Późny wieczór. Obserwuję
Samuela, który nadal śpi po porannej awanturze. Co jakiś czas zdarza mu się
cichutko łkać. Nie pomaga głaskanie po włosach oraz zapewnienia, że jest przy
mnie bezpieczny.
Powinienem sprawdzić
jak się czują nasze dzieci. Zaglądam do nich co godzinę. Mam wrażenie, że rosną
w oczach. Poza tym poprosiłem ojca, by przyjechał. Nicolas Atkins to w tej
chwili moja jedyna deska ratunku. Jeśli on mi nie pomoże, to nikt tego nie
zrobi.
Ponownie spoglądam na
omegę. Bardzo cierpi. Nie mogę znieść, że jest w takim stanie. Właśnie dlatego
niczego mu nie powiedziałem. Przeżywałby ten koszmar przez resztę ciąży.
Chciałem mu tego oszczędzić, a wyszedłem na bezdusznego drania.
Wzdycham ciężko, czując
wibrowanie w kieszeni spodni. To ojciec. Pewnie jest już na miejscu. Nie zdziwię
się, jeśli po wszystkim mnie przeklnie. Nieszczęścia zawsze chodzą parami.
Na miejsce spotkania
wybieramy niewielki bufet, gdzie mój staruszek czeka na mnie razem z kawą, którą
zdążył zamówić.
- Tato… – Ogarnia mnie
silne wzruszenie na jego widok. Nie sądziłem, że to będzie takie trudne…
- Jeremy, co się
dzieje? Wyglądasz koszmarnie!
- Biłem się z Jacksonem
i Sandersem – wtajemniczam mężczyznę
w przedpołudniową aferę, jednocześnie dość łapczywie rzucając się na kawę.
- Mam nadzieję, że
rozkwasiłeś nos temu pyszałkowi! – Ojciec nie kryje dumy.
- Chciałem, wierz mi –
syczę przepełniony powracającą falą wściekłości.
- Rozumiem, że poszło o
Samuela, zgadza się? – Starszy alfa układa dłonie
w piramidkę i cierpliwie czeka aż streszczę mu rozwój wydarzeń.
- Powiedzieli mu o tym,
że został wyrzucony z rodziny oraz o adopcji, a jakby tego było mało, zaczęli
robić obrzydliwe aluzje!
- Rozumiem… – Z ust
mojego ojca wydobywa się ciche mruknięcie.
- Nie, nie rozumiesz!
Jackson zrzucił winę na mnie! Powiedział, że sprzedał Samuela, bo go nie
chciałem! – Wyrzucam z siebie wszystko, co przez cały dzień leżało mi na
wątrobie.
- Przecież to prawda –
tatuś podsumowuje sytuację, nie okazując mi litości.
- Nie do końca –
spuszczam głowę i uciekam wzrokiem.
- Jeremy! Do jasnej
cholery! Tyle razy cię ostrzegałem! – Głuche uderzenie pięścią w stół rozchodzi
się głośnym echem po pomieszczeniu. W bufecie znajduje się tylko kilka osób.
Część z nich rzuca w naszą stronę spojrzenia pełne oburzenia. Inni szybko
wychodzą.
- Nie chciałem tego.
Sam wiesz – szepczę cicho. Nie mam śmiałości, by spojrzeć w oczy własnemu ojcu.
– Do czasu porodu nic do niego nie czułem. Dopiero gdy urodziły się dzieci… One
maskowały jego zapach.
- Podjąłeś już decyzję?
Chcesz być razem z nim? – Rzeczowy ton i chłodna kalkulacja, pozbawiona uczuć i
emocji. Dlaczego rozmawiamy
o moim życiu w sposób, jakbyśmy negocjowali jakąś umowę?
- Chcę, żebyś mi
pomógł! Jackson powiedział, że już za późno, bo załatwił wszystkie formalności!
Nie oddam ukochanego jakiemuś zboczeńcowi! Przecież on go zabije! – Wpadam w
melodramatyczny ton. – Błagam cię, tato. Zrób coś! Wiem, że proszę o bardzo
wiele, ale nie mogę go stracić. To moja druga połówka. Mamy dzieci, które go
potrzebują.
Przez kilka chwil nasze
spojrzenia się krzyżują. Na twarzy ojca widzę odrazę, którą stara się
zamaskować, udając opanowanego. Mam wrażenie, że z trudem oddycha. Wszystkie
mięśnie na jego twarzy stężały, uwydatniając zmarszczki na czole i w okolicach oczu.
W pewnej chwili podrywa się ze swojego miejsca
i wychodzi, zostawiając mnie samego.
Wracam do Samuela,
który wreszcie się obudził. Pielęgniarka podłącza mu właśnie kolejne kroplówki.
Blondyn wpatruje się w swoje ręce. Jest blady i ma spuchnięte oczy. Znowu
płakał.
- Lepiej się czujesz? –
Siadam na fotelu i biorę go za rękę. Jego palce są lodowate. Czuję nieprzyjemne
dreszcze, jakbym dotykał sopli lodu. – Zimno ci… – Zmartwiony sięgam po koc,
którym opatulam ukochanego. – Błagam, nie karz mnie znowu milczeniem! Nie
wytrzymam tego!
Piwnooki unosi na mnie
zbolały wzrok.
- Nie powiedziałem ci o
planach Jacksona, bo nie chciałem, abyś przez resztę ciąży wpatrywał się we
mnie tak, jak teraz – zaczynam się nerwowo tłumaczyć. – Byłeś słaby i chory.
Miałeś anemię. Życie naszych dzieci wisiało na włosku. Nie mogłem dokładać ci
zmartwień!
- Rozumiem. – Ton głosu
omegi jest pozbawiony wszelkich emocji.
- Nie gniewasz się? –
pytam z nadzieją.
- Nie gniewam.
- Tak się cieszę! –
Rzucam się chłopakowi na szyję, mocno go przytulając.
– Wiedziałem, że mi wybaczysz!
Nie sądziłem, że Samuel
podejdzie do całej sprawy w tak rozsądny sposób. Pewnie jest mu przykro z
powodu Jacksona, lecz zrobię co z mojej mocy, by osłodzić te przykre chwile.
- Przed chwilą rozmawiałem
z ojcem. On wszystkim się zajmie. – Tulę ukochanego. – Nie masz pojęcia, jak mi
ulżyło. Bałem się, że będziesz mnie obwiniał, ale ja naprawdę…
- Jeremy, jestem
zmęczony – przerywa mi. – Porozmawiamy o tym jutro, dobrze?
- Oczywiście,
przepraszam. – Pomagam blondynowi położyć się na pościeli,
a następnie całuję go w skroń. – Odpoczywaj, mój drogi i niczym się nie martw.
Zobaczysz, że wszystko się ułoży.
***
- Wyniki badań są złe.
– Tym niezbyt optymistycznym akcentem zaczyna się mój nowy dzień. Siedząca na
wprost mnie doktor Ivette bawi się nerwowo swoim długopisem. – Stres zrobił
swoje, a przecież już przed porodem było dość kiepsko. – Kobieta zamyśla się na
chwilę, a ja tracę zmysły ze zdenerwowania.
- I co teraz? – Zadaję
to pytanie wbrew sobie, bo boję się poznać odpowiedź.
- Sama chciałabym
wiedzieć. Dzieciaki są silne i zdrowe. Pojutrze będzie je pan mógł zabrać do
domu, ale Samuel… Nie mam pojęcia co z nim zrobić. Wlewamy w niego tony
witamin, a jego organizm zupełnie to ignoruje. Niedobrze, bardzo niedobrze… –
Lekarka sięga po jedną z książek, która znajduje się na jej biurku i zaczyna ją
kartkować.
- To wszystko wina jego
brata! Gdyby go nie zdenerwował, to…
- Panie Atkins –
zostaję surowo upomniany. – Na obecny stan Samuela pracował zarówno pan, jak i
jego bliscy. Mówiłam setki razy, że chłopak będzie potrzebował wsparcia i co?
Obudził się pan dopiero po porodzie. Teraz zależy panu na Samuelu, a przedtem?
Był pan ślepy i głuchy na wszystkie argumenty.
- Wiem – biję się w
piersi. – Nawaliłem, ale staram się to naprawić, prawda? Co mogę zrobić, by
jakoś mu pomóc?
- Najlepszym
rozwiązaniem byłoby to najprostsze – doktor Ivette rzuca mi kolejne, znaczące
spojrzenie.
- Uczyniłbym go swoim w
każdej chwili, ale po pierwsze, to wymaga jego zgody. A poza tym… – chowam
twarz w dłoniach. – Wczorajszy dzień znacznie pokrzyżował mi szyki. Z prawnego
punktu widzenia Samuel należy do kogoś innego. Nie chcę bardziej mieszać mu w
głowie.
- Więc jaki ma pan
plan? – Ordynator drąży temat, wyciskając ze mnie prawdę do ostatniej kropli.
- Mój ojciec spróbuje
to wszystko odkręcić. Jeśli to nie zadziała, to zabiorę Samuela oraz dzieci i
zaszyjemy się na jakiejś bezludnej wyspie, gdzie nikt nas nie znajdzie.
- Samuel widział już
dzieci? – Doktor Ivette porusza kolejny drażliwy temat.
- Jeszcze nie. Po
porodzie był słaby i zmęczony, ale dzisiaj zabiorę go do bliźniaków.
- Jest pan pewny, że
chodziło wyłącznie o jego samopoczucie?
To pytanie mocno mnie
frapuje. Czy jestem pewny? Nie. Niczego już nie jestem pewny. Wiem tylko tyle,
że kocham go jak szalony i zrobię co w mojej mocy, aby chronić naszą malutką
rodzinę.
- No dobrze, nie będę
pana dalej męczyć. – Doktor Ivette zaczyna
w ekspresowym tempie zapisywać coś na swoim komputerze. – Zleciłam więcej
badań. Samuel pewnie nie będzie z tego zadowolony, ale nie mamy wyjścia.
- Wiem – przytakuję
grzecznie, choć nie podzielam wizji dalszego męczenia mojego zmarzlaka.
- Panu również radzę
wziąć się w garść. Jak tak dalej pójdzie, będę musiała
i pana przyjąć na oddział. Chyba nie muszę przypominać, że to ginekologia.
- Dziękuję, ale jestem
zdrów jak ryba! – Czerwony niczym burak czym prędzej ewakuuję się z gabinetu
lekarki. Ona kompletnie oszalała jeśli sądzi, że dam się jej przebadać! Zwłaszcza
w „taki sposób”. Nic mi nie jest. Odpocznę, gdy zabiorę Samuela i dzieci do
domu. Martwi mnie, że minęło kilkanaście godzin,
a ojciec nadal milczy.
Idę do bufetu i proszę
o przygotowanie wyjątkowo mocnej i dużej kawy. Młoda dziewczyna, która mnie
obsługuje, uśmiecha się ze zrozumienie, wręczając mi półlitrowy, papierowy
kubeczek.
- Pierwszy tydzień po
urodzeniu dzieci jest najgorszy, a potem szybko się pan przyzwyczai do
zarywania nocy – pociesza mnie.
- Będę trzymał panią za
słowo – odpowiadam uśmiechem na jej uśmiech.
To zabawne, ale takie
drobiazgi, jak dobre słowo od obcej osoby, bardzo poprawiają mi humor. Nie jest
prawdą, że ludzie potrafią być dla siebie jedynie złośliwi lub skorzy do
sprawiania kłopotów. Oczywiście pod warunkiem, że nie pochodzą z rodu Reedów.
Napojony kawą, wracam
do pokoju Samuela, gdzie wita mnie jedynie puste łóżko.
- Skarbie, to ja.
Wszystko w porządku? – pukam do łazienkowych drzwi, lecz odpowiada mi cisza.
Tu go nie ma. W
łazience go nie ma. Pewnie zabrano go na dodatkowe badania o których wspominała
doktor Ivette. Postanawiam więc poczekać na powrót omegi. Za jakiś czas szofer
powinien dostarczyć drugie śniadanie. Wysłałem go po sernik, bo śniadania
praktycznie nie tknął. Jeśli dalej będzie unikać posiłków, jedynie sobie zaszkodzi.
Potrzebuje energii, by wyzdrowieć i…
„Tato!
Tato!”
O wilkach mowa… Nasze
maleństwa szybko się obudziły i już wołają mnie do siebie. Pewnie znowu są
głodne. Dobrze, że chociaż z bliźniakami nie mamy żadnych problemów.
„Tato!
Ratuj go! Tato!”
- Ratować? Kogo mam
ratować, chłopcy? Co się dzieje? – Zaalarmowany ich niecodziennym zachowaniem,
wybiegam z pokoju i gnam do windy.
„Tato!
Nie daj mu odejść! Jest nam potrzeby! Kochamy go!”
- O kim wy mówicie?! Co
się dzieje?! – Próbuję wyłapać z ich myśli jakieś dodatkowe wskazówki, lecz na
niewiele się to zdaje.
W ekspresowym tempie
docieram do pokoju dzieci, które bardzo głośno płaczą. Jedna z pielęgniarek
próbuje je uspokoić. Mój widok tylko pogarsza sytuację.
- Nie mam pojęcia, co
się z nimi dzieje. Chłopcy byli tacy grzeczni. Poszłam przygotować im mleko, a
gdy wróciłam… Sam pan widzi… – Kobieta opiekująca się bliźniakami bezradnie
rozkłada ręce. Obserwowałem jej pracę przez kilka ostatnich dni. Wątpię, by
zrobiła im coś złego.
- Proszę, uspokójcie
się… – Przykładam dłonie do inkubatora, bo nie mogę znieść rozpaczy w
dziecięcych głosikach.
„Samuel
chce odejść! Pożegnał się z nami! Nie pozwól mu!
My też go kochamy!”
Dzieci wykorzystują
resztki łączącej nas więzi. Pokazują mi obraz omegi, który uśmiecha się do nich
przez łzy. Nie rozróżniam słów, które wypowiada, lecz ostatnie z pewnością
brzmi „żegnajcie”. On chyba nie zamierza…
- Samuel! Muszę go
znaleźć! – Spanikowany i przerażony, otwieram drzwi
i rozglądam się po korytarz. Piwnooki był tu zaledwie chwilę temu. Nie mógł
zbyt daleko odejść.
- Widziałam go w
windzie – odzywa się pielęgniarka, która również zajmuje się dziećmi. – Jechał
na samą górę. Mówił, że ma tam coś do załatwienia.
- Dziękuję!
Winda, jak na złość,
działa wyjątkowo opieszale. Nerwowo naciskam guzik ostatniego piętra, by jak
najszybciej dostać się na samą górę. Cyferki na wyświetlaczu zmieniają się
wyjątkowo wolno. Dlaczego nie wybrałem schodów?!
- Szybciej, jedź
szybciej! Proszę, jedź szybciej…
Ostatnie piętro
oznaczone jest jako pomieszczenia służbowe pracowników sprzątających oraz
konserwatorów budynku. Na opustoszałym korytarzu znajdują się jedynie specjalne
wózki, na których zgromadzono mopy i całą masę innych środków.
- Samuel! – krzyczę,
lecz odpowiada mi echo.
Po kolei otwieram wszystkie
drzwi. Nie ma tu żywej duszy. Słychać
jedynie hulający wiatr. To jeszcze za wcześnie, aby poddać się atakowi paniki,
choć nie ukrywam, że moje ciśnienie dawno przekroczyło dopuszczalne normy.
Uspokoję się dopiero wtedy, gdy ukochany znajdzie się w moich ramionach.
- Może pomyliłem
piętra? Gdzie jesteś? – Docieram do samego końca korytarza. Już mam wracać do
windy i wezwać ochronę, by pomogła mi
w poszukiwaniach, gdy zauważam, że drzwi prowadzące na dach są otwarte.
– Nie, nie zrobiłbyś mi tego…
Z duszą na ramieniu
szarpię za klamkę. W pierwszej kolejności uderza we mnie silny podmuch zimowego
powietrza. Co prawda mamy już wiosnę, lecz w tym roku specjalnie nas ona nie
rozpieszcza. Nad miastem kotłują się ciemne chmury. Na ich tle szczupła sylwetka
Samuela wydaje mi się wyjątkowo przerażająca. Chłopak ma na sobie szpitalną,
granatową piżamę oraz długi szlafrok, który trzepocze niczym peleryna.
Wstrzymuję oddech, widząc jak wpatruje się w dachy sąsiednich budynków, stojąc na
gzymsie.
- Skarbie… Co tu
robisz? – Z trudem przełykam ślinę. Cały dygoczę, lecz trudno stwierdzić, czy
jest to wina beznadziejnej pogody, czy też lekkomyślnego zachowania omegi.
- Jeremy… – Zaskoczony
dwudziestolatek odwraca głowę i spogląda na mnie załzawionymi oczami.
- Obawiam się, że nic z
tego... – Staram się zmniejszyć dystans miedzy nami, lecz zostaję powstrzymany.
- Nie podchodź! – Rozkazuje,
mierząc mnie surowym spojrzeniem. Zatrzymuję się wpół kroku.
- W takim razie ty
chodź do mnie – mówię z nadzieją. – Proszę… – Dodaję znacznie ciszej.
- Czuję się tak, jakby
wyrywano mi serce. Nie chcę tak żyć… Z daleka od ciebie i bliźniaków… – Po policzkach Samuela spływają nowe łzy. –
Bardzo was kocham.
- A my równie mocno kochamy
ciebie – zapewniam mojego wybranka, uśmiechając się do niego smutno. – Wiem, że
jesteś zdenerwowany,
ale obiecuję, że to wszystko da się odkręcić.
- Nie, mam już dosyć
kłamstw. – Samuel przecząco kręci głową. – Pogodziłem się z myślą, że nikomu na
mnie nie zależy.
- Skarbie, błagam cię…
– Ponownie robię krok do przodu. – Przysięgam,
że wszystko się ułoży. Mój ojciec oraz prawnicy cały czas zajmują się twoją
sprawą.
- Nie mam prawa o
cokolwiek prosić, ale gdybyś mógł… – pociąga nosem.
– Proszę, powiedz naszym synkom, że
bardzo ich kochałem.
- Sam im to powiesz.
Przestań się wygłupiać i chodź do mnie, zanim stanie ci się coś złego! – Emocje
biorą nade mną górę. Gołe stopy Samuela znajdują się tuż przy krawędzi. Jeśli
się zachwieje… Muszę go stamtąd natychmiast ściągnąć!
- Jeremy... Masz trudny
charakter. Jesteś złośliwy i porywczy, ale tylko przy tobie byłem szczęśliwy.
Nie umiem znieść myśli, że miałbym cię już nigdy nie zobaczyć. To ponad moje
siły… – Porcja nowych łez sprawia, że blondyn bezwiednie pociera spłakane oczy.
- Ja też cię kocham! I
nie mogę patrzeć, jak ryzykujesz szczęściem naszym
i naszych dzieci! Szybciej wypruję flaki temu całemu Sandersowi, niż pozwolę,
by cię tknął! Jesteś mój!
- Nie wierzę ci! Zawsze
mnie zwodzisz i wykorzystujesz, tak jak Jackson! Wszystko co robiłeś, robiłeś
wyłącznie z myślą o sobie! Chciałeś mieć dzieci
i je wychowywać. Teraz będą tylko twoje. Nie będę dłużej przeszkodą, która stoi
wam na drodze – chlipie, wyrzucając z siebie długo skrywany żal.
To moja szansa! Nie
zważając na konsekwencje, rzucam się do przodu
i przyciągam omegę do swojej klatki piersiowej. Moje ramiona otaczają jego
drobne ciało niczym dwie żelazne obręcze. Chłopak zaczyna głośno płakać, tuląc
się do mnie niczym małe dziecko.
- Już dobrze… Już
wszystko dobrze… – Całuję go po głowie, po czym biorę na ręce, bo zdążył
solidnie przemarznąć.
Zabieram Samuela do
jego pokoju i kładę się z nim do łóżka. Okrywam nas ciepłą kołdrą oraz kocem.
Piwnooki nie przestaje szlochać. Robi to tak długo,
aż pada zupełnie wyczerpany.
***
Nie mam pojęcia ile
czasu minęło odkąd ściągnąłem Samuela z gzymsu. Wiem jedynie, że za oknem
zrobiło się ciemno. Doktor Ivette przychodziła kilka razy, ale poprosiłem, by
zostawiła nas samych.
Straciłem więź z
dziećmi i będę musiał poczekać aż nauczą się mówić, by móc znowu z nimi
rozmawiać. Gdyby nie ich pomoc… Zaborczo przyciągam śpiącego chłopaka jeszcze
bliżej siebie. Nękają mną wyrzuty sumienia, których z pewnością nigdy się nie
wyzbędę. Mogłem go stracić… Stracić miłość mojego życia… Nigdy wcześniej nie
czułem tak intensywnej mieszaniny złości, frustracji oraz wdzięczności za
uratowane życie.
- Jeremy… – Ukochany
wypowiada przez sen moje imię.
- Jestem tutaj. Śpij. –
Głaszczę omegę po włosach, jednocześnie całując go
w policzek.
- Zimno mi – skarży
się. Próbuję wstać z łóżka, lecz on ani myśli, by mnie puścić.
- Przytul się, to
będzie ci cieplej.
Około dwudziestej znowu
pojawia się doktor Ivette. Tym razem uzbrojona jest w kroplówki. Po jej minie
widzę, że żarty się skończyły.
- Dam panu dwadzieścia
minut. W tym czasie ma go pan umyć, nakarmić
i położyć z powrotem do łóżka. zrozumiano? – Pyta tonem nie znoszącym
sprzeciwu.
- Tak jest – zgadzam
się na wszystko. – Jak dzieci? – Korzystam z okazji, by wypytać lekarkę o nasze
maluchy.
- Dobrze. Od jutra inkubator
nie będzie im już potrzebny, więc przeniesiemy je tutaj.
- Naprawdę? – Cieszę
się, bo to pierwsza dobra wiadomość od bardzo długiego czasu. – Słyszałeś,
kochany? Od jutra sami będziemy mogli zajmować się chłopcami.
- Nie zgadzam się. –
Samuel po raz pierwszy zabiera głos w dyskusji.
– Bliźniaki należą wyłącznie do Jeremiego. Niech on się nimi zajmuje. Nie
jestem ich ojcem.
- Skarbie… O czym ty
mówisz? Dzieci są nasze. Razem będziemy…
- Powiedziałem nie! –
Samuel szarpie się w moich ramionach, po czym odpycha od siebie. – Nie są już
moje. Nie chcę ich – powtarza z większym naciskiem.
- Dobrze. Będzie jak
sobie życzysz. – Niespodziewanie, doktor Ivette zgadza się z tak absurdalnym pomysłem.
Wymieniamy między sobą serię spojrzeń. Postanawiam się nie odzywać i jak
najszybciej porozmawiać z lekarką w jej gabinecie, bez obecności Samuela.
Gdy ponownie zostajemy
sami, powoli wstaję z łóżka i wyciągam rękę do piwnookiego. Mój gest zostaje
zignorowany.
- Po kąpieli będzie ci
cieplej. A potem zjemy coś dobrego…
- Nie – pada
kategoryczna odpowiedź.
- Kochanie… – Spoglądam
na dwudziestolatka z uczuciem.
- Nie nazywaj mnie tak.
- A jak niby chcesz
mnie powstrzymać? – Podchodzę bliżej z zamiarem dotknięcia jego policzka, ale
moja dłoń zostaje strącona.
- Nie potrzebuję twojej
litości!
- Co to ma być? – Łapię
Samuela za ramiona i zmuszam, aby oparł się
o poduszki. – Kociątko pokazuje pazurki? – ironizuję, próbując go pocałować. Blondyn
odwraca głowę. Nawet w oczy nie chce mi patrzeć… Przez ułamek sekundy odsłania
przede mną swoje uczucia. Kiedyś bezustannie tak robił, łasząc się o miłość,
ale teraz… Jego serce rozerwane jest na strzępy. W dodatku potwornie boli. Czy
mogę coś zrobić, by uchronić go przed cierpieniem? Czy moja miłość wystarczy,
by uleczyć tak potężną ranę? – Kocham cię.
Mija kilka długich
sekund, podczas których wpatruję się w piwnookiego.
- Kocham cię –
powtarzam nieco głośniej. – Jesteś dla mnie najważniejszy! Dzieci także cię
kochają. Nie powiesz mi, że tego nie czułeś?! Masz pojęcie, jak bardzo się o
ciebie martwiły?
- Nienawidzą mnie, tak
samo jak ty. Mówiłem ci już, że nie potrzebuję litości. Niczego od ciebie nie
potrzebuję. Chcę być sam.
Tego już za wiele! Bez
ostrzeżenia wpijam się w słodkie wargi, którymi tak łatwo zawładnąć. Są miękkie
i bezbronne, zupełnie jak on.
- Kocham cię. Wiem, że
mi nie wierzysz, ale to prawda. Już podczas naszego pierwszego spotkania nie potrafiłem
oderwać od ciebie wzroku.
- Za to bez problemu
zaciągnąłeś mnie na górę i wykorzystałeś. Naprawdę liczysz, że po tylu
miesiącach poniewierania i udręki rzucę ci się w ramiona?
Słuszna uwaga. No cóż,
wiedziałem, że będzie trudno. Lubię wyzwania.
- Wystarczy, że się ze
mną połączysz.
- Dobry żart… – Samuel
zaczyna się gorzko śmiać. Jest nieustępliwy, czupurny i wojowniczy. Od tej
strony go nie znałem. Podoba mi się jeszcze bardziej.
- Kochasz mnie i dzieci, które razem wychowamy.
- Jeremy, dzieci mnie
nienawidzą. Odkąd zrozumiały, że jestem „tylko omegą”, robiły co w ich mocy,
aby mnie krzywdzić. Mówiły o mnie same przykre rzeczy, których dowiedziały się
od ciebie. A gdy same słowa im nie wystarczały… Masz pojecie jak to jest być kopanym
od rana do nocy? Albo spać w ramionach kogoś, kto uważa cię za śmiecia, a musi
przytulać? Zrozum, nie chcę z tobą być. To nie jest miłość!
- Więc co to jest do
cholery?! Próbowałeś odebrać sobie życie dla chwilowego kaprysu?! A może
dlatego, że nie wyobrażasz sobie, by żyć z daleka od nas?!
– wypominam mu jego własne słowa, coraz bardziej się przy tym denerwując.
- Proszę, zostaw mnie w
spokoju.
- Co zamierzasz
zrobić?! – pytam, nie potrafiąc wyjść z podziwu, że jest taki krnąbrny.
- Wrócę do Londynu.
- Beze mnie?! Nic z
tego! – przypieczętowuję jego los kolejnym pocałunkiem.
– A teraz do mycia! – Biorę ukochanego na ręce i zanoszę do łazienki.