piątek, 19 kwietnia 2024

Wpadka rozdział 17

 

Późny wieczór. Obserwuję Samuela, który nadal śpi po porannej awanturze. Co jakiś czas zdarza mu się cichutko łkać. Nie pomaga głaskanie po włosach oraz zapewnienia, że jest przy mnie bezpieczny.

Powinienem sprawdzić jak się czują nasze dzieci. Zaglądam do nich co godzinę. Mam wrażenie, że rosną w oczach. Poza tym poprosiłem ojca, by przyjechał. Nicolas Atkins to w tej chwili moja jedyna deska ratunku. Jeśli on mi nie pomoże, to nikt tego nie zrobi.

Ponownie spoglądam na omegę. Bardzo cierpi. Nie mogę znieść, że jest w takim stanie. Właśnie dlatego niczego mu nie powiedziałem. Przeżywałby ten koszmar przez resztę ciąży. Chciałem mu tego oszczędzić, a wyszedłem na bezdusznego drania.

Wzdycham ciężko, czując wibrowanie w kieszeni spodni. To ojciec. Pewnie jest już na miejscu. Nie zdziwię się, jeśli po wszystkim mnie przeklnie. Nieszczęścia zawsze chodzą parami.

Na miejsce spotkania wybieramy niewielki bufet, gdzie mój staruszek czeka na mnie razem z kawą, którą zdążył zamówić.

- Tato… – Ogarnia mnie silne wzruszenie na jego widok. Nie sądziłem, że to będzie takie trudne…

- Jeremy, co się dzieje? Wyglądasz koszmarnie!

- Biłem się z Jacksonem i Sandersem – wtajemniczam mężczyznę
w przedpołudniową aferę, jednocześnie dość łapczywie rzucając się na kawę.

- Mam nadzieję, że rozkwasiłeś nos temu pyszałkowi! – Ojciec nie kryje dumy.

- Chciałem, wierz mi – syczę przepełniony powracającą falą wściekłości.

- Rozumiem, że poszło o Samuela, zgadza się? – Starszy alfa układa dłonie
w piramidkę i cierpliwie czeka aż streszczę mu rozwój wydarzeń.

- Powiedzieli mu o tym, że został wyrzucony z rodziny oraz o adopcji, a jakby tego było mało, zaczęli robić obrzydliwe aluzje!

- Rozumiem… – Z ust mojego ojca wydobywa się ciche mruknięcie.

- Nie, nie rozumiesz! Jackson zrzucił winę na mnie! Powiedział, że sprzedał Samuela, bo go nie chciałem! – Wyrzucam z siebie wszystko, co przez cały dzień leżało mi na wątrobie.

- Przecież to prawda – tatuś podsumowuje sytuację, nie okazując mi litości.

- Nie do końca – spuszczam głowę i uciekam wzrokiem.

- Jeremy! Do jasnej cholery! Tyle razy cię ostrzegałem! – Głuche uderzenie pięścią w stół rozchodzi się głośnym echem po pomieszczeniu. W bufecie znajduje się tylko kilka osób. Część z nich rzuca w naszą stronę spojrzenia pełne oburzenia. Inni szybko wychodzą.

- Nie chciałem tego. Sam wiesz – szepczę cicho. Nie mam śmiałości, by spojrzeć w oczy własnemu ojcu. – Do czasu porodu nic do niego nie czułem. Dopiero gdy urodziły się dzieci… One maskowały jego zapach.

- Podjąłeś już decyzję? Chcesz być razem z nim? – Rzeczowy ton i chłodna kalkulacja, pozbawiona uczuć i emocji. Dlaczego rozmawiamy
o moim życiu w sposób, jakbyśmy negocjowali jakąś umowę?

- Chcę, żebyś mi pomógł! Jackson powiedział, że już za późno, bo załatwił wszystkie formalności! Nie oddam ukochanego jakiemuś zboczeńcowi! Przecież on go zabije! – Wpadam w melodramatyczny ton. – Błagam cię, tato. Zrób coś! Wiem, że proszę o bardzo wiele, ale nie mogę go stracić. To moja druga połówka. Mamy dzieci, które go potrzebują.

Przez kilka chwil nasze spojrzenia się krzyżują. Na twarzy ojca widzę odrazę, którą stara się zamaskować, udając opanowanego. Mam wrażenie, że z trudem oddycha. Wszystkie mięśnie na jego twarzy stężały, uwydatniając zmarszczki na czole i w okolicach oczu. W pewnej chwili podrywa się ze swojego miejsca
i wychodzi, zostawiając mnie samego.

Wracam do Samuela, który wreszcie się obudził. Pielęgniarka podłącza mu właśnie kolejne kroplówki. Blondyn wpatruje się w swoje ręce. Jest blady i ma spuchnięte oczy. Znowu płakał.

- Lepiej się czujesz? – Siadam na fotelu i biorę go za rękę. Jego palce są lodowate. Czuję nieprzyjemne dreszcze, jakbym dotykał sopli lodu. – Zimno ci… – Zmartwiony sięgam po koc, którym opatulam ukochanego. – Błagam, nie karz mnie znowu milczeniem! Nie wytrzymam tego!

Piwnooki unosi na mnie zbolały wzrok.

- Nie powiedziałem ci o planach Jacksona, bo nie chciałem, abyś przez resztę ciąży wpatrywał się we mnie tak, jak teraz – zaczynam się nerwowo tłumaczyć. – Byłeś słaby i chory. Miałeś anemię. Życie naszych dzieci wisiało na włosku. Nie mogłem dokładać ci zmartwień!

- Rozumiem. – Ton głosu omegi jest pozbawiony wszelkich emocji.

- Nie gniewasz się? – pytam z nadzieją.

- Nie gniewam. 

- Tak się cieszę! – Rzucam się chłopakowi na szyję, mocno go przytulając.
– Wiedziałem, że mi wybaczysz!

Nie sądziłem, że Samuel podejdzie do całej sprawy w tak rozsądny sposób. Pewnie jest mu przykro z powodu Jacksona, lecz zrobię co z mojej mocy, by osłodzić te przykre chwile.

- Przed chwilą rozmawiałem z ojcem. On wszystkim się zajmie. – Tulę ukochanego. – Nie masz pojęcia, jak mi ulżyło. Bałem się, że będziesz mnie obwiniał, ale ja naprawdę…

- Jeremy, jestem zmęczony – przerywa mi. – Porozmawiamy o tym jutro, dobrze?

- Oczywiście, przepraszam. – Pomagam blondynowi położyć się na pościeli,
a następnie całuję go w skroń. – Odpoczywaj, mój drogi i niczym się nie martw. Zobaczysz, że wszystko się ułoży.

 

***

 

- Wyniki badań są złe. – Tym niezbyt optymistycznym akcentem zaczyna się mój nowy dzień. Siedząca na wprost mnie doktor Ivette bawi się nerwowo swoim długopisem. – Stres zrobił swoje, a przecież już przed porodem było dość kiepsko. – Kobieta zamyśla się na chwilę, a ja tracę zmysły ze zdenerwowania.

- I co teraz? – Zadaję to pytanie wbrew sobie, bo boję się poznać odpowiedź.

- Sama chciałabym wiedzieć. Dzieciaki są silne i zdrowe. Pojutrze będzie je pan mógł zabrać do domu, ale Samuel… Nie mam pojęcia co z nim zrobić. Wlewamy w niego tony witamin, a jego organizm zupełnie to ignoruje. Niedobrze, bardzo niedobrze… – Lekarka sięga po jedną z książek, która znajduje się na jej biurku i zaczyna ją kartkować.

- To wszystko wina jego brata! Gdyby go nie zdenerwował, to…

- Panie Atkins – zostaję surowo upomniany. – Na obecny stan Samuela pracował zarówno pan, jak i jego bliscy. Mówiłam setki razy, że chłopak będzie potrzebował wsparcia i co? Obudził się pan dopiero po porodzie. Teraz zależy panu na Samuelu, a przedtem? Był pan ślepy i głuchy na wszystkie argumenty.

- Wiem – biję się w piersi. – Nawaliłem, ale staram się to naprawić, prawda? Co mogę zrobić, by jakoś mu pomóc?

- Najlepszym rozwiązaniem byłoby to najprostsze – doktor Ivette rzuca mi kolejne, znaczące spojrzenie.

- Uczyniłbym go swoim w każdej chwili, ale po pierwsze, to wymaga jego zgody. A poza tym… – chowam twarz w dłoniach. – Wczorajszy dzień znacznie pokrzyżował mi szyki. Z prawnego punktu widzenia Samuel należy do kogoś innego. Nie chcę bardziej mieszać mu w głowie.

- Więc jaki ma pan plan? – Ordynator drąży temat, wyciskając ze mnie prawdę do ostatniej kropli.

- Mój ojciec spróbuje to wszystko odkręcić. Jeśli to nie zadziała, to zabiorę Samuela oraz dzieci i zaszyjemy się na jakiejś bezludnej wyspie, gdzie nikt nas nie znajdzie.

- Samuel widział już dzieci? – Doktor Ivette porusza kolejny drażliwy temat.

- Jeszcze nie. Po porodzie był słaby i zmęczony, ale dzisiaj zabiorę go do bliźniaków.

- Jest pan pewny, że chodziło wyłącznie o jego samopoczucie?

To pytanie mocno mnie frapuje. Czy jestem pewny? Nie. Niczego już nie jestem pewny. Wiem tylko tyle, że kocham go jak szalony i zrobię co w mojej mocy, aby chronić naszą malutką rodzinę.

- No dobrze, nie będę pana dalej męczyć. – Doktor Ivette zaczyna
w ekspresowym tempie zapisywać coś na swoim komputerze. – Zleciłam więcej badań. Samuel pewnie nie będzie z tego zadowolony, ale nie mamy wyjścia.

- Wiem – przytakuję grzecznie, choć nie podzielam wizji dalszego męczenia mojego zmarzlaka.

- Panu również radzę wziąć się w garść. Jak tak dalej pójdzie, będę musiała
i pana przyjąć na oddział. Chyba nie muszę przypominać, że to ginekologia.

- Dziękuję, ale jestem zdrów jak ryba! – Czerwony niczym burak czym prędzej ewakuuję się z gabinetu lekarki. Ona kompletnie oszalała jeśli sądzi, że dam się jej przebadać! Zwłaszcza w „taki sposób”. Nic mi nie jest. Odpocznę, gdy zabiorę Samuela i dzieci do domu. Martwi mnie, że minęło kilkanaście godzin,
a ojciec nadal milczy.

Idę do bufetu i proszę o przygotowanie wyjątkowo mocnej i dużej kawy. Młoda dziewczyna, która mnie obsługuje, uśmiecha się ze zrozumienie, wręczając mi półlitrowy, papierowy kubeczek.

- Pierwszy tydzień po urodzeniu dzieci jest najgorszy, a potem szybko się pan przyzwyczai do zarywania nocy – pociesza mnie.

- Będę trzymał panią za słowo – odpowiadam uśmiechem na jej uśmiech.

To zabawne, ale takie drobiazgi, jak dobre słowo od obcej osoby, bardzo poprawiają mi humor. Nie jest prawdą, że ludzie potrafią być dla siebie jedynie złośliwi lub skorzy do sprawiania kłopotów. Oczywiście pod warunkiem, że nie pochodzą z rodu Reedów.

Napojony kawą, wracam do pokoju Samuela, gdzie wita mnie jedynie puste łóżko.

- Skarbie, to ja. Wszystko w porządku? – pukam do łazienkowych drzwi, lecz odpowiada mi cisza.

Tu go nie ma. W łazience go nie ma. Pewnie zabrano go na dodatkowe badania o których wspominała doktor Ivette. Postanawiam więc poczekać na powrót omegi. Za jakiś czas szofer powinien dostarczyć drugie śniadanie. Wysłałem go po sernik, bo śniadania praktycznie nie tknął. Jeśli dalej będzie unikać posiłków, jedynie sobie zaszkodzi. Potrzebuje energii, by wyzdrowieć i…

 

„Tato! Tato!”

 

O wilkach mowa… Nasze maleństwa szybko się obudziły i już wołają mnie do siebie. Pewnie znowu są głodne. Dobrze, że chociaż z bliźniakami nie mamy żadnych problemów.

 

„Tato! Ratuj go! Tato!”

 

- Ratować? Kogo mam ratować, chłopcy? Co się dzieje? – Zaalarmowany ich niecodziennym zachowaniem, wybiegam z pokoju i gnam do windy.

 

„Tato! Nie daj mu odejść! Jest nam potrzeby! Kochamy go!”

 

- O kim wy mówicie?! Co się dzieje?! – Próbuję wyłapać z ich myśli jakieś dodatkowe wskazówki, lecz na niewiele się to zdaje.

W ekspresowym tempie docieram do pokoju dzieci, które bardzo głośno płaczą. Jedna z pielęgniarek próbuje je uspokoić. Mój widok tylko pogarsza sytuację.

- Nie mam pojęcia, co się z nimi dzieje. Chłopcy byli tacy grzeczni. Poszłam przygotować im mleko, a gdy wróciłam… Sam pan widzi… – Kobieta opiekująca się bliźniakami bezradnie rozkłada ręce. Obserwowałem jej pracę przez kilka ostatnich dni. Wątpię, by zrobiła im coś złego.

- Proszę, uspokójcie się… – Przykładam dłonie do inkubatora, bo nie mogę znieść rozpaczy w dziecięcych głosikach.

 

„Samuel chce odejść! Pożegnał się z nami! Nie pozwól mu!
My też go kochamy!”

 

Dzieci wykorzystują resztki łączącej nas więzi. Pokazują mi obraz omegi, który uśmiecha się do nich przez łzy. Nie rozróżniam słów, które wypowiada, lecz ostatnie z pewnością brzmi „żegnajcie”. On chyba nie zamierza…

- Samuel! Muszę go znaleźć! – Spanikowany i przerażony, otwieram drzwi
i rozglądam się po korytarz. Piwnooki był tu zaledwie chwilę temu. Nie mógł zbyt daleko odejść.

- Widziałam go w windzie – odzywa się pielęgniarka, która również zajmuje się dziećmi. – Jechał na samą górę. Mówił, że ma tam coś do załatwienia.

- Dziękuję!

Winda, jak na złość, działa wyjątkowo opieszale. Nerwowo naciskam guzik ostatniego piętra, by jak najszybciej dostać się na samą górę. Cyferki na wyświetlaczu zmieniają się wyjątkowo wolno. Dlaczego nie wybrałem schodów?!

- Szybciej, jedź szybciej! Proszę, jedź szybciej…

Ostatnie piętro oznaczone jest jako pomieszczenia służbowe pracowników sprzątających oraz konserwatorów budynku. Na opustoszałym korytarzu znajdują się jedynie specjalne wózki, na których zgromadzono mopy i całą masę innych środków.

- Samuel! – krzyczę, lecz odpowiada mi echo.

Po kolei otwieram wszystkie drzwi. Nie ma tu żywej duszy.  Słychać jedynie hulający wiatr. To jeszcze za wcześnie, aby poddać się atakowi paniki, choć nie ukrywam, że moje ciśnienie dawno przekroczyło dopuszczalne normy. Uspokoję się dopiero wtedy, gdy ukochany znajdzie się w moich ramionach.

- Może pomyliłem piętra? Gdzie jesteś? – Docieram do samego końca korytarza. Już mam wracać do windy i wezwać ochronę, by pomogła mi
w poszukiwaniach, gdy zauważam, że drzwi prowadzące na dach są otwarte.
– Nie, nie zrobiłbyś mi tego…

Z duszą na ramieniu szarpię za klamkę. W pierwszej kolejności uderza we mnie silny podmuch zimowego powietrza. Co prawda mamy już wiosnę, lecz w tym roku specjalnie nas ona nie rozpieszcza. Nad miastem kotłują się ciemne chmury. Na ich tle szczupła sylwetka Samuela wydaje mi się wyjątkowo przerażająca. Chłopak ma na sobie szpitalną, granatową piżamę oraz długi szlafrok, który trzepocze niczym peleryna. Wstrzymuję oddech, widząc jak wpatruje się w dachy sąsiednich budynków, stojąc na gzymsie.

- Skarbie… Co tu robisz? – Z trudem przełykam ślinę. Cały dygoczę, lecz trudno stwierdzić, czy jest to wina beznadziejnej pogody, czy też lekkomyślnego zachowania omegi.

- Jeremy… – Zaskoczony dwudziestolatek odwraca głowę i spogląda na mnie załzawionymi oczami.

- Obawiam się, że nic z tego... – Staram się zmniejszyć dystans miedzy nami, lecz zostaję powstrzymany.

- Nie podchodź! – Rozkazuje, mierząc mnie surowym spojrzeniem. Zatrzymuję się wpół kroku.

- W takim razie ty chodź do mnie – mówię z nadzieją. – Proszę… – Dodaję znacznie ciszej.

- Czuję się tak, jakby wyrywano mi serce. Nie chcę tak żyć… Z daleka od ciebie i bliźniaków…  – Po policzkach Samuela spływają nowe łzy. – Bardzo was kocham.

- A my równie mocno kochamy ciebie – zapewniam mojego wybranka, uśmiechając się do niego smutno. – Wiem, że jesteś zdenerwowany,
ale obiecuję, że to wszystko da się odkręcić.

- Nie, mam już dosyć kłamstw. – Samuel przecząco kręci głową. – Pogodziłem się z myślą, że nikomu na mnie nie zależy.

- Skarbie, błagam cię… – Ponownie robię krok do przodu. – Przysięgam,
że wszystko się ułoży. Mój ojciec oraz prawnicy cały czas zajmują się twoją sprawą.

- Nie mam prawa o cokolwiek prosić, ale gdybyś mógł… – pociąga nosem.
 Proszę, powiedz naszym synkom, że bardzo ich kochałem.

- Sam im to powiesz. Przestań się wygłupiać i chodź do mnie, zanim stanie ci się coś złego! – Emocje biorą nade mną górę. Gołe stopy Samuela znajdują się tuż przy krawędzi. Jeśli się zachwieje… Muszę go stamtąd natychmiast ściągnąć!

- Jeremy... Masz trudny charakter. Jesteś złośliwy i porywczy, ale tylko przy tobie byłem szczęśliwy. Nie umiem znieść myśli, że miałbym cię już nigdy nie zobaczyć. To ponad moje siły… – Porcja nowych łez sprawia, że blondyn bezwiednie pociera spłakane oczy.

- Ja też cię kocham! I nie mogę patrzeć, jak ryzykujesz szczęściem naszym
i naszych dzieci! Szybciej wypruję flaki temu całemu Sandersowi, niż pozwolę, by cię tknął! Jesteś mój!

- Nie wierzę ci! Zawsze mnie zwodzisz i wykorzystujesz, tak jak Jackson! Wszystko co robiłeś, robiłeś wyłącznie z myślą o sobie! Chciałeś mieć dzieci
i je wychowywać. Teraz będą tylko twoje. Nie będę dłużej przeszkodą, która stoi wam na drodze – chlipie, wyrzucając z siebie długo skrywany żal.

To moja szansa! Nie zważając na konsekwencje, rzucam się do przodu
i przyciągam omegę do swojej klatki piersiowej. Moje ramiona otaczają jego drobne ciało niczym dwie żelazne obręcze. Chłopak zaczyna głośno płakać, tuląc się do mnie niczym małe dziecko.

- Już dobrze… Już wszystko dobrze… – Całuję go po głowie, po czym biorę na ręce, bo zdążył solidnie przemarznąć.

Zabieram Samuela do jego pokoju i kładę się z nim do łóżka. Okrywam nas ciepłą kołdrą oraz kocem. Piwnooki nie przestaje szlochać. Robi to tak długo,
aż pada zupełnie wyczerpany.

 

***

 

Nie mam pojęcia ile czasu minęło odkąd ściągnąłem Samuela z gzymsu. Wiem jedynie, że za oknem zrobiło się ciemno. Doktor Ivette przychodziła kilka razy, ale poprosiłem, by zostawiła nas samych.

Straciłem więź z dziećmi i będę musiał poczekać aż nauczą się mówić, by móc znowu z nimi rozmawiać. Gdyby nie ich pomoc… Zaborczo przyciągam śpiącego chłopaka jeszcze bliżej siebie. Nękają mną wyrzuty sumienia, których z pewnością nigdy się nie wyzbędę. Mogłem go stracić… Stracić miłość mojego życia… Nigdy wcześniej nie czułem tak intensywnej mieszaniny złości, frustracji oraz wdzięczności za uratowane życie.

- Jeremy… – Ukochany wypowiada przez sen moje imię.

- Jestem tutaj. Śpij. – Głaszczę omegę po włosach, jednocześnie całując go
w policzek.

- Zimno mi – skarży się. Próbuję wstać z łóżka, lecz on ani myśli, by mnie puścić.

- Przytul się, to będzie ci cieplej.

Około dwudziestej znowu pojawia się doktor Ivette. Tym razem uzbrojona jest w kroplówki. Po jej minie widzę, że żarty się skończyły.

- Dam panu dwadzieścia minut. W tym czasie ma go pan umyć, nakarmić
i położyć z powrotem do łóżka. zrozumiano? – Pyta tonem nie znoszącym sprzeciwu.

- Tak jest – zgadzam się na wszystko. – Jak dzieci? – Korzystam z okazji, by wypytać lekarkę o nasze maluchy.

- Dobrze. Od jutra inkubator nie będzie im już potrzebny, więc przeniesiemy je tutaj.

- Naprawdę? – Cieszę się, bo to pierwsza dobra wiadomość od bardzo długiego czasu. – Słyszałeś, kochany? Od jutra sami będziemy mogli zajmować się chłopcami.

- Nie zgadzam się. – Samuel po raz pierwszy zabiera głos w dyskusji.
– Bliźniaki należą wyłącznie do Jeremiego. Niech on się nimi zajmuje. Nie jestem ich ojcem.

- Skarbie… O czym ty mówisz? Dzieci są nasze. Razem będziemy…

- Powiedziałem nie! – Samuel szarpie się w moich ramionach, po czym odpycha od siebie. – Nie są już moje. Nie chcę ich – powtarza z większym naciskiem.

- Dobrze. Będzie jak sobie życzysz. – Niespodziewanie, doktor Ivette zgadza się z tak absurdalnym pomysłem. Wymieniamy między sobą serię spojrzeń. Postanawiam się nie odzywać i jak najszybciej porozmawiać z lekarką w jej gabinecie, bez obecności Samuela.

Gdy ponownie zostajemy sami, powoli wstaję z łóżka i wyciągam rękę do piwnookiego. Mój gest zostaje zignorowany.

- Po kąpieli będzie ci cieplej. A potem zjemy coś dobrego…

- Nie – pada kategoryczna odpowiedź.

- Kochanie… – Spoglądam na dwudziestolatka z uczuciem.

- Nie nazywaj mnie tak.

- A jak niby chcesz mnie powstrzymać? – Podchodzę bliżej z zamiarem dotknięcia jego policzka, ale moja dłoń zostaje strącona.

- Nie potrzebuję twojej litości!

- Co to ma być? – Łapię Samuela za ramiona i zmuszam, aby oparł się
o poduszki. – Kociątko pokazuje pazurki? – ironizuję, próbując go pocałować. Blondyn odwraca głowę. Nawet w oczy nie chce mi patrzeć… Przez ułamek sekundy odsłania przede mną swoje uczucia. Kiedyś bezustannie tak robił, łasząc się o miłość, ale teraz… Jego serce rozerwane jest na strzępy. W dodatku potwornie boli. Czy mogę coś zrobić, by uchronić go przed cierpieniem? Czy moja miłość wystarczy, by uleczyć tak potężną ranę? – Kocham cię.

Mija kilka długich sekund, podczas których wpatruję się w piwnookiego.

- Kocham cię – powtarzam nieco głośniej. – Jesteś dla mnie najważniejszy! Dzieci także cię kochają. Nie powiesz mi, że tego nie czułeś?! Masz pojęcie, jak bardzo się o ciebie martwiły?

- Nienawidzą mnie, tak samo jak ty. Mówiłem ci już, że nie potrzebuję litości. Niczego od ciebie nie potrzebuję. Chcę być sam.

Tego już za wiele! Bez ostrzeżenia wpijam się w słodkie wargi, którymi tak łatwo zawładnąć. Są miękkie i bezbronne, zupełnie jak on.

- Kocham cię. Wiem, że mi nie wierzysz, ale to prawda. Już podczas naszego pierwszego spotkania nie potrafiłem oderwać od ciebie wzroku.

- Za to bez problemu zaciągnąłeś mnie na górę i wykorzystałeś. Naprawdę liczysz, że po tylu miesiącach poniewierania i udręki rzucę ci się w ramiona?

Słuszna uwaga. No cóż, wiedziałem, że będzie trudno. Lubię wyzwania.

- Wystarczy, że się ze mną połączysz.

- Dobry żart… – Samuel zaczyna się gorzko śmiać. Jest nieustępliwy, czupurny i wojowniczy. Od tej strony go nie znałem. Podoba mi się jeszcze bardziej.  

- Kochasz mnie i  dzieci, które razem wychowamy.

- Jeremy, dzieci mnie nienawidzą. Odkąd zrozumiały, że jestem „tylko omegą”, robiły co w ich mocy, aby mnie krzywdzić. Mówiły o mnie same przykre rzeczy, których dowiedziały się od ciebie. A gdy same słowa im nie wystarczały… Masz pojecie jak to jest być kopanym od rana do nocy? Albo spać w ramionach kogoś, kto uważa cię za śmiecia, a musi przytulać? Zrozum, nie chcę z tobą być. To nie jest miłość!

- Więc co to jest do cholery?! Próbowałeś odebrać sobie życie dla chwilowego kaprysu?! A może dlatego, że nie wyobrażasz sobie, by żyć z daleka od nas?!
– wypominam mu jego własne słowa, coraz bardziej się przy tym denerwując.

- Proszę, zostaw mnie w spokoju.

- Co zamierzasz zrobić?! – pytam, nie potrafiąc wyjść z podziwu, że jest taki krnąbrny.

- Wrócę do Londynu.

- Beze mnie?! Nic z tego! – przypieczętowuję jego los kolejnym pocałunkiem.
– A teraz do mycia! – Biorę ukochanego na ręce i zanoszę do łazienki.