niedziela, 28 kwietnia 2024

Wpadka rozdział 18

 

Denerwuję się. Tata napisał do mnie wiadomość informując, że przyjedzie razem z mecenasem Thompsonem około południa do szpitala. Jeśli się okaże,
że nic nie zdziałał, jeszcze dziś zabiorę dzieci oraz Samuela. Wyjedziemy gdzieś, gdzie nikt nas nie znajdzie. Z dziećmi nie będę miał problemu. Mój szofer ma przygotowane specjalne nosidełka. Gorzej z drugim tatusiem.

- Kochanie… – Próbuję zwrócić na siebie jego uwagę. – Może jednak coś zjesz? Nie chcesz chyba, żeby anemia dalej ci doskwierała, prawda? Proszę
– podsuwam mu kanapkę, którą raz ugryzł. Nie mam pojęcia, czy mu nie smakuje, czy też zwyczajnie robi mi na złość. Po prostu odmawia jedzenia.
– Kochanie…

- Jestem zmęczony, a ty mnie dodatkowo męczysz – wzdycha niepocieszony dwudziestolatek.

- Nie męczę. Chcę jedynie, abyś nie umarł z głodu.

- To masz pecha, bo nie zależy mi na życiu.

- Dlaczego taki jesteś? Ranisz mnie do żywego zachowując się w taki sposób.
– Mówienie takich rzeczy to cios poniżej pasa. Do tej pory chłopak robił wszystko, by mnie zadowolić. Zawsze spełniał moje zachcianki. Przeprowadził się do mojego domu. Sypiał ze mną. Dbał o maluchy. To nie jego wina,
że doszedł do kresu swoich możliwości. Muszę o tym bezustannie pamiętać
i wspierać go, aż poczuje się lepiej i na nowo mi zaufa.

- Jeremy, lepiej zajmij się swoimi dziećmi. Chcę zostać sam.

- To są nasze dzieci!

Nie zamierzam spierać się o bliźniaki. Mam znacznie lepszy pomysł, który
z pewnością zmiękczy jego serce. Jednak najpierw muszę wdusić w niego chociaż część śniadania.

- Jedz – prawie błagam widząc, jak bawi się kawałkiem słodkiego rogalika.

- Nie jestem głodny.

Wściekły niczym osa zabieram tacę z jego kolan, po czym wychodzę z pokoju. Kieruję się do gabinetu doktor Ivette. W niej moja ostatnia nadzieja.

- Jak śniadanie? Zjadł coś? – Kobieta wręcza mi swój kubek z kawą. Potrzebuje obu rąk, by uporać się z zapięciem fartucha.

- Nie chce jeść. Nie chce się ze mną związać… – wyliczam ze smutkiem.

- A dzieci?

- Sam nie wiem. Przecież nas kocha! Płakał, gdy mówił o bliźniakach. Nie może ich odrzucić!

- Nadal jest w szoku. Poza tym już wcześniej podejrzewałam u niego depresję.

- I dopiero teraz pani mi o tym mówi?!

- Byłam pewna, że pan wie. – Lekarka bezradnie rozkłada ręce. – Moim zdaniem i tak długo wytrzymał. Bałam się, czy nie pęknie w czasie ciąży. To by nam bardzo pokrzyżowało szyki.

- Dzięki za szczerość – syczę wściekle.

- Zawsze do usług – kobieta celnie odbija piłeczkę.

- Kiedy będę mógł zabrać do niego maluchy? Liczę na to, że jeśli je znowu zobaczy, albo weźmie na ręce, to nieco się uspokoi.

- Możemy spróbować, chociaż nie spodziewałabym się cudów. Samuel przez ponad osiem miesięcy zmagał się z tym wszystkim sam. Proszę nie mieć mu za złe, jeśli nie zareaguje zbyt emocjonalnie.

Ordynator próbuje go tłumaczyć, choć wie równie dobrze jak ja, że obecnie omega pozbawiony jest jakichkolwiek emocji. Stał się zimny i zgorzkniały. Ma złamane serce, a przed sobą niepewną przyszłość. W dodatku kiepsko się czuje.

Doktor Ivette i ja idziemy do sali z inkubatorami. Wstrzymuję oddech, gdy górna część zostaje otwarta. Młoda ginekolog pewnym ruchem wyciąga
z pojemnika pierwszego chłopca. Następnie układa go na przewijaku,
a towarzysząca jej pielęgniarka owija go w cieplutki otulacz oraz zakłada czapeczkę.

- Potrzyma pan? – Zwraca się do mnie, niosąc dziecko w moją stronę.

- Mogę? – Wyciągam ręce, by przytulić jednego z synków. Jest bardzo malutki. Ziewa przeciągle, lecz nie płacze. Wprost przeciwnie. Przygląda mi się z dużą uwagą. Jego braciszek od razu zauważa, że został sam i zaczyna cicho kwilić.

- No już, już – kobiety natychmiast go uspokajają. – Nie bądź zazdrosny. Jest też drugi tata i on z pewnością się tobą zajmie.

Wkładamy oba maleństwa do niewielkiego łóżeczka i zabieramy je do pokoju Samuela. Omega reaguje paniką na ich widok, po czym szybko ucieka wzrokiem.

- Kochanie, zobacz kto przyszedł cię odwiedzić – odbieram od pielęgniarki jedno z dzieci i podchodzę z nim do przyszłego męża. – Potrzymasz go?

- Nie. To twoje dzieci.

Te okrutne słowa nie przypadają do gustu naszym urwisom. Jeden z nich czuje się mocno rozżalony i od razu głośno to komunikuje.

- Proszę – prawie siłą umieszczam noworodka w ramionach Samuela.

Mój ukochany przygląda się dziecku przez kilka chwil, po czym od razu próbuje je oddać.

- Zabierz go.

- Jesteś jego tatą. Musisz się nim opiekować – twardo bronię swojego zdania.

- Nie, to ty jesteś jego tatą. Ja jestem nikim. Proszę, zabierz go.

- Nie – powtarzam z większym naciskiem.

Maluszek trzymany przez Samuela nieco się wierci. W pierwszej chwili wydaje mi się, że zacznie płakać, lecz nic takiego się nie dzieje. Wprost przeciwnie. Uśmiecha się zadowolony z tego, że wreszcie ma przy sobie omegę.

- Widzisz, kocha cię – ja również się uśmiecham. Tymczasem Samuel nie potrafi powstrzymać łez. Z jego gardła wydobywa się stłumiony krzyk, zupełnie jakby cała negatywna energia, która niszczyła go od środka, wreszcie znalazła ujście. – Nie płacz, ukochany. Mówiłem ci setki razy, że wszystko będzie dobrze – ścieram mokre ślady z jego policzków. – Proszę – kładę mu
w ramionach drugie dziecko. – Urodziłeś najcudowniejszych chłopców, jakich widziałem. Zawsze będę ci za nie dozgonnie wdzięczny – rozczulam się. – Czyż nie są piękni? – nieśmiało muskam policzek jednego z noworodków.

- To moje wnuki! Muszą być piękne! – Pojawienie się ojca wprowadza małe zamieszanie. Za jego plecami, niczym cień, przybywa także mecenas Thompson.

Doktor Ivette zabiera bliźniaki, abyśmy mogli spokojnie porozmawiać. Nie umiem oprzeć się wrażeniu, że czeka nas naprawdę ciężka przeprawa.

- Jak się czujesz? – Tata w pierwszej kolejności zwraca się do Samuela. Dopiero teraz zauważa jego koszmarny wygląd.

- Dobrze, proszę pana, dziękuję. – Chłopak spuszcza głowę. Jest zdenerwowany w równym stopniu co ja.

- Ach tak? – Ojciec puszcza to mimo uszu. – Wyglądasz, jakby cię przejechał czołg. Jeremy – mężczyzna rzuca mi złowrogie spojrzenie – jesteś pewny,
że wszystko z nim w porządku?

- Czy nie dlatego poprosiłem cię o pomoc? – odpowiadam pytaniem na jego pytanie. – Samuel dużo przeszedł. Potrzebuje odpoczynku i spokoju.

- W takim razie nie przeciągajmy nieuniknionego – wtrąca się mecenas, wyciągając ze swojej teczki plik dokumentów. – Nicolas? – spogląda na ojca, czekając na jego decyzję.

- Twoja sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana i zawiła, niż nam się
z początku wydawało. Jestem pewny, że najbardziej interesuje was adopcja przez Sandersa, prawda? Niestety, w tej kwestii niczego nie zdziałamy.

- Jak to?! – oburzam się. – Chcesz mi powiedzieć, że nic nie da się zrobić?!

Zerkam nerwowo na ukochanego. Jego oczy ponownie zachodzą łzami. Broda mu się trzęsie. Znowu cierpi…

- Prawo jest prawem, Jeremy. Nie oczekuj ode mnie niemożliwego! Nawet gdybym chciał, to moje wpływy nie sięgają tak daleko – broni się ojciec.

- Mam gdzieś prawo! Nie oddam go! Jest mój! – Siadam na brzegu łóżka
i chowam omegę w swoich ramionach. Mój skarb jest załamany. To moja wina. Gdy tylko udaje mi się go przekonać, że wychodzimy na prostą, los znowu płata nam okropnego figla.

- Prawo jest prawem – mecenas Thompson podgrzewa gorącą atmosferę. – Nie możemy bezpośrednio złamać przepisów, lecz nikt nie powiedział, że nie możemy ich obejść.

- No właśnie! – przytakuje mu ojciec. – Pierwsza kwestia jest dość delikatna. Waham się, czy wolno nam mówić o takich sprawach w chwili, gdy on… – Tata ponownie przygląda się blademu i przestraszonemu omedze.

- Proszę… Proszę mówić. Gorzej już chyba nie będzie… – odzywa się blondyn.

- Wiesz, że Reedowie nie byli twoimi prawdziwymi rodzicami? Zostałeś adoptowany jako małe dziecko.

- Rodzice nigdy tego przede mną nie ukrywali. Nie chcieli drugiego syna, ale nie mieli innego wyboru. Zostałem porzucony, a oni mnie przygarnęli – Samuel doskonale orientuje się z zawiłościach swojego życiorysu.

- W takim razie wiesz także, że to ty jesteś prawowitym właścicielem firmy, prawda? – Mecenas Thompson ponownie przegląda przyniesione przez siebie dokumenty.

- Tak, ale powierzyłem te sprawy bratu, bo on lepiej się do tego nadaje – Samuel potwierdza wszystko, o czym nie tak dawno temu rozmawiałem z ojcem w jego gabinecie.

- W takim razie załatwione! Thompson, masz długopis? Jeremy, podpisz
w wyznaczonym miejscu.

Rzucam zaniepokojone spojrzenie w kierunku dwójki spiskowców. Jeden z nich podaje mi wieczne pióro, a drugi spory plik papierów.

- Dlaczego to ja mam coś podpisywać, a nie on? – wskazuję na mojego wybranka. – Co to za dokumenty?

- Bardzo ważne. – Na twarzy ojca pojawia się uśmiech triumfu. – Oficjalnie przejmiesz naszą firmę.

- Co?! Mój przyszły mąż ma problemy, a ty znowu zaczynasz te swoje gierki?! – wybucham gniewem. – Czy nie ma dla ciebie żadnych świętości?! Niczego nie podpiszę!

- Podpiszesz, podpiszesz – ojciec układa dłonie w piramidkę. – Jeśli chcesz, abym uwolnił go od Sandersa, zrobisz wszystko, co ci każę. Zresztą nie tylko ty. Wobec Samuela także mam swoje plany.

- Wobec mnie? – Piwnooki robi się jeszcze bledszy, choć wydawało mi się,
że to fizycznie niemożliwe.

- Nie denerwuj się! – Staruszek od razu widzi, że nieco przegiął. – Chodzi mi głównie o to, abyś skończył studia tutaj, a nie w Londynie. Thompson zaczął załatwiać formalności. Zaczniesz od nowego semestru. Oczywiście pod warunkiem, że będziesz się dobrze czuł i dojdziesz trochę do siebie. Może powinniśmy umieścić go w jakimś ośrodku leczniczym? – zwraca się do Thompsona. – Nie martw się. W razie czego Jeremy pojedzie razem z tobą. Druga kwestia – tempo Nicolasa Atkinsa jest doprawdy zabójcze. – Zaczniesz się do mnie zwracać „tato”. Pan głupio brzmi, zwłaszcza, że zostaniemy rodziną.

- To szantaż! Nie możesz tego zrobić! – krzyczę. – Nie możesz sterować losem Samuela! Nie dość ci, że bawisz się moim życiem, to jeszcze wciągasz to mojego mężczyznę?!

- Przyjmuję go do rodziny, chociaż nadal nazywa się Reed. Powinieneś docenić mój gest – ojciec ignoruje moje argumenty. – Samuel, co o tym sądzisz? Oddasz firmę bratu?

- Tak – szepcze mój ukochany.

- Świetnie. Thompson, pokaż mu dokumentu. Tylko dopilnuj, by podpisał się we wszystkich rubrykach. Żadnych więcej wpadek – ostrzega, grożąc nam palcem.

- Bardzo panu dziękuję za pomoc. – Samuel rezolutnie zaczyna zdobywać nowe punkty u przyszłego teścia.

- Nie panu, a tacie – staruszek puszcza do niego oko. – A w ramach podziękowania nazwiecie jednego z synków Nicolas.

- O imionach dzieci też chcesz decydować?! – z niedowierzaniem załamuję ręce. – Czy są granice, których nie przekroczysz?

- Rodzina jest najważniejsza, synu. Od lat ci to powtarzam. Właśnie dlatego zrobiłem co mogłem, abyś był szczęśliwy. Chcesz, abym to wszystko odkręcił? – pyta przewrotnie.

- Nie – przyznaję niechętnie.

- Więc podpisz. Ster naszego okrętu przejdzie w twoje ręce od przyszłego roku. Do tego czasu będę cię wdrażał w bycie kapitanem! – Senior rodu zaczyna wesoło rechotać. – A jak nazwiecie drugiego malucha?

- Chciałbym, aby się nazywał Michael. Po moim tacie. Tym prawdziwym
– proponuje nieśmiało Samuel.

- Michael… Podoba mi się – całuję chłopaka w skroń widząc, że uśmiecha się pierwszy raz od wieków. 

Jakiś czas temu wydawało mi się, że wpłynąłem na mieliznę. Tymczasem odkryłem zupełnie nowy szlak…

To nieprawda, że byłem za mało kochany. Po prostu nie rozumiałem i nie dostrzegałem wielu niuansów, którymi kierowali się moi bliscy. Bije od nich blask, przypominający latarnię morską, która naprowadza zagubione statki do właściwego portu.