wtorek, 7 maja 2024

Wpadka - Epilog

 

Nasi synkowie kończą dziś pięć miesięcy. Małe urwisy rosną jak na drożdżach. Dzieci są wymagające i płaczliwe. Potrafią bezustannie grymasić bez powodu, bylebyśmy tylko nosili je na rękach. Nie pamiętam już jak to jest, gdy można przespać całą noc nie będąc kilka razy budzonym. Za każdym razem, gdy jeden z chłopców uśnie, drugi od razu zaczyna dokazywać. I zabawa zaczyna się od nowa. Mimo to nie narzekam. Choć bywa trudno, to za nic w świecie nie powiem tego głośno. Bliźnięta są spełnieniem moich marzeń.

Wracając do domu kupiłem im prezenty – wielkie pluszowe niedźwiedzie. Mają niebieskie oczy oraz czerwone kokardy zawiązane na szyi. Wnoszę je na górę do pokoju dziecinnego. Nikogo w nim nie ma. Zaglądam do sypialni Samuela. Oba maluchy słodko śpią, leżąc na środku łóżka. Obok nich śpi mój ukochany. Wyciągam telefon i robię kilka zdjęć, by uwiecznić ten rzadki widok.

Samuel nadal ma żal zarówno do mnie, jak i do dzieci. Zwłaszcza do mnie, bo przy maluchach pomaga. Zabiera je na spacer, karmi, przewija. Jest bardzo troskliwy. Chłopcy to czują i częściej się do niego uśmiechają. Być może próbują wynagrodzić mu przykre chwile, których nie poskąpili mu w czasie ciąży. Proces leczenia złamanego serca przebiega powoli. Ciężko mi z tego powodu. Wiem, że nagrzeszyłem i nie mogę się spodziewać, że omega z dnia na dzień zapomni o całej sprawie. Po prostu czuję, jak odgrodził się zarówno ode mnie, jak i od naszych synków. Często bywa zamyślony. Czasem smutny. Chociaż codziennie zapewniam go o miłości i oddaniu, jak na razie nie wykazał chęci, aby się ze mną połączyć. Spina się, gdy próbuję go przytulić lub pocałować. Doktor Ivette twierdzi, że to depresja poporodowa. Mam dać mu czas, którego potrzebuje. Nie naciskać. Nie przymuszać. Cierpliwie czekać aż odzyska równowagę i dojdzie do siebie.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że serce omegi wciąż przypomina porwane strzępy. Jest niczym jątrząca się rana, promieniująca bólem, na który nie ma lekarstwa. Gdybym mógł bardziej się do niego zbliżyć… Gdyby mi pozwolił zaopiekować się sobą, zaufał w równym stopniu, w jakim ja ufam jemu… Do teraz mam przed oczami roztrzęsionego Samuela, stojącego na gzymsie dwudziestopiętrowego budynku… Ta scena często śni mi się po nocach, powracając jako najgorszy z możliwych koszmarów. Nie potrafię o tym zapomnieć. Zazwyczaj zrywam się z łóżka i biegnę sprawdzić, czy z moim ukochanym wszystko w porządku.

Bez namysłu rzucam misie na fotel, a sam kładę się przy moim skarbie i mocno go przytulam.

- Jeremy? Jak było w pracy? – Piwnooki zadaje to pytanie zaspanym głosem. Jest rozkoszny, a ja tak dawno nie tuliłem go w swoich ramionach.

- Dobrze. Tata cię pozdrawia. Powiedział, że wpadną z mamą w weekend na obiad – streszczam chłopakowi przebieg mojego dnia.

- Lubię twojego tatę. Jest bardzo miły.

- Zauważyłem… – Zazdrość robi swoje. Zaborczo walczę o uwagę, bo nie podoba mi się, że mój omega tak ciepło wypowiada się o przyszłym teściu, który w dodatku ma do niego wielką słabość. Ojczulek przejął się losem mojego wybranka. Zachowuje się tak, jakby nagle adoptował drugiego syna. Bezustannie do niego dzwoni. Kupuje prezenty. – Gdyby nie mama to zacząłbym podejrzewać, że coś was łączy – komentuję sytuację lekko obrażonym tonem.

- Bardzo śmieszne – omega prycha rozbawiony. Wykorzystuję okazję, że mnie nie odtrącił i kładę go na plecach, by chociaż na chwilę zawładnąć miękkimi wargami.

- Kocham cię. Kocham cię tak cholernie mocno – szepczę między delikatnymi pocałunkami, z całych sił lgnąc do jego ciała.

Samuel nie odpowiada. Ma zamknięte oczy i nieco przyspieszony oddech. Znowu wydaje się zimny i niedostępny.

- Błagam, nie torturuj mnie więcej. Otwórz dla mnie swoje serce. Bądź tylko mój – proszę.

- Jeremy… – wzdycha cichutko. Idę o zakład, że za chwilę powie coś typu „potrzebuję więcej czasu”, albo „powinniśmy zająć się dziećmi”.

- Spójrz na mnie – przesuwam opuszkami po jego policzku. W końcu unosi powieki, hipnotyzując mnie swoimi niezwykłymi tęczówkami. – Zrobię dla ciebie wszystko. Dobrze wiesz, że moje uczucia są szczere.

- Mówisz tak przez wzgląd na maluchy.

- Nieprawda! – Jak lew bronię swojego zdania. – Wsłuchaj się w moje serce. Ono bije tylko dla ciebie!

- Jeremy… – Oczy blondyna zachodzą łzami. – Ja tak bardzo się boję…

- Czego się boisz, najdroższy?

- Ciebie.

- Mnie? – dziwię się.

Przyznaję, że jego odpowiedź jest zaskakująca, choć nie pozbawiona sensu. Na jego miejscu ja także bym się bał. Przez całą ciążę zdany był wyłącznie na siebie. Wielokrotnie go odtrącałem, odpychałem, szydziłem z jego uczuć. Byłem w tej roli na tyle przekonywujący, że nasze dzieci od razu mi uwierzyły.

- Chodź do mnie – biorę ukochanego na ręce i zamierzam zabrać gdzieś, gdzie będziemy mogli pobyć sami, z daleka od domu i problemów.

- Bliźniaki nie mogą zostać na łóżku! – protestuje zapobiegliwy tatuś.

- Ja się nimi zajmę – wtrąca się Dorothy, która niespodziewanie pojawia się
w pokoju.

- Dziękuję! Jesteś aniołem! – rzucam szybko do kobiety. – Nie wiem kiedy wrócimy – dodaję, kierując się w stronę drzwi.

- Nie szkodzi. Proszę się nie spieszyć i załatwić wszystko tak, jak trzeba! – Gosposia już od bardzo dawna kibicuje naszej miłości. Przy jej udziale rozpieszczam Samuela na każdym kroku. Podtykamy my smakołyki
i próbujemy odrobinę utuczyć. Dopiero niedawno jego anemia dała się okiełznać. Niemniej jeszcze długo będzie musiał zażywać witaminy i poddawać się badaniom kontrolnym. Rygorystycznie ich pilnuję, bo jego zdrowie to mój najważniejszy priorytet.

- Owinąłeś sobie wszystkich wokół palca – chwalę miłość mojego życia.

- Gdzie jedziemy? – pyta piwnooki. „Porwanie” wprawia go w znacznie lepszy humor. Gdybym wiedział, że na to czeka, już dawno wprowadziłbym odrobinę szaleństwa do naszego codziennego życia. Starałem się postępować subtelnie, by go zbytnio nie płoszyć. Nie podobało mi się, gdy stanowczo zażądał osobnej sypialni, do której praktycznie codziennie próbowałem się zakradać. Nie skomentowałem jego decyzji ani jednym słowem, czekając aż będzie gotowy na związek ze mną. Nie chciałem seksu. Chodziło mi wyłącznie o bliskość, zapach. Trudno jest zachowywać się powściągliwie, gdy druga osoba jest nam potrzebna do życia bardziej niż tlen. Tak właśnie postrzegam naszą relację.

- Co powiesz na kolację w hotelu? Z pewnego źródła wiem, że twoje ulubione ciastko podają razem z gorącą czekoladą oraz lodami waniliowymi i bitą śmietaną – kuszę, bo sernik to wciąż jedyna rzecz, do której ma słabość.

- To nie fair! – oburza się, słysząc składniki tajemnego menu, które ewidentnie działa na jego zmysły.

- Skarbie, to dopiero początek – zapewniam, szczerze się przy tym uśmiechając.

 

***

 

Apartament, który wynająłem jest przestronny i elegancki, choć nie należy do najdroższych. Te ostatnie znajdują się na najwyższym piętrze. Z wiadomych względów mam uraz do dużych wysokości. Liczę, że Samuel to rozumie i nie pomyśli o mnie jak o sknerze. Luksusowe wnętrze składa się ze sporego salonu oraz dwóch sypialni. W jednej z nich jest kominek i to tam decydujemy się spędzić wieczór.

Omegi nie ekscytuje wizja upojnych chwil w wielkim łożu z baldachimem. Zamiast tego rozkłada koc tuż przy skwierczącym ogniu i wpatruje się
w czerwonawe płomienie. Kładzie się na brzuchu i podpiera głowę ręką. W jego dwubarwnych oczach pojawia się żar, który topi moje serce.

- Masz pojęcie, jaki jesteś piękny? – pytam chłopaka, nie potrafiąc oderwać od niego wzroku. Blada skóra na jego twarzy nabiera rumieńców. Usta są lekko rozchylone. A jego zapach… – Odurzasz mnie…

- No trudno. – Dwudziestolatek próbuje ukryć przede mną zdradziecki uśmieszek. – Będziesz musiał jakoś to znieść.

- Dobrze wiesz, że nie należę do osób cierpliwych. Nie panuję nad sobą! Proszę, pozwól mi się kochać!

Moja gorliwa przemowa nie robi na nim żadnego wrażenia. Skubany,  ma mnie w garści. Co zrobię, jeśli będzie mnie tak zwodził jeszcze długie tygodnie?

- Gdzie sernik? Obiecałeś mi lody i czekoladę… – Zniecierpliwiony blondyn zaczyna nawijać dłuższe kosmyki włosów na palce. – Mam wielką ochotę na coś słodkiego – kokietuje mnie.

- Nie ma nic słodszego od ciebie.

- Tak uważasz? – drażni się ze mną, wykorzystując przewagę, jaką nade mną zyskał w ostatnim czasie.

- To już bezwstydny flirt! – Czuję, jak krew w moich żyłach gotuje się
z powodu namiętności i ognia, od którego jest mi zbyt gorąco.

Gehenna trwa w najlepsze. Omega wyjątkowo wolno delektuje się ciastkiem. Podejrzewam, że to jego pierwszy posiłek dzisiejszego dnia.

- Pyszny. – Mruży oczy i zmysłowo oblizuje łyżeczkę z resztek czekolady. Dłużej tego nie zniosę!

- Naprawdę? – Uśmiecham się do niego, podnosząc ze swojego miejsca.

Potrzebuję dokładnie dwóch i pół sekundy, by dopaść do mojej ofiary. Zanoszę chłopaka na łóżko i rozkładam na samym środku.

- Jeremy, co robisz? – Mój ukochany unosi się na łokciach, by obserwować, jak ściągam z siebie sweter oraz koszulę.

- Powiedziałeś, że jest pyszny. Pozwól, że sam to ocenię.

Usta Samuela smakują nieziemsko. Gorzka czekolada, wanilia oraz najbardziej uzależniający na świecie smak omegi, z którym za chwilę będę się kochać. Naśladuję powolne ruchy jego języka, prowokując go do zabawy. Gdy z gardła mojego wybranka wydobywa się seksowny pomruk, obejmuję go wyjątkowo mocno. Najchętniej chciałbym stopić się z nim w jedną całość, by już zawsze był tak blisko.

- Jesteś całym moim światem. Uwielbiam cię tak bardzo, że mógłbym cię zjeść.

- Jeremy! – Samuel wybucha szczerym śmiechem, więc dodatkowo zaczynam go łaskotać, zostawiając drobne pocałunki na smukłej szyi. – Kochasz mnie?
– Poważnieje na chwilę, zadając mi to pytanie.

- Bardziej niż sądzisz. Jesteś dobry, wrażliwy, czuły. Cudowny. W dodatku nikt inny nie działa na mnie w łóżku tak jak ty.

- W to akurat jestem skłonny uwierzyć. – Piwnooki zmniejsza odległość między nami i muska moje wargi swoimi.

- Więc mi się poddaj. Połącz się ze mną na zawsze. Bądź tylko mój.

- Tylko twój… – Samuel przymyka powieki i wyjątkowo nieśmiało otwiera przede mną swoje serce. Wyraźnie czuję niepewność oraz strach, które w sobie nosi. Tak wiele przeszedł. Jednak ani na chwilę nie przestał mnie kochać. Jestem wzruszony i zaszczycony, że wybrał właśnie mnie. Nasze dusze przyciągają się do siebie aż w końcu zostają splecione w jedną całość. Oto więź, której nic nie jest w stanie zerwać.

Kilka godzin później, gdy za oknami powoli zaczyna świtać, zmęczony i senny narzeczony mości się w moich ramionach. Marszczy lekko czoło, zdradzając,
że intensywnie o czymś myśli.

- Już żałujesz? – zgaduję, całując go po skroni.

- Nie. Po prostu zdałem sobie sprawę, że robiliśmy to bez zabezpieczenia. A co, jeśli znowu zajdę w ciążę?

- Masz rację… – pochmurnieję na samo wspomnienie trudnych miesięcy, które za sobą mamy. Gdybym nie zachowywał się tak okropnie, wszystko wyglądałoby inaczej. Omega nie spędziłby pół roku w obskurnej klinice, nie nabawiłby się anemii i wyziębienia organizmu.

- Nie rozmawialiśmy nigdy o tym, czy chcemy mieć więcej dzieci – zauważa rozsądnie.

- Jesteś mój dopiero od kilku godzin. Pozwól mi nacieszyć się tym uczuciem. Kiedyś z pewnością wrócimy do tego tematu, ale teraz…

- Chciałbyś mieć więcej dzieci? – zostaję przyparty do muru. Co mam mu odpowiedzieć? Prawdę o tym, że w mojej podświadomości od samego początku kiełkuje  myśl, że może za kilka lat, gdy chłopcy będą starsi… Jednak teraz… To chyba za wcześnie. Nie miałem okazji, by się nim nacieszyć. Rozpieszczać. Pokazać, jaki jest dla mnie wyjątkowy i ważny. Z drugiej jednak strony skłamałbym przyznając, że nie marzę o powiększeniu rodziny. Bycie ojcem jest cudowne, zwłaszcza jeśli dzielę to doświadczenie z przeznaczonym
mi mężczyzną.

- Z tobą? Zawsze! – Śmieję się. – Możemy mieć całą drużynę piłkarską, jeśli to cię uszczęśliwi.

- Moglibyśmy również adoptować jakiegoś maluszka… – Samuel spogląda na mnie z nadzieją. Od dawna wiem, że jego wrażliwe serce bardzo chce zrewanżować się za to, że został przygarnięty przez Reedów. Ostatecznie nie każdy miał tyle szczęścia. Nic w tym dziwnego, że mój najdroższy omega pragnie przyjąć do rodziny kogoś, z kim nie łączą nas więzi krwi.

- To bardzo dobry pomysł, kochany.

- Naprawdę się zgadzasz?! – Dwubarwne oczy rozświetla radość, której tak dawno u niego nie widziałem.

- Mówiłem ci już, że zrobię, co tylko zechcesz. – Całuję chłopaka w czubek nosa. Ma nade mną tak silną władzę, że nie odmówiłbym mu nawet gwiazdki
z nieba.

- Wszystko co zechcę? – Unosi do góry jedną ze swoich brwi, łapiąc mnie
za słowo. – W takim razie nie czekajmy ani chwili dłużej i zacznijmy starania
o córeczkę.

KONIEC


***

Moi Drodzy, 

Dziękuję za czas, który poświęciliście na przeczytanie Wpadki. Było miło, ale się skończyło. 

Nie wiem jak Wy, ale ja mam ochotę podręczyć Maxa.

Wasz Kitsune 

niedziela, 28 kwietnia 2024

Wpadka rozdział 18

 

Denerwuję się. Tata napisał do mnie wiadomość informując, że przyjedzie razem z mecenasem Thompsonem około południa do szpitala. Jeśli się okaże,
że nic nie zdziałał, jeszcze dziś zabiorę dzieci oraz Samuela. Wyjedziemy gdzieś, gdzie nikt nas nie znajdzie. Z dziećmi nie będę miał problemu. Mój szofer ma przygotowane specjalne nosidełka. Gorzej z drugim tatusiem.

- Kochanie… – Próbuję zwrócić na siebie jego uwagę. – Może jednak coś zjesz? Nie chcesz chyba, żeby anemia dalej ci doskwierała, prawda? Proszę
– podsuwam mu kanapkę, którą raz ugryzł. Nie mam pojęcia, czy mu nie smakuje, czy też zwyczajnie robi mi na złość. Po prostu odmawia jedzenia.
– Kochanie…

- Jestem zmęczony, a ty mnie dodatkowo męczysz – wzdycha niepocieszony dwudziestolatek.

- Nie męczę. Chcę jedynie, abyś nie umarł z głodu.

- To masz pecha, bo nie zależy mi na życiu.

- Dlaczego taki jesteś? Ranisz mnie do żywego zachowując się w taki sposób.
– Mówienie takich rzeczy to cios poniżej pasa. Do tej pory chłopak robił wszystko, by mnie zadowolić. Zawsze spełniał moje zachcianki. Przeprowadził się do mojego domu. Sypiał ze mną. Dbał o maluchy. To nie jego wina,
że doszedł do kresu swoich możliwości. Muszę o tym bezustannie pamiętać
i wspierać go, aż poczuje się lepiej i na nowo mi zaufa.

- Jeremy, lepiej zajmij się swoimi dziećmi. Chcę zostać sam.

- To są nasze dzieci!

Nie zamierzam spierać się o bliźniaki. Mam znacznie lepszy pomysł, który
z pewnością zmiękczy jego serce. Jednak najpierw muszę wdusić w niego chociaż część śniadania.

- Jedz – prawie błagam widząc, jak bawi się kawałkiem słodkiego rogalika.

- Nie jestem głodny.

Wściekły niczym osa zabieram tacę z jego kolan, po czym wychodzę z pokoju. Kieruję się do gabinetu doktor Ivette. W niej moja ostatnia nadzieja.

- Jak śniadanie? Zjadł coś? – Kobieta wręcza mi swój kubek z kawą. Potrzebuje obu rąk, by uporać się z zapięciem fartucha.

- Nie chce jeść. Nie chce się ze mną związać… – wyliczam ze smutkiem.

- A dzieci?

- Sam nie wiem. Przecież nas kocha! Płakał, gdy mówił o bliźniakach. Nie może ich odrzucić!

- Nadal jest w szoku. Poza tym już wcześniej podejrzewałam u niego depresję.

- I dopiero teraz pani mi o tym mówi?!

- Byłam pewna, że pan wie. – Lekarka bezradnie rozkłada ręce. – Moim zdaniem i tak długo wytrzymał. Bałam się, czy nie pęknie w czasie ciąży. To by nam bardzo pokrzyżowało szyki.

- Dzięki za szczerość – syczę wściekle.

- Zawsze do usług – kobieta celnie odbija piłeczkę.

- Kiedy będę mógł zabrać do niego maluchy? Liczę na to, że jeśli je znowu zobaczy, albo weźmie na ręce, to nieco się uspokoi.

- Możemy spróbować, chociaż nie spodziewałabym się cudów. Samuel przez ponad osiem miesięcy zmagał się z tym wszystkim sam. Proszę nie mieć mu za złe, jeśli nie zareaguje zbyt emocjonalnie.

Ordynator próbuje go tłumaczyć, choć wie równie dobrze jak ja, że obecnie omega pozbawiony jest jakichkolwiek emocji. Stał się zimny i zgorzkniały. Ma złamane serce, a przed sobą niepewną przyszłość. W dodatku kiepsko się czuje.

Doktor Ivette i ja idziemy do sali z inkubatorami. Wstrzymuję oddech, gdy górna część zostaje otwarta. Młoda ginekolog pewnym ruchem wyciąga
z pojemnika pierwszego chłopca. Następnie układa go na przewijaku,
a towarzysząca jej pielęgniarka owija go w cieplutki otulacz oraz zakłada czapeczkę.

- Potrzyma pan? – Zwraca się do mnie, niosąc dziecko w moją stronę.

- Mogę? – Wyciągam ręce, by przytulić jednego z synków. Jest bardzo malutki. Ziewa przeciągle, lecz nie płacze. Wprost przeciwnie. Przygląda mi się z dużą uwagą. Jego braciszek od razu zauważa, że został sam i zaczyna cicho kwilić.

- No już, już – kobiety natychmiast go uspokajają. – Nie bądź zazdrosny. Jest też drugi tata i on z pewnością się tobą zajmie.

Wkładamy oba maleństwa do niewielkiego łóżeczka i zabieramy je do pokoju Samuela. Omega reaguje paniką na ich widok, po czym szybko ucieka wzrokiem.

- Kochanie, zobacz kto przyszedł cię odwiedzić – odbieram od pielęgniarki jedno z dzieci i podchodzę z nim do przyszłego męża. – Potrzymasz go?

- Nie. To twoje dzieci.

Te okrutne słowa nie przypadają do gustu naszym urwisom. Jeden z nich czuje się mocno rozżalony i od razu głośno to komunikuje.

- Proszę – prawie siłą umieszczam noworodka w ramionach Samuela.

Mój ukochany przygląda się dziecku przez kilka chwil, po czym od razu próbuje je oddać.

- Zabierz go.

- Jesteś jego tatą. Musisz się nim opiekować – twardo bronię swojego zdania.

- Nie, to ty jesteś jego tatą. Ja jestem nikim. Proszę, zabierz go.

- Nie – powtarzam z większym naciskiem.

Maluszek trzymany przez Samuela nieco się wierci. W pierwszej chwili wydaje mi się, że zacznie płakać, lecz nic takiego się nie dzieje. Wprost przeciwnie. Uśmiecha się zadowolony z tego, że wreszcie ma przy sobie omegę.

- Widzisz, kocha cię – ja również się uśmiecham. Tymczasem Samuel nie potrafi powstrzymać łez. Z jego gardła wydobywa się stłumiony krzyk, zupełnie jakby cała negatywna energia, która niszczyła go od środka, wreszcie znalazła ujście. – Nie płacz, ukochany. Mówiłem ci setki razy, że wszystko będzie dobrze – ścieram mokre ślady z jego policzków. – Proszę – kładę mu
w ramionach drugie dziecko. – Urodziłeś najcudowniejszych chłopców, jakich widziałem. Zawsze będę ci za nie dozgonnie wdzięczny – rozczulam się. – Czyż nie są piękni? – nieśmiało muskam policzek jednego z noworodków.

- To moje wnuki! Muszą być piękne! – Pojawienie się ojca wprowadza małe zamieszanie. Za jego plecami, niczym cień, przybywa także mecenas Thompson.

Doktor Ivette zabiera bliźniaki, abyśmy mogli spokojnie porozmawiać. Nie umiem oprzeć się wrażeniu, że czeka nas naprawdę ciężka przeprawa.

- Jak się czujesz? – Tata w pierwszej kolejności zwraca się do Samuela. Dopiero teraz zauważa jego koszmarny wygląd.

- Dobrze, proszę pana, dziękuję. – Chłopak spuszcza głowę. Jest zdenerwowany w równym stopniu co ja.

- Ach tak? – Ojciec puszcza to mimo uszu. – Wyglądasz, jakby cię przejechał czołg. Jeremy – mężczyzna rzuca mi złowrogie spojrzenie – jesteś pewny,
że wszystko z nim w porządku?

- Czy nie dlatego poprosiłem cię o pomoc? – odpowiadam pytaniem na jego pytanie. – Samuel dużo przeszedł. Potrzebuje odpoczynku i spokoju.

- W takim razie nie przeciągajmy nieuniknionego – wtrąca się mecenas, wyciągając ze swojej teczki plik dokumentów. – Nicolas? – spogląda na ojca, czekając na jego decyzję.

- Twoja sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana i zawiła, niż nam się
z początku wydawało. Jestem pewny, że najbardziej interesuje was adopcja przez Sandersa, prawda? Niestety, w tej kwestii niczego nie zdziałamy.

- Jak to?! – oburzam się. – Chcesz mi powiedzieć, że nic nie da się zrobić?!

Zerkam nerwowo na ukochanego. Jego oczy ponownie zachodzą łzami. Broda mu się trzęsie. Znowu cierpi…

- Prawo jest prawem, Jeremy. Nie oczekuj ode mnie niemożliwego! Nawet gdybym chciał, to moje wpływy nie sięgają tak daleko – broni się ojciec.

- Mam gdzieś prawo! Nie oddam go! Jest mój! – Siadam na brzegu łóżka
i chowam omegę w swoich ramionach. Mój skarb jest załamany. To moja wina. Gdy tylko udaje mi się go przekonać, że wychodzimy na prostą, los znowu płata nam okropnego figla.

- Prawo jest prawem – mecenas Thompson podgrzewa gorącą atmosferę. – Nie możemy bezpośrednio złamać przepisów, lecz nikt nie powiedział, że nie możemy ich obejść.

- No właśnie! – przytakuje mu ojciec. – Pierwsza kwestia jest dość delikatna. Waham się, czy wolno nam mówić o takich sprawach w chwili, gdy on… – Tata ponownie przygląda się blademu i przestraszonemu omedze.

- Proszę… Proszę mówić. Gorzej już chyba nie będzie… – odzywa się blondyn.

- Wiesz, że Reedowie nie byli twoimi prawdziwymi rodzicami? Zostałeś adoptowany jako małe dziecko.

- Rodzice nigdy tego przede mną nie ukrywali. Nie chcieli drugiego syna, ale nie mieli innego wyboru. Zostałem porzucony, a oni mnie przygarnęli – Samuel doskonale orientuje się z zawiłościach swojego życiorysu.

- W takim razie wiesz także, że to ty jesteś prawowitym właścicielem firmy, prawda? – Mecenas Thompson ponownie przegląda przyniesione przez siebie dokumenty.

- Tak, ale powierzyłem te sprawy bratu, bo on lepiej się do tego nadaje – Samuel potwierdza wszystko, o czym nie tak dawno temu rozmawiałem z ojcem w jego gabinecie.

- W takim razie załatwione! Thompson, masz długopis? Jeremy, podpisz
w wyznaczonym miejscu.

Rzucam zaniepokojone spojrzenie w kierunku dwójki spiskowców. Jeden z nich podaje mi wieczne pióro, a drugi spory plik papierów.

- Dlaczego to ja mam coś podpisywać, a nie on? – wskazuję na mojego wybranka. – Co to za dokumenty?

- Bardzo ważne. – Na twarzy ojca pojawia się uśmiech triumfu. – Oficjalnie przejmiesz naszą firmę.

- Co?! Mój przyszły mąż ma problemy, a ty znowu zaczynasz te swoje gierki?! – wybucham gniewem. – Czy nie ma dla ciebie żadnych świętości?! Niczego nie podpiszę!

- Podpiszesz, podpiszesz – ojciec układa dłonie w piramidkę. – Jeśli chcesz, abym uwolnił go od Sandersa, zrobisz wszystko, co ci każę. Zresztą nie tylko ty. Wobec Samuela także mam swoje plany.

- Wobec mnie? – Piwnooki robi się jeszcze bledszy, choć wydawało mi się,
że to fizycznie niemożliwe.

- Nie denerwuj się! – Staruszek od razu widzi, że nieco przegiął. – Chodzi mi głównie o to, abyś skończył studia tutaj, a nie w Londynie. Thompson zaczął załatwiać formalności. Zaczniesz od nowego semestru. Oczywiście pod warunkiem, że będziesz się dobrze czuł i dojdziesz trochę do siebie. Może powinniśmy umieścić go w jakimś ośrodku leczniczym? – zwraca się do Thompsona. – Nie martw się. W razie czego Jeremy pojedzie razem z tobą. Druga kwestia – tempo Nicolasa Atkinsa jest doprawdy zabójcze. – Zaczniesz się do mnie zwracać „tato”. Pan głupio brzmi, zwłaszcza, że zostaniemy rodziną.

- To szantaż! Nie możesz tego zrobić! – krzyczę. – Nie możesz sterować losem Samuela! Nie dość ci, że bawisz się moim życiem, to jeszcze wciągasz to mojego mężczyznę?!

- Przyjmuję go do rodziny, chociaż nadal nazywa się Reed. Powinieneś docenić mój gest – ojciec ignoruje moje argumenty. – Samuel, co o tym sądzisz? Oddasz firmę bratu?

- Tak – szepcze mój ukochany.

- Świetnie. Thompson, pokaż mu dokumentu. Tylko dopilnuj, by podpisał się we wszystkich rubrykach. Żadnych więcej wpadek – ostrzega, grożąc nam palcem.

- Bardzo panu dziękuję za pomoc. – Samuel rezolutnie zaczyna zdobywać nowe punkty u przyszłego teścia.

- Nie panu, a tacie – staruszek puszcza do niego oko. – A w ramach podziękowania nazwiecie jednego z synków Nicolas.

- O imionach dzieci też chcesz decydować?! – z niedowierzaniem załamuję ręce. – Czy są granice, których nie przekroczysz?

- Rodzina jest najważniejsza, synu. Od lat ci to powtarzam. Właśnie dlatego zrobiłem co mogłem, abyś był szczęśliwy. Chcesz, abym to wszystko odkręcił? – pyta przewrotnie.

- Nie – przyznaję niechętnie.

- Więc podpisz. Ster naszego okrętu przejdzie w twoje ręce od przyszłego roku. Do tego czasu będę cię wdrażał w bycie kapitanem! – Senior rodu zaczyna wesoło rechotać. – A jak nazwiecie drugiego malucha?

- Chciałbym, aby się nazywał Michael. Po moim tacie. Tym prawdziwym
– proponuje nieśmiało Samuel.

- Michael… Podoba mi się – całuję chłopaka w skroń widząc, że uśmiecha się pierwszy raz od wieków. 

Jakiś czas temu wydawało mi się, że wpłynąłem na mieliznę. Tymczasem odkryłem zupełnie nowy szlak…

To nieprawda, że byłem za mało kochany. Po prostu nie rozumiałem i nie dostrzegałem wielu niuansów, którymi kierowali się moi bliscy. Bije od nich blask, przypominający latarnię morską, która naprowadza zagubione statki do właściwego portu.

piątek, 19 kwietnia 2024

Wpadka rozdział 17

 

Późny wieczór. Obserwuję Samuela, który nadal śpi po porannej awanturze. Co jakiś czas zdarza mu się cichutko łkać. Nie pomaga głaskanie po włosach oraz zapewnienia, że jest przy mnie bezpieczny.

Powinienem sprawdzić jak się czują nasze dzieci. Zaglądam do nich co godzinę. Mam wrażenie, że rosną w oczach. Poza tym poprosiłem ojca, by przyjechał. Nicolas Atkins to w tej chwili moja jedyna deska ratunku. Jeśli on mi nie pomoże, to nikt tego nie zrobi.

Ponownie spoglądam na omegę. Bardzo cierpi. Nie mogę znieść, że jest w takim stanie. Właśnie dlatego niczego mu nie powiedziałem. Przeżywałby ten koszmar przez resztę ciąży. Chciałem mu tego oszczędzić, a wyszedłem na bezdusznego drania.

Wzdycham ciężko, czując wibrowanie w kieszeni spodni. To ojciec. Pewnie jest już na miejscu. Nie zdziwię się, jeśli po wszystkim mnie przeklnie. Nieszczęścia zawsze chodzą parami.

Na miejsce spotkania wybieramy niewielki bufet, gdzie mój staruszek czeka na mnie razem z kawą, którą zdążył zamówić.

- Tato… – Ogarnia mnie silne wzruszenie na jego widok. Nie sądziłem, że to będzie takie trudne…

- Jeremy, co się dzieje? Wyglądasz koszmarnie!

- Biłem się z Jacksonem i Sandersem – wtajemniczam mężczyznę
w przedpołudniową aferę, jednocześnie dość łapczywie rzucając się na kawę.

- Mam nadzieję, że rozkwasiłeś nos temu pyszałkowi! – Ojciec nie kryje dumy.

- Chciałem, wierz mi – syczę przepełniony powracającą falą wściekłości.

- Rozumiem, że poszło o Samuela, zgadza się? – Starszy alfa układa dłonie
w piramidkę i cierpliwie czeka aż streszczę mu rozwój wydarzeń.

- Powiedzieli mu o tym, że został wyrzucony z rodziny oraz o adopcji, a jakby tego było mało, zaczęli robić obrzydliwe aluzje!

- Rozumiem… – Z ust mojego ojca wydobywa się ciche mruknięcie.

- Nie, nie rozumiesz! Jackson zrzucił winę na mnie! Powiedział, że sprzedał Samuela, bo go nie chciałem! – Wyrzucam z siebie wszystko, co przez cały dzień leżało mi na wątrobie.

- Przecież to prawda – tatuś podsumowuje sytuację, nie okazując mi litości.

- Nie do końca – spuszczam głowę i uciekam wzrokiem.

- Jeremy! Do jasnej cholery! Tyle razy cię ostrzegałem! – Głuche uderzenie pięścią w stół rozchodzi się głośnym echem po pomieszczeniu. W bufecie znajduje się tylko kilka osób. Część z nich rzuca w naszą stronę spojrzenia pełne oburzenia. Inni szybko wychodzą.

- Nie chciałem tego. Sam wiesz – szepczę cicho. Nie mam śmiałości, by spojrzeć w oczy własnemu ojcu. – Do czasu porodu nic do niego nie czułem. Dopiero gdy urodziły się dzieci… One maskowały jego zapach.

- Podjąłeś już decyzję? Chcesz być razem z nim? – Rzeczowy ton i chłodna kalkulacja, pozbawiona uczuć i emocji. Dlaczego rozmawiamy
o moim życiu w sposób, jakbyśmy negocjowali jakąś umowę?

- Chcę, żebyś mi pomógł! Jackson powiedział, że już za późno, bo załatwił wszystkie formalności! Nie oddam ukochanego jakiemuś zboczeńcowi! Przecież on go zabije! – Wpadam w melodramatyczny ton. – Błagam cię, tato. Zrób coś! Wiem, że proszę o bardzo wiele, ale nie mogę go stracić. To moja druga połówka. Mamy dzieci, które go potrzebują.

Przez kilka chwil nasze spojrzenia się krzyżują. Na twarzy ojca widzę odrazę, którą stara się zamaskować, udając opanowanego. Mam wrażenie, że z trudem oddycha. Wszystkie mięśnie na jego twarzy stężały, uwydatniając zmarszczki na czole i w okolicach oczu. W pewnej chwili podrywa się ze swojego miejsca
i wychodzi, zostawiając mnie samego.

Wracam do Samuela, który wreszcie się obudził. Pielęgniarka podłącza mu właśnie kolejne kroplówki. Blondyn wpatruje się w swoje ręce. Jest blady i ma spuchnięte oczy. Znowu płakał.

- Lepiej się czujesz? – Siadam na fotelu i biorę go za rękę. Jego palce są lodowate. Czuję nieprzyjemne dreszcze, jakbym dotykał sopli lodu. – Zimno ci… – Zmartwiony sięgam po koc, którym opatulam ukochanego. – Błagam, nie karz mnie znowu milczeniem! Nie wytrzymam tego!

Piwnooki unosi na mnie zbolały wzrok.

- Nie powiedziałem ci o planach Jacksona, bo nie chciałem, abyś przez resztę ciąży wpatrywał się we mnie tak, jak teraz – zaczynam się nerwowo tłumaczyć. – Byłeś słaby i chory. Miałeś anemię. Życie naszych dzieci wisiało na włosku. Nie mogłem dokładać ci zmartwień!

- Rozumiem. – Ton głosu omegi jest pozbawiony wszelkich emocji.

- Nie gniewasz się? – pytam z nadzieją.

- Nie gniewam. 

- Tak się cieszę! – Rzucam się chłopakowi na szyję, mocno go przytulając.
– Wiedziałem, że mi wybaczysz!

Nie sądziłem, że Samuel podejdzie do całej sprawy w tak rozsądny sposób. Pewnie jest mu przykro z powodu Jacksona, lecz zrobię co z mojej mocy, by osłodzić te przykre chwile.

- Przed chwilą rozmawiałem z ojcem. On wszystkim się zajmie. – Tulę ukochanego. – Nie masz pojęcia, jak mi ulżyło. Bałem się, że będziesz mnie obwiniał, ale ja naprawdę…

- Jeremy, jestem zmęczony – przerywa mi. – Porozmawiamy o tym jutro, dobrze?

- Oczywiście, przepraszam. – Pomagam blondynowi położyć się na pościeli,
a następnie całuję go w skroń. – Odpoczywaj, mój drogi i niczym się nie martw. Zobaczysz, że wszystko się ułoży.

 

***

 

- Wyniki badań są złe. – Tym niezbyt optymistycznym akcentem zaczyna się mój nowy dzień. Siedząca na wprost mnie doktor Ivette bawi się nerwowo swoim długopisem. – Stres zrobił swoje, a przecież już przed porodem było dość kiepsko. – Kobieta zamyśla się na chwilę, a ja tracę zmysły ze zdenerwowania.

- I co teraz? – Zadaję to pytanie wbrew sobie, bo boję się poznać odpowiedź.

- Sama chciałabym wiedzieć. Dzieciaki są silne i zdrowe. Pojutrze będzie je pan mógł zabrać do domu, ale Samuel… Nie mam pojęcia co z nim zrobić. Wlewamy w niego tony witamin, a jego organizm zupełnie to ignoruje. Niedobrze, bardzo niedobrze… – Lekarka sięga po jedną z książek, która znajduje się na jej biurku i zaczyna ją kartkować.

- To wszystko wina jego brata! Gdyby go nie zdenerwował, to…

- Panie Atkins – zostaję surowo upomniany. – Na obecny stan Samuela pracował zarówno pan, jak i jego bliscy. Mówiłam setki razy, że chłopak będzie potrzebował wsparcia i co? Obudził się pan dopiero po porodzie. Teraz zależy panu na Samuelu, a przedtem? Był pan ślepy i głuchy na wszystkie argumenty.

- Wiem – biję się w piersi. – Nawaliłem, ale staram się to naprawić, prawda? Co mogę zrobić, by jakoś mu pomóc?

- Najlepszym rozwiązaniem byłoby to najprostsze – doktor Ivette rzuca mi kolejne, znaczące spojrzenie.

- Uczyniłbym go swoim w każdej chwili, ale po pierwsze, to wymaga jego zgody. A poza tym… – chowam twarz w dłoniach. – Wczorajszy dzień znacznie pokrzyżował mi szyki. Z prawnego punktu widzenia Samuel należy do kogoś innego. Nie chcę bardziej mieszać mu w głowie.

- Więc jaki ma pan plan? – Ordynator drąży temat, wyciskając ze mnie prawdę do ostatniej kropli.

- Mój ojciec spróbuje to wszystko odkręcić. Jeśli to nie zadziała, to zabiorę Samuela oraz dzieci i zaszyjemy się na jakiejś bezludnej wyspie, gdzie nikt nas nie znajdzie.

- Samuel widział już dzieci? – Doktor Ivette porusza kolejny drażliwy temat.

- Jeszcze nie. Po porodzie był słaby i zmęczony, ale dzisiaj zabiorę go do bliźniaków.

- Jest pan pewny, że chodziło wyłącznie o jego samopoczucie?

To pytanie mocno mnie frapuje. Czy jestem pewny? Nie. Niczego już nie jestem pewny. Wiem tylko tyle, że kocham go jak szalony i zrobię co w mojej mocy, aby chronić naszą malutką rodzinę.

- No dobrze, nie będę pana dalej męczyć. – Doktor Ivette zaczyna
w ekspresowym tempie zapisywać coś na swoim komputerze. – Zleciłam więcej badań. Samuel pewnie nie będzie z tego zadowolony, ale nie mamy wyjścia.

- Wiem – przytakuję grzecznie, choć nie podzielam wizji dalszego męczenia mojego zmarzlaka.

- Panu również radzę wziąć się w garść. Jak tak dalej pójdzie, będę musiała
i pana przyjąć na oddział. Chyba nie muszę przypominać, że to ginekologia.

- Dziękuję, ale jestem zdrów jak ryba! – Czerwony niczym burak czym prędzej ewakuuję się z gabinetu lekarki. Ona kompletnie oszalała jeśli sądzi, że dam się jej przebadać! Zwłaszcza w „taki sposób”. Nic mi nie jest. Odpocznę, gdy zabiorę Samuela i dzieci do domu. Martwi mnie, że minęło kilkanaście godzin,
a ojciec nadal milczy.

Idę do bufetu i proszę o przygotowanie wyjątkowo mocnej i dużej kawy. Młoda dziewczyna, która mnie obsługuje, uśmiecha się ze zrozumienie, wręczając mi półlitrowy, papierowy kubeczek.

- Pierwszy tydzień po urodzeniu dzieci jest najgorszy, a potem szybko się pan przyzwyczai do zarywania nocy – pociesza mnie.

- Będę trzymał panią za słowo – odpowiadam uśmiechem na jej uśmiech.

To zabawne, ale takie drobiazgi, jak dobre słowo od obcej osoby, bardzo poprawiają mi humor. Nie jest prawdą, że ludzie potrafią być dla siebie jedynie złośliwi lub skorzy do sprawiania kłopotów. Oczywiście pod warunkiem, że nie pochodzą z rodu Reedów.

Napojony kawą, wracam do pokoju Samuela, gdzie wita mnie jedynie puste łóżko.

- Skarbie, to ja. Wszystko w porządku? – pukam do łazienkowych drzwi, lecz odpowiada mi cisza.

Tu go nie ma. W łazience go nie ma. Pewnie zabrano go na dodatkowe badania o których wspominała doktor Ivette. Postanawiam więc poczekać na powrót omegi. Za jakiś czas szofer powinien dostarczyć drugie śniadanie. Wysłałem go po sernik, bo śniadania praktycznie nie tknął. Jeśli dalej będzie unikać posiłków, jedynie sobie zaszkodzi. Potrzebuje energii, by wyzdrowieć i…

 

„Tato! Tato!”

 

O wilkach mowa… Nasze maleństwa szybko się obudziły i już wołają mnie do siebie. Pewnie znowu są głodne. Dobrze, że chociaż z bliźniakami nie mamy żadnych problemów.

 

„Tato! Ratuj go! Tato!”

 

- Ratować? Kogo mam ratować, chłopcy? Co się dzieje? – Zaalarmowany ich niecodziennym zachowaniem, wybiegam z pokoju i gnam do windy.

 

„Tato! Nie daj mu odejść! Jest nam potrzeby! Kochamy go!”

 

- O kim wy mówicie?! Co się dzieje?! – Próbuję wyłapać z ich myśli jakieś dodatkowe wskazówki, lecz na niewiele się to zdaje.

W ekspresowym tempie docieram do pokoju dzieci, które bardzo głośno płaczą. Jedna z pielęgniarek próbuje je uspokoić. Mój widok tylko pogarsza sytuację.

- Nie mam pojęcia, co się z nimi dzieje. Chłopcy byli tacy grzeczni. Poszłam przygotować im mleko, a gdy wróciłam… Sam pan widzi… – Kobieta opiekująca się bliźniakami bezradnie rozkłada ręce. Obserwowałem jej pracę przez kilka ostatnich dni. Wątpię, by zrobiła im coś złego.

- Proszę, uspokójcie się… – Przykładam dłonie do inkubatora, bo nie mogę znieść rozpaczy w dziecięcych głosikach.

 

„Samuel chce odejść! Pożegnał się z nami! Nie pozwól mu!
My też go kochamy!”

 

Dzieci wykorzystują resztki łączącej nas więzi. Pokazują mi obraz omegi, który uśmiecha się do nich przez łzy. Nie rozróżniam słów, które wypowiada, lecz ostatnie z pewnością brzmi „żegnajcie”. On chyba nie zamierza…

- Samuel! Muszę go znaleźć! – Spanikowany i przerażony, otwieram drzwi
i rozglądam się po korytarz. Piwnooki był tu zaledwie chwilę temu. Nie mógł zbyt daleko odejść.

- Widziałam go w windzie – odzywa się pielęgniarka, która również zajmuje się dziećmi. – Jechał na samą górę. Mówił, że ma tam coś do załatwienia.

- Dziękuję!

Winda, jak na złość, działa wyjątkowo opieszale. Nerwowo naciskam guzik ostatniego piętra, by jak najszybciej dostać się na samą górę. Cyferki na wyświetlaczu zmieniają się wyjątkowo wolno. Dlaczego nie wybrałem schodów?!

- Szybciej, jedź szybciej! Proszę, jedź szybciej…

Ostatnie piętro oznaczone jest jako pomieszczenia służbowe pracowników sprzątających oraz konserwatorów budynku. Na opustoszałym korytarzu znajdują się jedynie specjalne wózki, na których zgromadzono mopy i całą masę innych środków.

- Samuel! – krzyczę, lecz odpowiada mi echo.

Po kolei otwieram wszystkie drzwi. Nie ma tu żywej duszy.  Słychać jedynie hulający wiatr. To jeszcze za wcześnie, aby poddać się atakowi paniki, choć nie ukrywam, że moje ciśnienie dawno przekroczyło dopuszczalne normy. Uspokoję się dopiero wtedy, gdy ukochany znajdzie się w moich ramionach.

- Może pomyliłem piętra? Gdzie jesteś? – Docieram do samego końca korytarza. Już mam wracać do windy i wezwać ochronę, by pomogła mi
w poszukiwaniach, gdy zauważam, że drzwi prowadzące na dach są otwarte.
– Nie, nie zrobiłbyś mi tego…

Z duszą na ramieniu szarpię za klamkę. W pierwszej kolejności uderza we mnie silny podmuch zimowego powietrza. Co prawda mamy już wiosnę, lecz w tym roku specjalnie nas ona nie rozpieszcza. Nad miastem kotłują się ciemne chmury. Na ich tle szczupła sylwetka Samuela wydaje mi się wyjątkowo przerażająca. Chłopak ma na sobie szpitalną, granatową piżamę oraz długi szlafrok, który trzepocze niczym peleryna. Wstrzymuję oddech, widząc jak wpatruje się w dachy sąsiednich budynków, stojąc na gzymsie.

- Skarbie… Co tu robisz? – Z trudem przełykam ślinę. Cały dygoczę, lecz trudno stwierdzić, czy jest to wina beznadziejnej pogody, czy też lekkomyślnego zachowania omegi.

- Jeremy… – Zaskoczony dwudziestolatek odwraca głowę i spogląda na mnie załzawionymi oczami.

- Obawiam się, że nic z tego... – Staram się zmniejszyć dystans miedzy nami, lecz zostaję powstrzymany.

- Nie podchodź! – Rozkazuje, mierząc mnie surowym spojrzeniem. Zatrzymuję się wpół kroku.

- W takim razie ty chodź do mnie – mówię z nadzieją. – Proszę… – Dodaję znacznie ciszej.

- Czuję się tak, jakby wyrywano mi serce. Nie chcę tak żyć… Z daleka od ciebie i bliźniaków…  – Po policzkach Samuela spływają nowe łzy. – Bardzo was kocham.

- A my równie mocno kochamy ciebie – zapewniam mojego wybranka, uśmiechając się do niego smutno. – Wiem, że jesteś zdenerwowany,
ale obiecuję, że to wszystko da się odkręcić.

- Nie, mam już dosyć kłamstw. – Samuel przecząco kręci głową. – Pogodziłem się z myślą, że nikomu na mnie nie zależy.

- Skarbie, błagam cię… – Ponownie robię krok do przodu. – Przysięgam,
że wszystko się ułoży. Mój ojciec oraz prawnicy cały czas zajmują się twoją sprawą.

- Nie mam prawa o cokolwiek prosić, ale gdybyś mógł… – pociąga nosem.
 Proszę, powiedz naszym synkom, że bardzo ich kochałem.

- Sam im to powiesz. Przestań się wygłupiać i chodź do mnie, zanim stanie ci się coś złego! – Emocje biorą nade mną górę. Gołe stopy Samuela znajdują się tuż przy krawędzi. Jeśli się zachwieje… Muszę go stamtąd natychmiast ściągnąć!

- Jeremy... Masz trudny charakter. Jesteś złośliwy i porywczy, ale tylko przy tobie byłem szczęśliwy. Nie umiem znieść myśli, że miałbym cię już nigdy nie zobaczyć. To ponad moje siły… – Porcja nowych łez sprawia, że blondyn bezwiednie pociera spłakane oczy.

- Ja też cię kocham! I nie mogę patrzeć, jak ryzykujesz szczęściem naszym
i naszych dzieci! Szybciej wypruję flaki temu całemu Sandersowi, niż pozwolę, by cię tknął! Jesteś mój!

- Nie wierzę ci! Zawsze mnie zwodzisz i wykorzystujesz, tak jak Jackson! Wszystko co robiłeś, robiłeś wyłącznie z myślą o sobie! Chciałeś mieć dzieci
i je wychowywać. Teraz będą tylko twoje. Nie będę dłużej przeszkodą, która stoi wam na drodze – chlipie, wyrzucając z siebie długo skrywany żal.

To moja szansa! Nie zważając na konsekwencje, rzucam się do przodu
i przyciągam omegę do swojej klatki piersiowej. Moje ramiona otaczają jego drobne ciało niczym dwie żelazne obręcze. Chłopak zaczyna głośno płakać, tuląc się do mnie niczym małe dziecko.

- Już dobrze… Już wszystko dobrze… – Całuję go po głowie, po czym biorę na ręce, bo zdążył solidnie przemarznąć.

Zabieram Samuela do jego pokoju i kładę się z nim do łóżka. Okrywam nas ciepłą kołdrą oraz kocem. Piwnooki nie przestaje szlochać. Robi to tak długo,
aż pada zupełnie wyczerpany.

 

***

 

Nie mam pojęcia ile czasu minęło odkąd ściągnąłem Samuela z gzymsu. Wiem jedynie, że za oknem zrobiło się ciemno. Doktor Ivette przychodziła kilka razy, ale poprosiłem, by zostawiła nas samych.

Straciłem więź z dziećmi i będę musiał poczekać aż nauczą się mówić, by móc znowu z nimi rozmawiać. Gdyby nie ich pomoc… Zaborczo przyciągam śpiącego chłopaka jeszcze bliżej siebie. Nękają mną wyrzuty sumienia, których z pewnością nigdy się nie wyzbędę. Mogłem go stracić… Stracić miłość mojego życia… Nigdy wcześniej nie czułem tak intensywnej mieszaniny złości, frustracji oraz wdzięczności za uratowane życie.

- Jeremy… – Ukochany wypowiada przez sen moje imię.

- Jestem tutaj. Śpij. – Głaszczę omegę po włosach, jednocześnie całując go
w policzek.

- Zimno mi – skarży się. Próbuję wstać z łóżka, lecz on ani myśli, by mnie puścić.

- Przytul się, to będzie ci cieplej.

Około dwudziestej znowu pojawia się doktor Ivette. Tym razem uzbrojona jest w kroplówki. Po jej minie widzę, że żarty się skończyły.

- Dam panu dwadzieścia minut. W tym czasie ma go pan umyć, nakarmić
i położyć z powrotem do łóżka. zrozumiano? – Pyta tonem nie znoszącym sprzeciwu.

- Tak jest – zgadzam się na wszystko. – Jak dzieci? – Korzystam z okazji, by wypytać lekarkę o nasze maluchy.

- Dobrze. Od jutra inkubator nie będzie im już potrzebny, więc przeniesiemy je tutaj.

- Naprawdę? – Cieszę się, bo to pierwsza dobra wiadomość od bardzo długiego czasu. – Słyszałeś, kochany? Od jutra sami będziemy mogli zajmować się chłopcami.

- Nie zgadzam się. – Samuel po raz pierwszy zabiera głos w dyskusji.
– Bliźniaki należą wyłącznie do Jeremiego. Niech on się nimi zajmuje. Nie jestem ich ojcem.

- Skarbie… O czym ty mówisz? Dzieci są nasze. Razem będziemy…

- Powiedziałem nie! – Samuel szarpie się w moich ramionach, po czym odpycha od siebie. – Nie są już moje. Nie chcę ich – powtarza z większym naciskiem.

- Dobrze. Będzie jak sobie życzysz. – Niespodziewanie, doktor Ivette zgadza się z tak absurdalnym pomysłem. Wymieniamy między sobą serię spojrzeń. Postanawiam się nie odzywać i jak najszybciej porozmawiać z lekarką w jej gabinecie, bez obecności Samuela.

Gdy ponownie zostajemy sami, powoli wstaję z łóżka i wyciągam rękę do piwnookiego. Mój gest zostaje zignorowany.

- Po kąpieli będzie ci cieplej. A potem zjemy coś dobrego…

- Nie – pada kategoryczna odpowiedź.

- Kochanie… – Spoglądam na dwudziestolatka z uczuciem.

- Nie nazywaj mnie tak.

- A jak niby chcesz mnie powstrzymać? – Podchodzę bliżej z zamiarem dotknięcia jego policzka, ale moja dłoń zostaje strącona.

- Nie potrzebuję twojej litości!

- Co to ma być? – Łapię Samuela za ramiona i zmuszam, aby oparł się
o poduszki. – Kociątko pokazuje pazurki? – ironizuję, próbując go pocałować. Blondyn odwraca głowę. Nawet w oczy nie chce mi patrzeć… Przez ułamek sekundy odsłania przede mną swoje uczucia. Kiedyś bezustannie tak robił, łasząc się o miłość, ale teraz… Jego serce rozerwane jest na strzępy. W dodatku potwornie boli. Czy mogę coś zrobić, by uchronić go przed cierpieniem? Czy moja miłość wystarczy, by uleczyć tak potężną ranę? – Kocham cię.

Mija kilka długich sekund, podczas których wpatruję się w piwnookiego.

- Kocham cię – powtarzam nieco głośniej. – Jesteś dla mnie najważniejszy! Dzieci także cię kochają. Nie powiesz mi, że tego nie czułeś?! Masz pojęcie, jak bardzo się o ciebie martwiły?

- Nienawidzą mnie, tak samo jak ty. Mówiłem ci już, że nie potrzebuję litości. Niczego od ciebie nie potrzebuję. Chcę być sam.

Tego już za wiele! Bez ostrzeżenia wpijam się w słodkie wargi, którymi tak łatwo zawładnąć. Są miękkie i bezbronne, zupełnie jak on.

- Kocham cię. Wiem, że mi nie wierzysz, ale to prawda. Już podczas naszego pierwszego spotkania nie potrafiłem oderwać od ciebie wzroku.

- Za to bez problemu zaciągnąłeś mnie na górę i wykorzystałeś. Naprawdę liczysz, że po tylu miesiącach poniewierania i udręki rzucę ci się w ramiona?

Słuszna uwaga. No cóż, wiedziałem, że będzie trudno. Lubię wyzwania.

- Wystarczy, że się ze mną połączysz.

- Dobry żart… – Samuel zaczyna się gorzko śmiać. Jest nieustępliwy, czupurny i wojowniczy. Od tej strony go nie znałem. Podoba mi się jeszcze bardziej.  

- Kochasz mnie i  dzieci, które razem wychowamy.

- Jeremy, dzieci mnie nienawidzą. Odkąd zrozumiały, że jestem „tylko omegą”, robiły co w ich mocy, aby mnie krzywdzić. Mówiły o mnie same przykre rzeczy, których dowiedziały się od ciebie. A gdy same słowa im nie wystarczały… Masz pojecie jak to jest być kopanym od rana do nocy? Albo spać w ramionach kogoś, kto uważa cię za śmiecia, a musi przytulać? Zrozum, nie chcę z tobą być. To nie jest miłość!

- Więc co to jest do cholery?! Próbowałeś odebrać sobie życie dla chwilowego kaprysu?! A może dlatego, że nie wyobrażasz sobie, by żyć z daleka od nas?!
– wypominam mu jego własne słowa, coraz bardziej się przy tym denerwując.

- Proszę, zostaw mnie w spokoju.

- Co zamierzasz zrobić?! – pytam, nie potrafiąc wyjść z podziwu, że jest taki krnąbrny.

- Wrócę do Londynu.

- Beze mnie?! Nic z tego! – przypieczętowuję jego los kolejnym pocałunkiem.
– A teraz do mycia! – Biorę ukochanego na ręce i zanoszę do łazienki.