszczęśliwym dzieciństwie? Chociaż gdyby się nad tym głębiej zastanowić, zawsze milczał na ten temat. To ja namawiałem go do zwierzeń. Nasze życie było zupełnie inne. Nigdy nie musiałem się zastanawiać nad tym co będę jeść, ani gdzie spać, zwłaszcza jako dziecko. W porównaniu ze mną był znacznie bardziej samodzielny. Nie prosił o pomoc. O nic mnie nie prosił. Sam mu się narzucałem. Chciałem, by mieszkał w lepszych warunkach, kupowałem drogie prezenty, zabierałem na wakacje. Byłem szczęśliwy, gdy on był szczęśliwy. A przynajmniej tak mi się wydawało. Co skłoniło go do tak perfidnego postępowania? I czemu nie jestem w stanie wyciągnąć wniosków z własnych błędów? Miłość mnie ogłupia...
Kupuję kawę w automacie i dzwonię do Tannera.
- Panie Wood, właśnie miałem do pana dzwonić. Detektyw Cheng przysłał mi zdjęcia ubrań, które pański narzeczony miał na sobie w chwili odnalezienia. Są też zdjęcia z obdukcji. Konsultowałem się z biegłym sądowym. Jego zdaniem ślady ewidentnie wskazują na tępe, płaskie, elastyczne narzędzie. Oznacza to, że porywacz był przygotowany do zadawania bólu – nabieram gwałtownie powietrza. Przygotowywał się, by go bić? Zabiję drania! - Czy mógłby pan przyjechać do mojego biura? Panie Wood? - odrywa mnie od morderczych myśli.
- Tak... Przyjadę po południu – przeczesuję włosy palcami. Rewelacje Tannera ścięły mnie z nóg.
- Zadzwonię, gdy dowiem się czegoś nowego.
Wyrzucam obrzydliwą, a teraz dodatkowo zimną kawę i wracam do pokoju.
- W środku jest terapeutka. Przyprowadził ją doktor Kent, więc pozwoliłem jej wejść – raportuje Randy.
- Dziękuję – naciskam na klamkę. Zdenerwowany Josh z ulgą przyjmuje mój powrót. Ręce znowu ma podpięte do kroplówek. Na łóżku obok niego siedzi szczupła blondynka w okularach.
- Dzień dobry – wita się ze mną, uroczo uśmiechając. - Jestem Inga. Miły pan goryl już mnie przeszukał.
- Tristan Wood – podchodzę bliżej, wymownie się jej przyglądając. Speszona, siada na krzesło.
- Jak już mówiłam, pomogę Joshowi odzyskać pamięć – zaciska palce na drobnej dłoni chłopaka. Tylko jej brakowało mi do szczęścia.
- Proszę na niego nie naciskać. Doktor Kent powiedział...
- Spokojnie, panie Wood. Wiem, że nie wyglądam, ale mam spore doświadczenie. Z moją pomocą Josh szybko wszystko sobie przypomni, prawda?
- Nigdzie się nam nie śpieszy. Skoro przysłał panią ordynator, to chyba nie muszę mówić czego oczekujemy, prawda?
- Panie Wood, nie ma pan nic ciekawszego do roboty? Może mały spacer? Dobrze by panu zrobił - odwraca się w moją stronę i mierzy pewnym siebie wzrokiem.
- Mogę poczekać na korytarzu aż pani skończy – proponuję, choć nie mam ochoty zostawiać ich samych.
- Nie wychodź – prosi Josh.
- Jednak zostanę – wracam na swój fotel i sięgam po komputer.
- Zaczniemy od prostych gier na skojarzenia, a potem zobaczymy. W tej chwili najważniejsze jest to, żebyśmy się zaprzyjaźnili i miło spędzali razem czas – błękitnooki wydaje się nieco przytłoczony jej osobą. - Wygodnie ci? Lekarz mówił, że masz mocno obite plecy. Może poprawić ci poduszki? - zrywa się z krzesła i pochyla, jakby chciała go objąć. Piorunuję ją spojrzeniem, na które nie ma szansy odpowiedzieć, bo jest odwrócona do mnie plecami.
- Tak jest dobrze, proszę pani.
- Nie bądź taki oficjalny, Josh. Możesz do mnie mówić po imieniu – wraca na swoje miejsce. - Pamiętasz cokolwiek, co miało miejsce przed wypadkiem? - kontynuuje przesłuchanie.
- Nie.
- Starasz się sobie przypomnieć?
- Tak, ale zawsze kończy się bólem głowy.
- Jak bardzo cię boli?
- Nie wiem. Nie tak jak plecy.
- No tak, to może być problem – Inga zakłada okulary i zaczyna studiować kartę chorego. - Tu jest napisane, że zostały mocno obite... Hmm... Wiem, co ci pomoże! Poczekaj tu na mnie. Niedługo wracam – głaszcze go po włosach, po czym opuszcza pokój.
Zaskoczony chłopak przez chwilę wpatruje się w drzwi, a potem spogląda na mnie, lecz widząc, że pracuję, nic nie mówi. Po kilku minutach wraca z powrotem, uśmiechając się.
- Już jestem – rzuca coś na łóżko, po czym sięga do kroplówek. - Na chwilę je odłączę, dobrze? Dostajesz głównie glukozę i witaminy, więc nic złego się nie stanie. A teraz – z powrotem sadowi się na łóżku – dasz radę usiąść? Musimy to zdjąć – wskazuje na szpitalną koszulę.
- Mogę zapytać co pani robi? - wtrącam się, gdy widzę jak rozwiązuje tasiemki na jego plecach.
- Dzięki temu nie będzie bolało. Mogę? - pokazuje Joshowi pudełko.
- Proszę – skoro on się zgadza, ja nie mam nic do powiedzenia.
- Ojej... - wyrywa się jej na widok śladów na jego ciele. Nabiera odrobinę maści, lecz gdy przykłada dłonie do posiniaczonej skóry, ciemnowłosy syczy z bólu i przygryza mocno wargę. - Przepraszam...
- Dosyć! Proszę stąd natychmiast wyjść! - podchodzą do łóżka i łapię kobietę za ramię.
- Panie Wood, ja chciałam pomóc – zaczyna się tłumaczyć, gdy ciągną ją w kierunku drzwi.
- Na dziś dość pani zrobiła. Josh jest zmęczony.
- Ale to mu pomoże!
- Randy! - wołam ochroniarza, który od razu wchodzi do środka – odprowadź panią.
- Tak jest – na korytarzu słychać ich głośniejszą wymianę zdań.
- Nie powinieneś był tego robić. Chciała dobrze...- karci mnie.
- Nic mnie to nie obchodzi! Nie pozwolę, aby sprawiała ci ból! - podchodzę do łóżka.
- To nie jej wina... - dodaje znacznie ciszej.
Sięgam po maść, którą przyniosła i dokładnie oglądam. „Żel chłodzący, zapobiegający opuchliźnie...” Spoglądam na odsłoniętą skórę. Wygląda koszmarnie.
- Wiem, później ją przeproszę... To żel chłodzący. Jeśli chcesz to...
- Tak, chcę – odpowiada cicho, pozwalając mi się dotknąć. Wylewam odrobinę przezroczystego specyfiku na rękę i przykładam dłoń do lewej łopatki.
- Boli? - upewniam się.
- Jesteś delikatniejszy niż Inga...
- Wydaje ci się. Po prostu dobrze znam twoje ciało.
- Tak? - lekki rumieniec pojawia się na jego bladej twarzy. - Jak długo byliśmy razem?
- Półtora roku.
- To długo – zauważa.
- Mój najdłuższy związek – śmieję się.
- Byłeś ze mną szczęśliwy? - moja dłoń gwałtownie się zatrzymuje. On także to zauważa. - Tristanie? - obraca twarz w moją stronę.
- Gdybym nie był szczęśliwy, nie szykowalibyśmy się do ślubu.
- Do ślubu? Byłem pewny, że żartowałeś
- Odbędzie się za kilka tygodni. Zgodnie z planem.
- A jeśli do tego czasu nie odzyskam wspomnień?
- Nie dbam o to. Sam mówiłeś, że gdy jestem obok, wszystko jest na swoim miejscu, prawda?
- Tak, ale...
- Jeśli sobie nie przypomnisz, rozkocham cię w sobie jeszcze raz.
- To dobrze – uśmiecha się. - Czasami mam wrażenie, że...
- Że co?
- Nic.
- Powiedz mi – nalegam.
- To nic. Po prostu jest mi ciężko. Straciłem wspomnienia. Gdyby nie ty, nie wiedziałbym nawet jak się nazywam... - próbuje dotknąć mojej dłoni. Przerywa mu pukanie do drzwi.
- Mogę? - pojawia się Harold.
- Wejdź, proszę – zawiązuję Joshowi koszulę i pomagam ułożyć się na poduszkach.
- Przywiozłem obiad. Rose ugotowała makaron, tak jak pan prosił.
- Dziękuję.
- Poczekam na dole – nie powiedziałem mu jeszcze, że wychodzę. Przez Ingę nie skończyłem poprawiać projektu. Ron przerobi mnie na pasztet.
- Mam nadzieję, że jesteś głodny – sięgam po pojemnik.
- Proszę, nie zmuszaj mnie.
- Nawet nie zaczynaj! Rozmawialiśmy już o tym.
- Mdli mnie od tych wszystkich leków, które mi podają.
- Jeść też musisz. Proszę – nakładam odrobinę na widelec.
- Nie chcę.
- Albo to zjesz, albo wychodzę – próbuję go zaszantażować.
- Proszę, nie mów tak! - przerażony, łapie mnie za rękę.
- Jedz! - podsuwam mu talerz. Sam widok obiadu zdaje się go odpychać. Może rzeczywiście jest mu niedobrze? - Nie będziesz jadł, tak?
- Nie gniewaj się na mnie. Naprawdę źle się czuję.
- Jak chcesz – wrzucam wszystko do koszyka, który odkładam na podłogę. Wzywam także pielęgniarkę, by ponownie podłączyła kroplówki. Gdy wychodzi i zostajemy sami, poprawiam kołdrę, po czym pakuję komputer do torby. - Odpoczywaj. Randy jest za drzwiami, więc gdybyś czegoś potrzebował...
- Nie!
- Prosiłem, abyś coś zjadł, prawda? Nie wiem czy robisz to złośliwie, czy po prostu chcesz mnie podręczyć, ale dłużej tak nie będzie. Wkrótce znowu cię odwiedzę.
- Tristan, błagam! Nie!
- Odpoczywaj – rzucam na pożegnanie.

wtorek, 14 lutego 2017

"Przysięga" - Walentynki 2017


















- To już ostatni – podpisuję dokument, który podsuwa jeden z moich doradców.
- Całe szczęście. Która godzina? - przeciągam się, spoglądając w kierunku okien.
- Dochodzi północ, panie.
- Już północ... Jak ten czas szybko leci.
- To dlatego, że niewiele sypiasz – spogląda na mnie wymownie, kończąc adresować kopertę, do której wkłada podpisany przeze mnie list.
- Masz rację. Powinienem się położyć – wstaję od stołu. - Dobranoc. – Czym prędzej opuszczam ponurą bibliotekę, by udać się do mojej sypialni.
Po drodze mijam służących, którzy usłużnie mi się kłaniają. Nie ufam im. Nie ufam nikomu, dlatego drzwi prowadzące do królewskich apartamentów reagują tylko i wyłącznie na mój dotyk. Nie wolno mi ryzykować, że ktoś mógłby cię skrzywdzić. Nie zniósłbym tego...
Podchodzę do wielkiego łoża, na którym cię położyłem. Nadal śpisz. Wyglądasz tak spokojnie. Mam nadzieję, że śnisz coś przyjemnego. Gdybym umiał sprowadzić cię z powrotem, nie wahałbym się ani chwili. Podciągam miękkie futra, którymi cię okryłem upewniając się, że nie jest ci zimno. Odsłaniam ciężkie zasłony, by wpuścić do środka jasne światło księżyca. Uwielbiasz zimowe, mroźne niebo. Dlaczego nie chcesz podziwiać go razem ze mną?
- Miałem dziś ciężki dzień - spoglądam w kierunku łóżka. Nie odpowiadasz. Nawet nie drgniesz. Żadne z moich zaklęć nie pomogło.
Czas zdaje się wlec w nieskończoność. Którą to już noc spędzamy w kompletnej ciszy – ty pogrążony w tym dziwnym letargu, a ja zanoszący modlitwy do bogów, prosząc, abyś się w końcu obudził. Tęsknię za twoim śmiechem. Drobnymi gestami. Szalonymi pomysłami. Nie masz pojęcia jak mnie torturujesz...
Kładę się obok ciebie na łóżku i sięgam po szczotkę do włosów, by rozczesać długie pukle, wijące się wokół twoich ramion. To jedyna rzecz, którą obecnie mogę dla ciebie zrobić.
- Oddałbym pół królestwa, gdybyś tylko zechciał na mnie spojrzeć... - szepczę ci do ucha, całując w chłodny policzek. Zapach róż, który zazwyczaj ci towarzyszy, jest ledwo wyczuwalny. - Proszę, obudź się... - wsuwam się pod ciepłe okrycie i splatam palce naszych dłoni. Zasypiając po raz kolejny błagam, abyś do mnie wrócił...

Przez kolejnych kilka dni nad całą krainą szalała prawdziwa burza śnieżna. Zrobiło się bardzo zimno. Wszystko spowite jest grubą warstwą ciągle sypiącego z nieba puchu. Drogi są zasypane, co znacznie ograniczyło ilość poselstw, docierających do zamku. Cieszy mnie to. Mam więcej czasy, który mogę spędzać z tobą, mój jedyny...
Podciągam rękaw, by lepiej widzieć naznaczoną skórę na lewym nadgarstku. Ledwo widoczny znak, świadczący o naszej więzi. Tylko śmierć jest w stanie ją zerwać, choć zazwyczaj dzieje się tak, że jeśli jedno umiera, drugie podąża jego śladem. Kiedyś wydawało mi się, że taka miłość nie istnieje. Byłem zbyt skupiony na wiecznej walce, śledzeniu wrogów, zagrażających spokojnemu życiu mieszkańców. Nie zauważyłem, że moje serce już wieki temu dokonało wyboru...

Nigdy nie zapomnę chwili, w której ujrzałem cię po raz pierwszy. Zmagaliśmy się ze straszliwą zimą, znacznie gorszą niż obecnie. Spadło tyle śniegu, iż żołnierze nie byli w stanie otworzyć bramy, prowadzącej do pałacu. Mimo to ojciec uparcie powtarzał, że przybędziesz. Dniem i nocą wyglądał przez okno, każąc im bezustannie odśnieżać oblodzone drogi.
To właśnie wtedy nadeszła noc, która definitywnie zakończyła moje beztroskie dzieciństwo. Obserwowałem, jak drobne ciało mojej przyjaciółki wygina się w konwulsjach. Umierała straszliwą śmiercią, przeraźliwie krzycząc. Jej ojciec ściskał ją za rękę powtarzając, że wszystko będzie dobrze, chociaż każdy z nas wiedział, że mała nie doczeka wschodu słońca, a jednocześnie nie miał serca, by zaproponować mu ukrócenie agonii jedynaczki. I nagle pojawiłeś się ty. Podszedłeś do łóżka i zmusiłeś, by na ciebie spojrzała. Wyciągnąłeś rękę i przesunąłeś opuszkami po mokrym od łez policzku. Uspokoiła się, a potem odeszła.
Stałem za plecami ojca, który błagał cię o pomoc. Zaklinał, abyś nas nie opuszczał. Zastanawiałem się wtedy jak wyglądasz. Chowałeś twarz pod kapturem. Za to twoje oczy... Nigdy nie widziałem równie pięknych i błyszczących tęczówek. Wyglądały jak dwa drogocenne kamienie, w których odbijało się niebo. Dodawały ci tajemniczości. Po tym co zrobiłeś, byłem święcie przekonany, iż jesteś aniołem. Każdy o coś cię prosił, a ty spełniałeś te życzenia. Do tamtej chwili wydawało mi się, że nikt na świecie nie dorównuje mocą memu ojcu. Twoja magia była zupełnie inna. Ostateczna. Poza tym rozczarowałeś mnie. Król często mi o tobie opowiadał, podkreślając, że uwolnisz nas od kłopotów. Wyobrażałem sobie ciebie jako wojownika podobnego do niego, który odziany w zbroję, przekroczy mury zamku na majestatycznym koniu. A ty nie byłeś wielki. Posturą nie dorównywałeś legendom, które opiewały twoje zacne czyny. Targały mną silne wątpliwości. „Tak wygląda ratunek królestwa?” - pytałem sam siebie. Przypominałeś niewyrośniętego chłopca – zaledwie o głowę wyższego ode mnie. Szczupły, wiotki. Twoja peleryna zdawała się być cięższa od ciebie.
- To mój syn i dziedzic, Cassian. Proszę, opiekuj się nim, bo nie mam nic cenniejszego.
- Nie bój się, panie. Ze mną będzie bezpieczny – po tych słowach ściągnąłeś kaptur. Nigdy wcześniej nie widziałem nikogo równie pięknego. Twoje długie włosy spływały lśniącymi pasmami po ramionach. Cera była biała niczym zalegający za oknem śnieg. Miałeś mały, lekko zadarty nosek i jasnoróżowe usta. Z zapartym tchem czekałem, aż rozwiniesz skrzydła i pofruniesz w kierunku nieba.
- Anioł... - szepnąłem zafascynowany.
- Nie synu, to nie anioł. To Nefryt, sługa nocy. Żywi się krwią swoich ofiar, ale nie musisz się bać. Nie zrobi ci nic złego.
- Nie boję się go – odparłem wojowniczo, zdając sobie sprawę z tego, że patrzę na istotę zupełnie wyjątkową, jedyną w swoim rodzaju, którą należy chronić. Pomimo młodego wieku, moja moc dorównywała wówczas mocy mego ojca. Miałem problem, by nad nią zapanować, ale to mnie zupełnie nie zrażało. W tamtej chwili coś się we mnie zmieniło. Stałem się dorosły.
Szybko znaleźliśmy wspólny język. Opowiadałeś mi o świecie, który znałem tylko z książek. Mówiłeś o dalekich wyprawach, w których brałeś udział, o schowanych przed światem świątyniach, egzotycznych zwierzętach, bezkresnych pustyniach i niebie pełnym gwiazd. Zapragnąłem ujrzeć to wszystko, podróżując przy twoim boku. Stawałem się zaborczy, bezustannie próbując zagarnąć cię tylko dla siebie, a przecież musiałem dzielić się tobą ze światem.
Tropiłeś z ojcem złoczyńców i zdrajców, których wtrącałeś do więzienia, ratowałeś przed licznymi spiskami, łagodziłeś konflikty. Twoja pomoc okazała się bezcenna, ale płaciłeś za to bardzo wysoką cenę. Ojciec nie dostrzegał twojej wrażliwości, łez, które wylewałeś cierpiąc z powodu ogromu zła, którym codziennie cię przytłaczało. Już wtedy poprzysiągłem sobie, że zrobię wszystko, aby cię chronić.
W rekordowym czasie nauczyłem się panować nad swoją siłą. Chciałem być tarczą, za którą będziesz mógł się schować. Miałem już dość nocy, samotnie spędzanych przez ciebie w ogrodzie. Zamknięty się w sobie, nie uśmiechałeś się. Znałem cię na tyle dobrze, że potrafiłem bezbłędnie odgadnąć twoje niewypowiedziane myśli. Naciskali na ciebie coraz mocniej wierząc, że dzięki niezwykłym zdolnościom rozprawisz się ze złem.
Po śmierci ojca przez chwilę czułem rozpacz. Wiedziałem, że sam nie dam rady podołać obowiązkom, ale z drugiej strony... Pierwszy raz miałem szansę udowodnić ci, że nie jestem już dzieckiem. Stałem się mężczyzną. Wojownikiem, najsilniejszym ze wszystkich. Niestety, było już za późno. Lata wyniszczających walk sprawiły, że stałeś się inny. Nie zależało ci na życiu. Radość, która kiedyś płonęła w twoich oczach, zgasła. W jednej chwili byłeś szczęśliwy, a w drugiej smutny. Stałeś się oziębły, rozkapryszony. Bezustannie prowokowałeś mnie swoim zachowaniem sprawdzając, jak daleko możesz się posunąć. Nie przeszkadzało mi to. Wprost przeciwnie. Nawet tego nie dostrzegałem. Cieszyłem się, że mogę być obok. Chronić cię, rozpieszczać. Traktować jak mój bezcenny skarb, którym od pierwszej chwili byłeś. Postrzegałem cię jako anioła i to do dziś się nie zmieniło.
Nasza sielanka mogłaby trwać w nieskończoność, ale ty poszedłeś o krok dalej. Wmówiłeś Sinowi, że się z nim zwiążesz. Od samego początku wiedziałem, że to kolejna zachcianka z twojej strony. Nieco się przeliczyłeś, bo ten wygłodniały wampir naprawdę tego pragnął. Zapatrzony w swojego opiekuna liczył, że zapewni mu to spokojne i bezproblemowy życie. Czy wolno mi go oceniać? Przecież popełniłem dokładnie ten sam błąd.
Pozwoliłem ci jechać, choć wszystko we mnie aż krzyczało, abyś został. To miała być ostatnia wyprawa. Podpisałem sojusze, kończące długoletnie spory. Od tej pory mieliśmy wieść spokojne i wolne od walki życie. Dlaczego musiałeś wszystko popsuć? Nie dałeś mi okazji, abym ci o tym powiedział. Ten cios przeznaczony był dla mnie. Należał mi się za wszystkie cierpienia, które przez nas znosiłeś.
- Mmm... - wymruczałeś przez sen. To mnie od razu obudziło.
- Otwórz oczy, mój aniele...
- Cassian...
- Jestem tutaj. Chodź do mnie.
- Cassian...
- Otwórz oczy. Jestem tuż obok... - wszystkie mięśnie w moim napięły się w oczekiwaniu. To moja szansa. Oby tylko udało mi się sprowadzić cię z powrotem. - Otwórz oczy. Błagam – przesuwam palcami po twoim policzku. Tulisz się do mojej dłoni, pragnąc jej ciepła. Wiem, że się wahasz. Możesz trwać w tym śnie całą wieczność... - Nefrycie, słyszysz mnie?
- Mmm...
- Spójrz na mnie, tak za tobą tęsknię... Proszę...
Mija kilka długich chwil. W końcu decydujesz się unieść powieki. Obejmuję cię bardzo, bardzo mocno. - Nigdy więcej nie zostawisz mnie samego! - skarżę się, ujmując twoją twarz w swoich dłoniach.
- Długo spałem?
- Kilka miesięcy.
- Tak? - ziewasz, zasłaniając usta dłonią.
- Myślałem, że oszaleję! Brakowało mi ciebie!
- Przepraszam, nie chciałem cię martwić.
- Więc trzeba było mnie nie zasłaniać!
- Zginąłbyś.
- Jestem cholernym demonem! Nic by mi nie zrobił! - denerwuję się.
- Zginąłbyś – powtarzasz, układając się wygodniej w moich ramionach. - Nie mogłem ryzykować utraty najbliższego przyjaciela.
- Tak za tobą tęskniłem – mamroczę, wtulając twarz w twoje włosy.
- A Sin?
- Nic mu nie jest.
- To dobrze – przymykasz powieki.
- Nie śpij. Jeszcze się tobą nie nacieszyłem.
- Nie śpię... Opiekowałeś się moim jednorożcem?
- Bardziej zależy ci na nim, niż na mnie? - udaję obrażonego.
- Nie. Po prostu często o nim śniłem.
- O mnie też śniłeś? - dopytuję, całując cię po skroni.
- Może – ponownie się uśmiechasz.
- Może? - zagarniam cię pod siebie. Otwierasz szeroko oczy, zdziwiony moim postępowaniem. Przez kilka długich sekund wpatrujemy się w siebie. Chcę cię pocałować... Zmniejszam dystans między nami...
- Chodźmy go zobaczyć! - wołasz podekscytowany, psując nastrój.
- Jeśli chcesz...
- Bardzo chcę! Proszę, pokaż mi go! - uwalniasz się z moich objęć i wyskakujesz z łóżka jak poparzony. Czyżbym cię przestraszył?
- Powinieneś coś na siebie ubrać. Na zewnątrz jest zimno – podchodzę do szafy i wyciągam z niej obszytą futrem pelerynę, którą na ciebie zarzucam.
- Przecież ja nie marznę – drwisz ze mnie.
- Ale chłodu też nie lubisz. Poza tym nie po to obchodziłem się z tobą jak z jajkiem, by teraz coś miało ci się stać – zarzucam ci kaptur na głowę, chowając pod nim jasnoróżowe włosy.
- Dziękuję.
- Nie ma za co, najdroższy – chcę cię znowu dotknąć, ale łapiesz mnie za rękę i ciągniesz w kierunku drzwi. - Poczekaj. Zrobimy to tak – otulam cię swoją mocą i przenoszę bezpośrednio do ogrodu.
- Jesteś niemożliwy – ganisz mnie, rozglądając po ogrodzie.
- Dopiero się rozkręcam.
Unikasz mnie? Zamknąłeś przede mną swoje serce, a teraz odmawiasz mi także dotyku? Jak to możliwe, że nie czujesz więzi między nami? Nie potrafię skoncentrować się na niczym innym, poza twoją bliskością, a ty mnie odpychasz...
- Gdzie on jest?
- Poczekaj chwilę. Jest bardzo płochliwy. Starałem się go oswoić, ale to nie takie proste – powinienem dodać, że idealnie do siebie pasujecie. Ciebie także trudno oswoić... - Spójrz – obejmuję cię ramionami i wskazuję odpowiedni kierunek. Przepiękny rumak pojawia się po drugiej stronie zamarzniętego jeziora.
- Och... - wyrywa ci się ciche westchnienie, które sprawia, że czuję dreszcz wzdłuż kręgosłupa. - Jest piękny. - szepczesz.
- Owszem, jest...– potwierdza, wpatrując się w ciebie.
Jednorożec, widząc mnie, rży wesoło, lecz boi się podejść. Wyciągam do niego rękę. Waha się.
- To moja wina, prawda? Nie ufa mi, bo jestem wampirem.
- Nie zna cię. Musisz się przed nim otworzyć. Pokazać mu co czujesz.
- Ja nie mam serca – spoglądasz na niego smutnym wzrokiem. - Tak też jest dobrze. Samo patrzenie sprawia mi dużą przyjemność.
- Kłamiesz. Chcesz go dotknąć, a on chce móc ci zaufać, ale nie zrobi tego, jeśli ty nie zaufasz jemu. Pozwól mu się do siebie zbliżyć, tak jak pozwoliłeś na to mnie – zachęcam.
- To niemożliwe – sięgasz po moją dłoń i przykładasz do swojej klatki piersiowej. - Widzisz, ja nie mam serca – powtarzasz głośniej. - Jestem martwy. I głodny – cofasz się zrezygnowany. - Mam nadzieję, że mamy jakichś więźniów.
- Nie będziesz więcej pił ich krwi!
- Chcesz mnie głodzić, tak jak Jack głodził Sina? - mierzysz mnie zatrwożonym wzrokiem.
- Nie, oczywiście, że nie! Proszę – wyciągam rękę w twoją stronę – napij się mojej krwi. – Błękitne tęczówki przesuwają się od mojego odsłoniętego nadgarstka, aż do oczu i z powrotem. - O co chodzi?
- To chyba ja powinienem zadać to pytanie. Dobrze się czujesz? Może masz gorączkę? - przykładasz mi dłoń do czoła.
- Tylko ja będę cię karmił! - wpadam w panikę. Mój podniesiony głos sprawia, że jednorożec cofa się w głąb lasu.
- Spójrz co zrobiłeś! Poszedł sobie! Proszę, nie odchodź! - wołasz za nim, zasmucony.
- Ja nie żartuję – łapię cię za ramiona, aby widzieć twoją twarz. - Napij się mojej krwi.
- Przecież wiesz, że nie mogę tego zrobić. Zapomniałeś już, że jesteś księciem demonów?
- Teraz jestem ich królem – poprawiam cię.
- Naprawdę?! Gratuluję, Cassianie! Bardzo się cieszę!
- Obojętne kim jestem. Daję ci ją. Daję ci moją krew. Pij!
- Wystarczy mi to, co znajdę w lochach. Nie jestem wybredny – odwracasz się ode mnie tyłem, zmierzając w stronę zamku.
- Poczekaj! Porozmawiajmy!
- Niedługo świt...
- Napij się mojej krwi! - żądam.
- Odmawiam!
- Nefrycie, ja nie żartuję. Albo ja, albo nikt, rozumiesz? - chyba dopiero teraz dochodzi do ciebie powaga sytuacji.
- Nie... - cofasz się do tyłu, nie pozwalając, abym się zbliżył.
- Nie miałem innego wyjścia!
- Nie zrobiłeś tego...
- Zrobiłem i jestem z siebie dumny - zapewniam cię.
- Ty jesteś demonem, a ja wampirem! To zakazane!
- A jednak się udało, widzisz? - pokazuję ci znamię.
- Nie! Odwołaj to!
- Przecież wiesz równie dobrze jak ja, że tego nie da się cofnąć. Nie cieszysz się? Zawsze sądziłem, że mnie lubisz... - liczę na to, że mój spokojny ton sprawi, że dostrzeżesz pozytywy.
- To nie znaczy, że powinieneś się dla mnie poświęcać! Jak mogłeś?! Masz pojęcie, co to oznacza?! - wybuchasz gniewem.
- Jesteś mój, a ja jestem twój. Zawsze tak było.
- Nie!
- Rozumiem, że mnie nie kochasz, ale mamy czas... Mnóstwo czasu. Nie będę na ciebie naciskać... Zmienisz zdanie.
- Cassianie, ty nawet nie jesteś wampirem, a ja jestem nieśmiertelny!
- Nie jestem i nigdy nim nie będę, ale to nie ma żadnego znaczenia! Demony długo żyją. Nie martw się.
- To nie to samo! Jak mogłeś dokonać za mnie takiego wyboru?! - krążysz wściekły po śniegu. - Musi być jakiś sposób, by to cofnąć...
- Nie zamierzam niczego cofać – oświadczam pewny siebie. - Kontrakt został zawarty. Należymy do siebie, dlatego nalegam, abyś... - chciałem powiedzieć, że możesz śmiało napić się mojej krwi, lecz potrząsasz tylko przecząco głową i używając swojej wampirzej szybkości, znikasz z pola widzenia. Cholera!
W pierwszej chwili chciałem za tobą pobiec, lecz pomyślałem sobie, że lepiej będzie jeśli dam ci czas na przetrawienie tych informacji.
Wielokrotnie zastanawiałem się jak zareagujesz. W mojej wyobraźni rzucałeś mi się na szyję, zapewniałeś, że bardzo się cieszysz, na co ja namiętnie cię całowałem, a potem...  Opcji, że uciekasz z krzykiem, nie brałem pod uwagę.
Nie jestem wampirem, ale jakie to ma znaczenie? Jestem silniejszy niż one. Jeśli zgodzisz się oddawać mi po kropli swojej krwi, będę trwał przy twoim boku przez  stulecia.
Nawet nie zauważyłem, gdy podszedł do mnie jednorożec, domagając się cukrowych gwiazdek, którymi codziennie go częstowałem. No właśnie! To jest to! Gdy tylko wyczuje, że pachniesz lukrem, będzie jadł ci z ręki! Uradowany takim obrotem sytuacji, częstuję łasucha całą garścią słodkości.
- Jutro naprawię to nieporozumienie, więc bądź miły dla Nefryta, dobrze? Jeśli dasz mu się pogłaskać, oszaleje na twoim punkcie i przyniesie ci całe tony łakoci – zapewniam magicznego wierzchowca.

Nastaje świt, a wraz z nim pogłębia się moja frustracja. Nie wróciłeś do mojej sypialni. Musiałem przeszukać pół zamku, aby cię odnaleźć. Schowałeś się przede mną w jednym ze swoich pokoi, do którego od lat nie zaglądałem. Dawniej za nim przepadałeś, bo z okien widać było wpływające do portu statki. Uwielbiałeś widok białych żagli, trzepoczących na tle ciemnego nieba. Przykro mi, mój skarbie, ale nie możesz tu dłużej spać.
Biorę cię ostrożnie na ręce i przenoszę do królewskiego łoża. Układam na miękkiej, futrzanej kapie, którą uszyto specjalnie dla ciebie. Materiał miał imitować naturalne futro. Na świecie nie ma nic bardziej delikatnego. Odrobina magii oraz niezwykle doświadczone dłonie szwaczek zdziałały cuda. Pierwszy raz od bardzo dawna zasypiam spokojnie.
Przez cały dzień czuwam u twego boku. Boję się, że mógłbyś mi uciec. Unosisz powieki w chwili, gdy zachodzi słońce.
- Dzień dobry – uśmiecham się, czekając na twoją reakcję.
- Dlaczego mnie tu przyniosłeś? To nie jest moje łóżko.
- Twoje miejsce jest przy mnie - w tej kwestii nie powinieneś mieć żadnych wątpliwości.
- Musi być jakiś sposób, by zerwać kontrakt...
- Nie! Jeśli chcesz się mnie pozbyć, będziesz mnie musiał zabić, bo nie ma innej możliwości – ranię cię swoimi słowami. Twoje błękitne oczy zachodzą łzami. - Nie płacz. Zrobiłbym to tysiąc razy, by tylko zapewnić ci bezpieczeństwo.
- Trzeba było dać mi odejść! - odgrażasz się najbrutalniejszym zdaniem, jakie w życiu słyszałem.
- Nigdy!
- Cassianie, ty... - unosisz na mnie wzrok. Broda ci drży. Nie wiem, co chcesz powiedzieć, ale nie dbam o to. Całuję cię. Twoje wargi są chłodne i miękkie. Smakują słodko, niczym cukrowe gwiazdki. Od dawna pragnąłem to zrobić - Nie... - ten cichy protest brzmi raczej jak westchnienie, więc łączę nasze usta, tym znacznie śmielej.
- Odkąd cię znam, ukrywasz przede mną swoje uczucia. Teraz łączy nas już nie tylko przyjaźń. Nie schowasz się przede mną.
- Skąd wiesz? – prowokujesz mnie do ponownego pocałunku. Sięgam po twoje dłonie i układam je po obu stronach głowy, splatając nasze palce. Przerywam pieszczotę, by móc spojrzeć w te niesamowite oczy...
- Uwielbiam cię...
- Przestań! - szarpiesz się, ale nie masz ze mną żadnych szans. Jedna wiązka mocy i więcej się nie ruszysz...
- Pocałuj mnie... - ocieram się wargami o twoje kuszące usta.
- Nie...
- Pocałuj... Pocałuj tak, jak tego pragnę... Zatrać się choć na chwilę... Zawsze idealnie nad sobą panowałeś, a ja chcę wiedzieć, co chowasz pod spodem. Jaki jesteś tam w środku, gdzie od lat próbuję się dostać...
- Nie możesz... – zalękniony odsuwasz się na bok, ale to niczego nie zmieni. Puszczam jedną z twoich rąk i łapię cię za brodę zmuszając, abyś spełnił moje pragnienie.
- Pocałuj... - atakuję twoje usta. Niby wmawiam sobie, że będę subtelny i czuły, lecz gdy wzdychasz cicho rozchylając wargi, nie umiem się dłużej kontrolować, oszołomiony przyjemnym doznaniem. Twój język nieśmiało ociera się o mój, a ja nie myślę o niczym innym, jak tylko o tym, by sprowokować cię nieco bardziej. - Jeszcze... - warczę, niezadowolony.
- Cassanie... Już wystarczy...
- Nie, chcę cię całego. Masz pojęcie jak długo czekałem? - wplatam palce w pastelowe, rozpuszczone włosy. - Powiedz mi, co mam zrobić, a zrobię to. Dla ciebie zrobię wszystko. Rzucę ci cały świat pod stopy, jeśli tego zażądasz.
- Puść...
- Nie.
- Błagam, puść mnie...
- Nie. Kochaj się ze mną... Teraz. Pozwól mi się dotykać, pieścić... Wiem, że kochałeś innego, ale... - słowa grzęzną mi w gardle na samą myśl... Zazdrość roznieca pożar.
- Postradałeś rozum... Nie jesteś wampirem. Nie masz prawa...!
- Mam prawo, dobrze o tym wiesz. Przyjrzyj się uważnie – podsuwam ci mój lewy nadgarstek – to moje prawo. Przekonasz się, gdy mnie ugryziesz. Zrób to. Jesteś głodny.
- Nie jestem!
- Jesteś. Widzę to po twoich oczach. Nie wolno ci pić krwi nikogo innego.
- Wytrzymam. Sin...
- Nie jesteś nawet w połowie tak silny jak on. Gryź.
- Nie! - z oczy spływają ci krwawe łzy, które łamią mi serce.
- Proszę, nie płacz – scałowuję je.
- Nie rób tak, moja krew...
- Należy do mnie. Tylko do mnie – przesuwam językiem po twoim policzku. - Udowodnię ci to – podnoszę się do góry. Od razu to wykorzystujesz i próbujesz uciec. - Nie, mój drogi. Nie tym razem – uśmiecham się złośliwie, korzystając z mocy, która więzi twoje dłonie.
- Cassianie! Uwolnij mnie! - domagasz się.
- Nie dałeś mi wyboru. Sam musisz się przekonać, a skoro nie ma innego wyjścia... - czarna magia bez żadnego problemu unosi cię z pościeli. - Mój... - powtarzam cicho, przesuwając opuszką kciuka po jasnoróżowych wargach. Wściekły, gryziesz mnie w palec, próbując odstraszyć.
- Jeśli nie przestaniesz, to...
- To co? - zlizuję własną krew, przyglądając się tobie z bardzo bliska.
- Będę krzyczeć!
- Na to liczę – śmieję się. - Zmieniłem się w ostatnim czasie. Zauważyłeś?
- Nie wiem o czym mówisz - starasz się mnie odepchnąć, więc sprawiam, że twoje spętane nadgarstki lądują za plecami.
- Przez to, co miało miejsce tamtego dnia, moja moc znacznie wzrosła. Nie mam pojęcia, czy są granice, których nie umiałbym obecnie przekroczyć – sięgam do guzików twojej atłasowej koszuli i zaczynam je powoli rozpinać.
- Nie!
- Zbyt często to powtarzasz. Zmienisz zdanie, gdy znajdę znak na twoim ciele. Wtedy sam się przekonasz... - mruczę zadowolony, ciągnąc za kokardę, zawiązaną pod twoją szyją. - Czuję się tak, jakby znowu były moje urodziny, lecz tym razem dostałem coś naprawdę wymarzonego...
- Pożałujesz, zobaczysz!
- Nie gniewaj się. Nie będzie bolało, przysięgam.
- Ja nie chcę! Nie możesz! Jesteś podły!
- Nie masz go na nadgarstkach, bo dokładnie je obejrzałem – nie zwracam uwagi na twoje skomlenie. - Jeśli nie chcesz, abym zdejmował górę, powiedz. Równie dobrze możemy zacząć od dołu – przesuwam dłonie na twoje szczupłe biodra, sięgając do kolejnych guzików, tym razem od dopasowanych, czarnych spodni.
- Ani się waż!
- Walczysz jak lew, choć wiesz, że przegrasz. Uwielbiam to w tobie. To i wiele innych rzeczy. Grozisz mi, choć nigdy nikogo nie skrzywdziłeś. Nawet bardzo głodny, potrafiłeś się powstrzymać, by przypadkiem nie odebrać życia. To też w tobie uwielbiam. A także to... - rozpinam rozporek i ciągnę materiał w dół.
- Nie!
- Muszę cię rozebrać. Chcę wiedzieć gdzie jest znak...
- Błagam, zrobię co zechcesz, tylko mnie puść!
- No dobrze, już dobrze, niech stracę. Zaczniemy od góry – wracam do ciemnozielonej koszuli. Gdy wszystkie guziczki są już rozpięte, zsuwam ją z twoich ramion i przyglądam się idealnej, mlecznobiałej skórze. - Jesteś doskonały, wiesz o tym? Prawdziwe dzieło sztuki. Wcale się nie dziwię, że na twój widok ojczulek zdecydował, by przemienić cię w wampira. Dzięki temu twoje piękno będzie trwało wiecznie. - Obróć się – atłas zsuwa się na łóżko, ukazując nagie plecy. Zrzucam koszulę na podłogę i przesuwam palcami po karku, odgarniając włosy na lewe ramię. - Tu go nie ma – informuję cię, zostawiając drobne pocałunki.
- Ach...
- Lubisz tak, ukochany? - ponawiam pieszczoty.
- Nie!
- Każdy trwały związek opiera się na szczerości. Zapytam jeszcze raz, lubisz tak? - przesuwam ustami niżej, po twoich łopatkach. Najwidoczniej przygryzasz wargi, obracam cię twarzą do siebie i namiętnie całuję. - Nie rób tak – proszę, gdy udaje mi się je sobie podporządkować. - Chcę wiedzieć co czujesz. W każdej chwili. Co sprawia ci największą przyjemność...
- Puść...
- Nie – odchylam twoją głowę do tyłu i zaczynam całować po łabędziej szyi. - Masz pojęcie jak niesamowicie wyglądasz? Nagi, z rozpuszczonymi włosami... Nigdy tego nie zapomnę.
- To, że mnie zmusiłeś, także zapamiętasz?
- Nie zmusiłem... Pomagam ci podjąć słuszną decyzję – unoszę cię wyżej, dzięki czemu twoje stopy zaledwie muskają białą, futrzaną kapę.  Na wprost oczu mam malutki, jasnoróżowy sutek, po którym przesuwam językiem. - Przyjemnie?
- Nie! - piszczysz, więc robię to jeszcze i jeszcze raz, aż zaczynasz się wić.
- A tutaj? - w podobny sposób pieszczę drugi.
- Cassian!
- Wiem, skarbie. Wszystko to wiem... Obiecałem, że dam ci wszystko, prawda?
- Ty podły draniu! Nie będziesz mnie torturować! - w ten atak wkładasz znacznie więcej siły. Szarpiesz się z całych sił. Muszę bardzo uważać, by nie wyrządzić ci żarnej krzywdy. Po chwili rezygnujesz, widząc, że to nic nie daje. Łapię cię za biodra i przesuwam językiem po żebrach. Znowu zaczynasz się wić, lecz inaczej. Cały czas patrzę w twoje błękitne oczy. Dostrzegam w nich pożądanie, które dopiero się w tobie budzi. Muszę ci pomóc. Sprawić, że zapragniesz mnie równie mocno jak ja ciebie. Językiem zaczynam zataczać małe kółka po twoim brzuchu, zjeżdżając coraz niżej.
- Przykro mi, ale sam widzisz, że moje dotychczasowe poszukiwania nie przyniosły rezultatów. Nie mam innego wyjścia. Muszę zdjąć resztę...
- Nie!
- Nie denerwuj się. Ufasz mi przecież. Przyjaźnimy się od zawsze, mój piękny aniele...
- Nie nazywaj mnie tak!
- Dlaczego? Jesteś boskim stworzeniem – pozbywam się pozostałych części twojej garderoby. - Nie bolało, prawda? – uśmiecham się.
- Co chcesz zrobić?!
- Sprawię ci przyjemność. Musisz się nauczyć ufać moim słowom. Nie posuniemy się zbyt daleko. W obecnej sytuacji pośpiech nie jest wskazany – gładzę cię dłonią po brzuch. - Wiesz jak wygląda miłość, prawda? Musiałeś robić to wiele razy...
- Cassian!
- Opowiedz mi. Nie chcę popełniać błędów pozostałych kochanków.
- Jakich znowu kochanków?!
- Tych, którym pozwalałeś dotykać się w taki sposób – układam dłonie na twoich biodrach, a następnie przesuwam je w dół, sunąc po zewnętrznej części ud.
- Mówisz o sobie, czy o mnie? - irytujesz się.
- O tobie, najdroższy.
- Ja nie miałem żadnych kochanków!
- Znowu kłamiesz... Czy to nie ze względu na to, że twój stwórca rzucił się w ogień, zamknąłeś swoje serce?
- To dawne czasy...
- Kochałeś go...
- Był moim ojcem, oczywiście, że go kochałem! - oburzasz się.
- Kogo jeszcze kochałeś?
- To nie ma znaczenia - uciekasz od odpowiedzi.
- Mylisz się, to ma wielkie znaczenie.
- Nigdy nie pozwoliłbym na coś takiego!
- Naprawdę? A jednak ktoś wyrządził ci krzywdę... Kim była ta osoba?
- To ty! - wybuchasz gniewem.
- Ja? Przecież nie zrobiłem ci nic złego.
- Zrobiłeś!
- Nie zrobiłem i nie zrobię. Wieki temu przysiągłem, że nie będziesz cierpieć z mojego powodu. Może orgazm sprawi, że jednak coś sobie przypomnisz – łapię cię za biodra i zaczynam całować po brzuchu, podgryzając skórę. - Patrz na mnie, gdy będę to robić... Cały czas... - przesuwam językiem po czubku twojej męskości. Krzyczysz, zaskoczony tym doznaniem. Tak słodko reagujesz... Zupełnie jakby ten rodzaj intymnego dotyku był ci zupełnie obcy, ale to niemożliwe. Urodziłem się kilka stuleci po tobie. Nie mogę być pierwszy, choć niczego innego nie pragnę... Mój język przesuwa się zwinnie po całej długości, do góry i na dół. Jęczysz cichutko, ale ja chcę czegoś więcej. Znacznie więcej... Wiem, że nie jest ci wygodnie. Wisisz nad łóżkiem, nie możesz się ruszyć, a ja nie potrafię przestać. Twoje westchnienia rozkoszy zapadają głęboko we mnie. - Nie powstrzymuj się. Chcę cię słyszeć... - ssę coraz mocniej. Przymykasz powieki. Wolałbym, abyś na mnie patrzył, lecz ten jeden raz ci wybaczę. Jesteś już tak blisko... 
- Cassian! - krzyczysz moje imię w chwili spełnienia. Pozwalam ci opaść w moje ramiona. Cały się trzęsiesz. Wtulasz twarz w zagłębienie mojej szyi, drażniąc ją chłodnym oddechem.
- Śmiało, zrób to... Ugryź... Przecież chcesz...  - instynkt bierze nad tobą górę. Zatapiasz we mnie swoje kły. Uśmiecham się, przytulając cię jeszcze mocniej. To uczucie... Nie da się go porównać z niczym innym. Zamykam oczy. Mam wrażenie, jakbym spadał gdzieś w dół. Unoszę powieki. Otacza mnie ciemność, aż w końcu dostrzegam w tym bezkresie mały, jasny punkcik. Zbliżam się do niego. Widzę ciebie, jesteś jeszcze dzieckiem. Malutkim embrionem, który na moich oczach zaczyna rosnąć, zmieniając swoją postać do chwili, gdy stajesz się taki jak zawsze. A potem stajesz na wprost mnie i wyciągasz rękę. Od razu ją ujmują. Cofamy się w czasie do dnia, w którym się urodziłem.
Jestem jednodniowym maleństwem, leżącym w łóżeczku. Płaczę, lecz nikt się mną nie zajmuje. Ktoś w końcu pochyla się nade mną. Ostrożnie dotyka, a potem bierze na ręce. Od razu cię rozpoznaję. Pachniesz kwiatami. Za twoimi plecami swoi mężczyzna. To wampir. Twój ojciec... Uśmiecha się, gdy wirujesz ze mną po pokoju. Uspokajam się i przestaję płakać. Odkładasz mnie do kołyski. Wyciągam do ciebie rączki. Nie chcę się z tobą rozstawać. Ty również tego nie chcesz. Twoje oczy przepełnione są łzami. Proszę, nie płacz. Coś szepczesz... Nie rozróżniam słów... A potem znikasz. Gwałtownie się budzę.
Leżę w swoim łóżku, tuląc do siebie twoje nagie ciało. Przyglądasz mi się zatroskanym wzrokiem.
- Przepraszam, nie chciałem...
- Co mi wtedy powiedziałeś? - dopytuję.
- Wtedy?
- Podczas naszego pierwszego spotkania.
- Obiecałem twojemu ojcu, że się o ciebie zatroszczę – recytujesz z pamięci.
- Nie, nie wtedy. Byłem malutki, a ty tuliłeś mnie, bo płakałem. Był z tobą twój ojciec.
- Widziałeś to?! - podrywasz się pełen niepokoju, jakbym przyłapał cię na gorącym uczynku.
- Powiedz mi – nalegam.
- To było dawno...
- Zaledwie sto trzydzieści lat temu. Proszę, powiedz mi.
- Minęło już sto trzydzieści lat? Jak ten czas szybko leci...
- Nefrycie! Powiedziałeś mi coś bardzo ważnego. Gdy odchodziłeś, myślałem, że serce mi pęknie!
- Wiesz, że moje zdolności różnią się od zdolności innych wampirów. Czasami widzę przyszłość. To zdarza się ekstremalnie rzadko, lecz moje przepowiednie zawsze się sprawdzają. Tamtego dnia, gdy wziąłem cię na ręce, zobaczyłem swoją przyszłość... - urywasz w połowie zdania.
- Co zobaczyłeś?
- Ciebie... Siebie... Czas, który spędzimy razem... - z oczu spływają ci łzy. - Zobaczyłem... Zobaczyłem, jak walczymy z Satielem... A ty... - pociągasz nosem. - Nie mogłem do tego dopuścić, rozumiesz? Ojciec powiedział, że... - przerywasz, zanosząc się od płaczu.
- Co powiedział twój ojciec? - potrząsam tobą delikatnie.
- W mojej wizji byliśmy razem, zakochani, a on odparł, że to niemożliwe, bo wampiry i demony należą do innych światów. A potem widziałem jak giniesz. To dlatego upierałem się na odwiedziny u Sina. Wiedziałem, że nasz czas dobiega końca, ale tak bardzo nie chciałem się z tobą rozstawać, więc...
- Błagam, nie płacz – chować cię w swoich ramionach.
- Wiedziałem, że ojciec ma rację. Poczułem to w chwili, gdy na ciebie spojrzałem. Pokochałem cię tak mocno... Ty byłeś niemowlęciem, a ja... W jednej sekundzie mignęło mi całe nasze wspólne życie. To, jak przybywam do zamku, a ty dorastasz przy moim boku. Zmieniłem przyszłość, aby cię nie stracić. Przysiągłem, że nikogo nie pokocham, w tym ciebie, że zrobię co w mojej mocy, aby cię uratować i udało się. Jesteś tutaj. Kiedy myślałem, że umieram, chciałem ci powiedzieć, ale nie mogłem. A potem zapadłem w sen. Przez cały ten czas śniłem o tobie. Powtarzałeś mi, że bardzo mnie kochasz, więc nie chciałem się budzić. Przepraszam – łkasz.
- Nigdy więcej cię nie zostawię, przysięgam! Ale ty także nigdy mnie nie zostawiaj. Czekałem na ciebie od tamtej chwili, gdy odłożyłeś mnie z powrotem do łóżeczka.
- Naprawdę?
- Bardzo cię kocham, mój aniele – ścieram resztki łez, by nic nie mąciło przepięknego uśmiechu, który pojawia się na twojej twarzy. - A ty mi tego nie powiesz?
- Teraz i na zawsze, będę cię kochał tak samo mocno.
- Wtedy wypowiedziałeś te same słowa, prawda?
- Bo nic się nie zmieniło.
- Mylisz się, wszystko się zmieniło. Twój ojciec nie miał racji. Od samego początku byliśmy sobie przeznaczeni.
- To nieprawda. Na moim ciele nie ma znaku, który świadczy o więzi między nami.
- Jesteś pewny?
- Tak. Sprawdzałem bardzo dokładnie.
- A jak to wytłumaczysz? - dotykam twojej klatki piersiowej.
- Przecież... To niemożliwe!
- Był tu od samego początku. Zauważyłem go od razu, gdy tylko rozpiąłem twoją koszulę – przyznaję zawstydzony.
- I nic mi nie powiedziałeś?!
- Gdybym to zrobił, nie pozwoliłbym mi się rozebrać. Przepraszam, że cię okłamałem. Gniewasz się na mnie?
- Tak! - odwracasz głowę.
- Wybacz mi. Zrobię co zechcesz – opieram się czołem o twoje ramię.
- Wszystko, co zechcę? - szubko zmieniasz taktykę.
- Wszystko!
- Nigdy więcej mnie nie okłamiesz.
- Przysięgam.
- Chcę także duży zapas cukrowych gwiazdek – uśmiechasz się.
- Są twoje.
- To nie wszystko.
- Co jeszcze?
- Masz mi codziennie mówić, że bardzo mnie kochasz.
- Kocham cię, Nefrycie. Ponad wszystko na świecie.
- To wciąż nie wszystko.
- Śmiało, proś o co zechcesz.
- Jesteś pewny, że to jest ten znak, który świadczy o naszej więzi? - wymownie spoglądasz na swoją klatkę piersiową.
- Tak mi się wydaje.
- Czyli nie masz stuprocentowej pewności?
- Mógłbym postarać się to zweryfikować, gdybyś pozwolił mi obejrzeć całe swoje ciało...
- Tylko szukaj dokładnie – wybuchasz radosnym śmiechem, opadając na poduszki.

***

Najsłodsze Gąski,

Z okazji (mojego) ulubionego święta życzę Wam miłości oraz samych szczęśliwych chwil, obojętne czy jesteście w związku, czy dopiero szukacie swojej drugiej połówki.
Jak już zapewne wiecie ten dzień jest dla mnie szczególnie wyjątkowy. 14 lutego 2016 Joleen zmusiła mnie do opublikowania pierwszego posta :) To był naprawdę niezwykły rok i minął zdecydowanie za szybko. Przez ten czas wiele się wydarzyło - dobrych i złych rzeczy. Zupełnie się tego nie spodziewałem. Nie sądziłem, że ktokolwiek przeczyta moje pierwsze opowiadanie. Nie brałem pod uwagę opcji, że napiszę kolejne. Jednak nie to jest dla mnie ważne. Bloga nie tworzy tekst, a ludzie.
Dziękuję Wam za czas, który razem spędziliśmy. Za nasze szalone dyskusje, ciche maile, wszystkie rysunki. Gdyby ktoś powiedział mi wtedy, że spotkam aż tyle fantastycznych osób, nie uwierzyłbym :D Mamy XXI wiek, w którym czas stał się bezcenny. Wielu osobom zawsze go brakuje, a Wy nie dosyć, że czytacie kolejne rozdziały, to jeszcze piszecie mnóstwo komentarzy. Nie wiem czy istnieje w Polsce inny blog yaoi, gdzie panuje podobna atmosfera. Uzależniłem się od tego miejsca, od ciepła, które z niego bije. Mam nadzieję, że zawsze tak będzie :)
Miłego świętowania.

Wasz Kitsune

PS Wegi przysłała mi dzisiaj dwa genialne rysunki, które pozwoliłem sobie wrzucić. Ma dziewczyna talent, prawda? :D Przez chwilę poczułem się jak bohater reality show - czyżbyś mnie podglądała, bo WSZYSTKO o mnie wiesz :D Bardzo Ci dziękuję, Bejbe :) Jesteś kochana :)