piątek, 19 kwietnia 2024

Wpadka rozdział 17

 

Późny wieczór. Obserwuję Samuela, który nadal śpi po porannej awanturze. Co jakiś czas zdarza mu się cichutko łkać. Nie pomaga głaskanie po włosach oraz zapewnienia, że jest przy mnie bezpieczny.

Powinienem sprawdzić jak się czują nasze dzieci. Zaglądam do nich co godzinę. Mam wrażenie, że rosną w oczach. Poza tym poprosiłem ojca, by przyjechał. Nicolas Atkins to w tej chwili moja jedyna deska ratunku. Jeśli on mi nie pomoże, to nikt tego nie zrobi.

Ponownie spoglądam na omegę. Bardzo cierpi. Nie mogę znieść, że jest w takim stanie. Właśnie dlatego niczego mu nie powiedziałem. Przeżywałby ten koszmar przez resztę ciąży. Chciałem mu tego oszczędzić, a wyszedłem na bezdusznego drania.

Wzdycham ciężko, czując wibrowanie w kieszeni spodni. To ojciec. Pewnie jest już na miejscu. Nie zdziwię się, jeśli po wszystkim mnie przeklnie. Nieszczęścia zawsze chodzą parami.

Na miejsce spotkania wybieramy niewielki bufet, gdzie mój staruszek czeka na mnie razem z kawą, którą zdążył zamówić.

- Tato… – Ogarnia mnie silne wzruszenie na jego widok. Nie sądziłem, że to będzie takie trudne…

- Jeremy, co się dzieje? Wyglądasz koszmarnie!

- Biłem się z Jacksonem i Sandersem – wtajemniczam mężczyznę
w przedpołudniową aferę, jednocześnie dość łapczywie rzucając się na kawę.

- Mam nadzieję, że rozkwasiłeś nos temu pyszałkowi! – Ojciec nie kryje dumy.

- Chciałem, wierz mi – syczę przepełniony powracającą falą wściekłości.

- Rozumiem, że poszło o Samuela, zgadza się? – Starszy alfa układa dłonie
w piramidkę i cierpliwie czeka aż streszczę mu rozwój wydarzeń.

- Powiedzieli mu o tym, że został wyrzucony z rodziny oraz o adopcji, a jakby tego było mało, zaczęli robić obrzydliwe aluzje!

- Rozumiem… – Z ust mojego ojca wydobywa się ciche mruknięcie.

- Nie, nie rozumiesz! Jackson zrzucił winę na mnie! Powiedział, że sprzedał Samuela, bo go nie chciałem! – Wyrzucam z siebie wszystko, co przez cały dzień leżało mi na wątrobie.

- Przecież to prawda – tatuś podsumowuje sytuację, nie okazując mi litości.

- Nie do końca – spuszczam głowę i uciekam wzrokiem.

- Jeremy! Do jasnej cholery! Tyle razy cię ostrzegałem! – Głuche uderzenie pięścią w stół rozchodzi się głośnym echem po pomieszczeniu. W bufecie znajduje się tylko kilka osób. Część z nich rzuca w naszą stronę spojrzenia pełne oburzenia. Inni szybko wychodzą.

- Nie chciałem tego. Sam wiesz – szepczę cicho. Nie mam śmiałości, by spojrzeć w oczy własnemu ojcu. – Do czasu porodu nic do niego nie czułem. Dopiero gdy urodziły się dzieci… One maskowały jego zapach.

- Podjąłeś już decyzję? Chcesz być razem z nim? – Rzeczowy ton i chłodna kalkulacja, pozbawiona uczuć i emocji. Dlaczego rozmawiamy
o moim życiu w sposób, jakbyśmy negocjowali jakąś umowę?

- Chcę, żebyś mi pomógł! Jackson powiedział, że już za późno, bo załatwił wszystkie formalności! Nie oddam ukochanego jakiemuś zboczeńcowi! Przecież on go zabije! – Wpadam w melodramatyczny ton. – Błagam cię, tato. Zrób coś! Wiem, że proszę o bardzo wiele, ale nie mogę go stracić. To moja druga połówka. Mamy dzieci, które go potrzebują.

Przez kilka chwil nasze spojrzenia się krzyżują. Na twarzy ojca widzę odrazę, którą stara się zamaskować, udając opanowanego. Mam wrażenie, że z trudem oddycha. Wszystkie mięśnie na jego twarzy stężały, uwydatniając zmarszczki na czole i w okolicach oczu. W pewnej chwili podrywa się ze swojego miejsca
i wychodzi, zostawiając mnie samego.

Wracam do Samuela, który wreszcie się obudził. Pielęgniarka podłącza mu właśnie kolejne kroplówki. Blondyn wpatruje się w swoje ręce. Jest blady i ma spuchnięte oczy. Znowu płakał.

- Lepiej się czujesz? – Siadam na fotelu i biorę go za rękę. Jego palce są lodowate. Czuję nieprzyjemne dreszcze, jakbym dotykał sopli lodu. – Zimno ci… – Zmartwiony sięgam po koc, którym opatulam ukochanego. – Błagam, nie karz mnie znowu milczeniem! Nie wytrzymam tego!

Piwnooki unosi na mnie zbolały wzrok.

- Nie powiedziałem ci o planach Jacksona, bo nie chciałem, abyś przez resztę ciąży wpatrywał się we mnie tak, jak teraz – zaczynam się nerwowo tłumaczyć. – Byłeś słaby i chory. Miałeś anemię. Życie naszych dzieci wisiało na włosku. Nie mogłem dokładać ci zmartwień!

- Rozumiem. – Ton głosu omegi jest pozbawiony wszelkich emocji.

- Nie gniewasz się? – pytam z nadzieją.

- Nie gniewam. 

- Tak się cieszę! – Rzucam się chłopakowi na szyję, mocno go przytulając.
– Wiedziałem, że mi wybaczysz!

Nie sądziłem, że Samuel podejdzie do całej sprawy w tak rozsądny sposób. Pewnie jest mu przykro z powodu Jacksona, lecz zrobię co z mojej mocy, by osłodzić te przykre chwile.

- Przed chwilą rozmawiałem z ojcem. On wszystkim się zajmie. – Tulę ukochanego. – Nie masz pojęcia, jak mi ulżyło. Bałem się, że będziesz mnie obwiniał, ale ja naprawdę…

- Jeremy, jestem zmęczony – przerywa mi. – Porozmawiamy o tym jutro, dobrze?

- Oczywiście, przepraszam. – Pomagam blondynowi położyć się na pościeli,
a następnie całuję go w skroń. – Odpoczywaj, mój drogi i niczym się nie martw. Zobaczysz, że wszystko się ułoży.

 

***

 

- Wyniki badań są złe. – Tym niezbyt optymistycznym akcentem zaczyna się mój nowy dzień. Siedząca na wprost mnie doktor Ivette bawi się nerwowo swoim długopisem. – Stres zrobił swoje, a przecież już przed porodem było dość kiepsko. – Kobieta zamyśla się na chwilę, a ja tracę zmysły ze zdenerwowania.

- I co teraz? – Zadaję to pytanie wbrew sobie, bo boję się poznać odpowiedź.

- Sama chciałabym wiedzieć. Dzieciaki są silne i zdrowe. Pojutrze będzie je pan mógł zabrać do domu, ale Samuel… Nie mam pojęcia co z nim zrobić. Wlewamy w niego tony witamin, a jego organizm zupełnie to ignoruje. Niedobrze, bardzo niedobrze… – Lekarka sięga po jedną z książek, która znajduje się na jej biurku i zaczyna ją kartkować.

- To wszystko wina jego brata! Gdyby go nie zdenerwował, to…

- Panie Atkins – zostaję surowo upomniany. – Na obecny stan Samuela pracował zarówno pan, jak i jego bliscy. Mówiłam setki razy, że chłopak będzie potrzebował wsparcia i co? Obudził się pan dopiero po porodzie. Teraz zależy panu na Samuelu, a przedtem? Był pan ślepy i głuchy na wszystkie argumenty.

- Wiem – biję się w piersi. – Nawaliłem, ale staram się to naprawić, prawda? Co mogę zrobić, by jakoś mu pomóc?

- Najlepszym rozwiązaniem byłoby to najprostsze – doktor Ivette rzuca mi kolejne, znaczące spojrzenie.

- Uczyniłbym go swoim w każdej chwili, ale po pierwsze, to wymaga jego zgody. A poza tym… – chowam twarz w dłoniach. – Wczorajszy dzień znacznie pokrzyżował mi szyki. Z prawnego punktu widzenia Samuel należy do kogoś innego. Nie chcę bardziej mieszać mu w głowie.

- Więc jaki ma pan plan? – Ordynator drąży temat, wyciskając ze mnie prawdę do ostatniej kropli.

- Mój ojciec spróbuje to wszystko odkręcić. Jeśli to nie zadziała, to zabiorę Samuela oraz dzieci i zaszyjemy się na jakiejś bezludnej wyspie, gdzie nikt nas nie znajdzie.

- Samuel widział już dzieci? – Doktor Ivette porusza kolejny drażliwy temat.

- Jeszcze nie. Po porodzie był słaby i zmęczony, ale dzisiaj zabiorę go do bliźniaków.

- Jest pan pewny, że chodziło wyłącznie o jego samopoczucie?

To pytanie mocno mnie frapuje. Czy jestem pewny? Nie. Niczego już nie jestem pewny. Wiem tylko tyle, że kocham go jak szalony i zrobię co w mojej mocy, aby chronić naszą malutką rodzinę.

- No dobrze, nie będę pana dalej męczyć. – Doktor Ivette zaczyna
w ekspresowym tempie zapisywać coś na swoim komputerze. – Zleciłam więcej badań. Samuel pewnie nie będzie z tego zadowolony, ale nie mamy wyjścia.

- Wiem – przytakuję grzecznie, choć nie podzielam wizji dalszego męczenia mojego zmarzlaka.

- Panu również radzę wziąć się w garść. Jak tak dalej pójdzie, będę musiała
i pana przyjąć na oddział. Chyba nie muszę przypominać, że to ginekologia.

- Dziękuję, ale jestem zdrów jak ryba! – Czerwony niczym burak czym prędzej ewakuuję się z gabinetu lekarki. Ona kompletnie oszalała jeśli sądzi, że dam się jej przebadać! Zwłaszcza w „taki sposób”. Nic mi nie jest. Odpocznę, gdy zabiorę Samuela i dzieci do domu. Martwi mnie, że minęło kilkanaście godzin,
a ojciec nadal milczy.

Idę do bufetu i proszę o przygotowanie wyjątkowo mocnej i dużej kawy. Młoda dziewczyna, która mnie obsługuje, uśmiecha się ze zrozumienie, wręczając mi półlitrowy, papierowy kubeczek.

- Pierwszy tydzień po urodzeniu dzieci jest najgorszy, a potem szybko się pan przyzwyczai do zarywania nocy – pociesza mnie.

- Będę trzymał panią za słowo – odpowiadam uśmiechem na jej uśmiech.

To zabawne, ale takie drobiazgi, jak dobre słowo od obcej osoby, bardzo poprawiają mi humor. Nie jest prawdą, że ludzie potrafią być dla siebie jedynie złośliwi lub skorzy do sprawiania kłopotów. Oczywiście pod warunkiem, że nie pochodzą z rodu Reedów.

Napojony kawą, wracam do pokoju Samuela, gdzie wita mnie jedynie puste łóżko.

- Skarbie, to ja. Wszystko w porządku? – pukam do łazienkowych drzwi, lecz odpowiada mi cisza.

Tu go nie ma. W łazience go nie ma. Pewnie zabrano go na dodatkowe badania o których wspominała doktor Ivette. Postanawiam więc poczekać na powrót omegi. Za jakiś czas szofer powinien dostarczyć drugie śniadanie. Wysłałem go po sernik, bo śniadania praktycznie nie tknął. Jeśli dalej będzie unikać posiłków, jedynie sobie zaszkodzi. Potrzebuje energii, by wyzdrowieć i…

 

„Tato! Tato!”

 

O wilkach mowa… Nasze maleństwa szybko się obudziły i już wołają mnie do siebie. Pewnie znowu są głodne. Dobrze, że chociaż z bliźniakami nie mamy żadnych problemów.

 

„Tato! Ratuj go! Tato!”

 

- Ratować? Kogo mam ratować, chłopcy? Co się dzieje? – Zaalarmowany ich niecodziennym zachowaniem, wybiegam z pokoju i gnam do windy.

 

„Tato! Nie daj mu odejść! Jest nam potrzeby! Kochamy go!”

 

- O kim wy mówicie?! Co się dzieje?! – Próbuję wyłapać z ich myśli jakieś dodatkowe wskazówki, lecz na niewiele się to zdaje.

W ekspresowym tempie docieram do pokoju dzieci, które bardzo głośno płaczą. Jedna z pielęgniarek próbuje je uspokoić. Mój widok tylko pogarsza sytuację.

- Nie mam pojęcia, co się z nimi dzieje. Chłopcy byli tacy grzeczni. Poszłam przygotować im mleko, a gdy wróciłam… Sam pan widzi… – Kobieta opiekująca się bliźniakami bezradnie rozkłada ręce. Obserwowałem jej pracę przez kilka ostatnich dni. Wątpię, by zrobiła im coś złego.

- Proszę, uspokójcie się… – Przykładam dłonie do inkubatora, bo nie mogę znieść rozpaczy w dziecięcych głosikach.

 

„Samuel chce odejść! Pożegnał się z nami! Nie pozwól mu!
My też go kochamy!”

 

Dzieci wykorzystują resztki łączącej nas więzi. Pokazują mi obraz omegi, który uśmiecha się do nich przez łzy. Nie rozróżniam słów, które wypowiada, lecz ostatnie z pewnością brzmi „żegnajcie”. On chyba nie zamierza…

- Samuel! Muszę go znaleźć! – Spanikowany i przerażony, otwieram drzwi
i rozglądam się po korytarz. Piwnooki był tu zaledwie chwilę temu. Nie mógł zbyt daleko odejść.

- Widziałam go w windzie – odzywa się pielęgniarka, która również zajmuje się dziećmi. – Jechał na samą górę. Mówił, że ma tam coś do załatwienia.

- Dziękuję!

Winda, jak na złość, działa wyjątkowo opieszale. Nerwowo naciskam guzik ostatniego piętra, by jak najszybciej dostać się na samą górę. Cyferki na wyświetlaczu zmieniają się wyjątkowo wolno. Dlaczego nie wybrałem schodów?!

- Szybciej, jedź szybciej! Proszę, jedź szybciej…

Ostatnie piętro oznaczone jest jako pomieszczenia służbowe pracowników sprzątających oraz konserwatorów budynku. Na opustoszałym korytarzu znajdują się jedynie specjalne wózki, na których zgromadzono mopy i całą masę innych środków.

- Samuel! – krzyczę, lecz odpowiada mi echo.

Po kolei otwieram wszystkie drzwi. Nie ma tu żywej duszy.  Słychać jedynie hulający wiatr. To jeszcze za wcześnie, aby poddać się atakowi paniki, choć nie ukrywam, że moje ciśnienie dawno przekroczyło dopuszczalne normy. Uspokoję się dopiero wtedy, gdy ukochany znajdzie się w moich ramionach.

- Może pomyliłem piętra? Gdzie jesteś? – Docieram do samego końca korytarza. Już mam wracać do windy i wezwać ochronę, by pomogła mi
w poszukiwaniach, gdy zauważam, że drzwi prowadzące na dach są otwarte.
– Nie, nie zrobiłbyś mi tego…

Z duszą na ramieniu szarpię za klamkę. W pierwszej kolejności uderza we mnie silny podmuch zimowego powietrza. Co prawda mamy już wiosnę, lecz w tym roku specjalnie nas ona nie rozpieszcza. Nad miastem kotłują się ciemne chmury. Na ich tle szczupła sylwetka Samuela wydaje mi się wyjątkowo przerażająca. Chłopak ma na sobie szpitalną, granatową piżamę oraz długi szlafrok, który trzepocze niczym peleryna. Wstrzymuję oddech, widząc jak wpatruje się w dachy sąsiednich budynków, stojąc na gzymsie.

- Skarbie… Co tu robisz? – Z trudem przełykam ślinę. Cały dygoczę, lecz trudno stwierdzić, czy jest to wina beznadziejnej pogody, czy też lekkomyślnego zachowania omegi.

- Jeremy… – Zaskoczony dwudziestolatek odwraca głowę i spogląda na mnie załzawionymi oczami.

- Obawiam się, że nic z tego... – Staram się zmniejszyć dystans miedzy nami, lecz zostaję powstrzymany.

- Nie podchodź! – Rozkazuje, mierząc mnie surowym spojrzeniem. Zatrzymuję się wpół kroku.

- W takim razie ty chodź do mnie – mówię z nadzieją. – Proszę… – Dodaję znacznie ciszej.

- Czuję się tak, jakby wyrywano mi serce. Nie chcę tak żyć… Z daleka od ciebie i bliźniaków…  – Po policzkach Samuela spływają nowe łzy. – Bardzo was kocham.

- A my równie mocno kochamy ciebie – zapewniam mojego wybranka, uśmiechając się do niego smutno. – Wiem, że jesteś zdenerwowany,
ale obiecuję, że to wszystko da się odkręcić.

- Nie, mam już dosyć kłamstw. – Samuel przecząco kręci głową. – Pogodziłem się z myślą, że nikomu na mnie nie zależy.

- Skarbie, błagam cię… – Ponownie robię krok do przodu. – Przysięgam,
że wszystko się ułoży. Mój ojciec oraz prawnicy cały czas zajmują się twoją sprawą.

- Nie mam prawa o cokolwiek prosić, ale gdybyś mógł… – pociąga nosem.
 Proszę, powiedz naszym synkom, że bardzo ich kochałem.

- Sam im to powiesz. Przestań się wygłupiać i chodź do mnie, zanim stanie ci się coś złego! – Emocje biorą nade mną górę. Gołe stopy Samuela znajdują się tuż przy krawędzi. Jeśli się zachwieje… Muszę go stamtąd natychmiast ściągnąć!

- Jeremy... Masz trudny charakter. Jesteś złośliwy i porywczy, ale tylko przy tobie byłem szczęśliwy. Nie umiem znieść myśli, że miałbym cię już nigdy nie zobaczyć. To ponad moje siły… – Porcja nowych łez sprawia, że blondyn bezwiednie pociera spłakane oczy.

- Ja też cię kocham! I nie mogę patrzeć, jak ryzykujesz szczęściem naszym
i naszych dzieci! Szybciej wypruję flaki temu całemu Sandersowi, niż pozwolę, by cię tknął! Jesteś mój!

- Nie wierzę ci! Zawsze mnie zwodzisz i wykorzystujesz, tak jak Jackson! Wszystko co robiłeś, robiłeś wyłącznie z myślą o sobie! Chciałeś mieć dzieci
i je wychowywać. Teraz będą tylko twoje. Nie będę dłużej przeszkodą, która stoi wam na drodze – chlipie, wyrzucając z siebie długo skrywany żal.

To moja szansa! Nie zważając na konsekwencje, rzucam się do przodu
i przyciągam omegę do swojej klatki piersiowej. Moje ramiona otaczają jego drobne ciało niczym dwie żelazne obręcze. Chłopak zaczyna głośno płakać, tuląc się do mnie niczym małe dziecko.

- Już dobrze… Już wszystko dobrze… – Całuję go po głowie, po czym biorę na ręce, bo zdążył solidnie przemarznąć.

Zabieram Samuela do jego pokoju i kładę się z nim do łóżka. Okrywam nas ciepłą kołdrą oraz kocem. Piwnooki nie przestaje szlochać. Robi to tak długo,
aż pada zupełnie wyczerpany.

 

***

 

Nie mam pojęcia ile czasu minęło odkąd ściągnąłem Samuela z gzymsu. Wiem jedynie, że za oknem zrobiło się ciemno. Doktor Ivette przychodziła kilka razy, ale poprosiłem, by zostawiła nas samych.

Straciłem więź z dziećmi i będę musiał poczekać aż nauczą się mówić, by móc znowu z nimi rozmawiać. Gdyby nie ich pomoc… Zaborczo przyciągam śpiącego chłopaka jeszcze bliżej siebie. Nękają mną wyrzuty sumienia, których z pewnością nigdy się nie wyzbędę. Mogłem go stracić… Stracić miłość mojego życia… Nigdy wcześniej nie czułem tak intensywnej mieszaniny złości, frustracji oraz wdzięczności za uratowane życie.

- Jeremy… – Ukochany wypowiada przez sen moje imię.

- Jestem tutaj. Śpij. – Głaszczę omegę po włosach, jednocześnie całując go
w policzek.

- Zimno mi – skarży się. Próbuję wstać z łóżka, lecz on ani myśli, by mnie puścić.

- Przytul się, to będzie ci cieplej.

Około dwudziestej znowu pojawia się doktor Ivette. Tym razem uzbrojona jest w kroplówki. Po jej minie widzę, że żarty się skończyły.

- Dam panu dwadzieścia minut. W tym czasie ma go pan umyć, nakarmić
i położyć z powrotem do łóżka. zrozumiano? – Pyta tonem nie znoszącym sprzeciwu.

- Tak jest – zgadzam się na wszystko. – Jak dzieci? – Korzystam z okazji, by wypytać lekarkę o nasze maluchy.

- Dobrze. Od jutra inkubator nie będzie im już potrzebny, więc przeniesiemy je tutaj.

- Naprawdę? – Cieszę się, bo to pierwsza dobra wiadomość od bardzo długiego czasu. – Słyszałeś, kochany? Od jutra sami będziemy mogli zajmować się chłopcami.

- Nie zgadzam się. – Samuel po raz pierwszy zabiera głos w dyskusji.
– Bliźniaki należą wyłącznie do Jeremiego. Niech on się nimi zajmuje. Nie jestem ich ojcem.

- Skarbie… O czym ty mówisz? Dzieci są nasze. Razem będziemy…

- Powiedziałem nie! – Samuel szarpie się w moich ramionach, po czym odpycha od siebie. – Nie są już moje. Nie chcę ich – powtarza z większym naciskiem.

- Dobrze. Będzie jak sobie życzysz. – Niespodziewanie, doktor Ivette zgadza się z tak absurdalnym pomysłem. Wymieniamy między sobą serię spojrzeń. Postanawiam się nie odzywać i jak najszybciej porozmawiać z lekarką w jej gabinecie, bez obecności Samuela.

Gdy ponownie zostajemy sami, powoli wstaję z łóżka i wyciągam rękę do piwnookiego. Mój gest zostaje zignorowany.

- Po kąpieli będzie ci cieplej. A potem zjemy coś dobrego…

- Nie – pada kategoryczna odpowiedź.

- Kochanie… – Spoglądam na dwudziestolatka z uczuciem.

- Nie nazywaj mnie tak.

- A jak niby chcesz mnie powstrzymać? – Podchodzę bliżej z zamiarem dotknięcia jego policzka, ale moja dłoń zostaje strącona.

- Nie potrzebuję twojej litości!

- Co to ma być? – Łapię Samuela za ramiona i zmuszam, aby oparł się
o poduszki. – Kociątko pokazuje pazurki? – ironizuję, próbując go pocałować. Blondyn odwraca głowę. Nawet w oczy nie chce mi patrzeć… Przez ułamek sekundy odsłania przede mną swoje uczucia. Kiedyś bezustannie tak robił, łasząc się o miłość, ale teraz… Jego serce rozerwane jest na strzępy. W dodatku potwornie boli. Czy mogę coś zrobić, by uchronić go przed cierpieniem? Czy moja miłość wystarczy, by uleczyć tak potężną ranę? – Kocham cię.

Mija kilka długich sekund, podczas których wpatruję się w piwnookiego.

- Kocham cię – powtarzam nieco głośniej. – Jesteś dla mnie najważniejszy! Dzieci także cię kochają. Nie powiesz mi, że tego nie czułeś?! Masz pojęcie, jak bardzo się o ciebie martwiły?

- Nienawidzą mnie, tak samo jak ty. Mówiłem ci już, że nie potrzebuję litości. Niczego od ciebie nie potrzebuję. Chcę być sam.

Tego już za wiele! Bez ostrzeżenia wpijam się w słodkie wargi, którymi tak łatwo zawładnąć. Są miękkie i bezbronne, zupełnie jak on.

- Kocham cię. Wiem, że mi nie wierzysz, ale to prawda. Już podczas naszego pierwszego spotkania nie potrafiłem oderwać od ciebie wzroku.

- Za to bez problemu zaciągnąłeś mnie na górę i wykorzystałeś. Naprawdę liczysz, że po tylu miesiącach poniewierania i udręki rzucę ci się w ramiona?

Słuszna uwaga. No cóż, wiedziałem, że będzie trudno. Lubię wyzwania.

- Wystarczy, że się ze mną połączysz.

- Dobry żart… – Samuel zaczyna się gorzko śmiać. Jest nieustępliwy, czupurny i wojowniczy. Od tej strony go nie znałem. Podoba mi się jeszcze bardziej.  

- Kochasz mnie i  dzieci, które razem wychowamy.

- Jeremy, dzieci mnie nienawidzą. Odkąd zrozumiały, że jestem „tylko omegą”, robiły co w ich mocy, aby mnie krzywdzić. Mówiły o mnie same przykre rzeczy, których dowiedziały się od ciebie. A gdy same słowa im nie wystarczały… Masz pojecie jak to jest być kopanym od rana do nocy? Albo spać w ramionach kogoś, kto uważa cię za śmiecia, a musi przytulać? Zrozum, nie chcę z tobą być. To nie jest miłość!

- Więc co to jest do cholery?! Próbowałeś odebrać sobie życie dla chwilowego kaprysu?! A może dlatego, że nie wyobrażasz sobie, by żyć z daleka od nas?!
– wypominam mu jego własne słowa, coraz bardziej się przy tym denerwując.

- Proszę, zostaw mnie w spokoju.

- Co zamierzasz zrobić?! – pytam, nie potrafiąc wyjść z podziwu, że jest taki krnąbrny.

- Wrócę do Londynu.

- Beze mnie?! Nic z tego! – przypieczętowuję jego los kolejnym pocałunkiem.
– A teraz do mycia! – Biorę ukochanego na ręce i zanoszę do łazienki.

wtorek, 9 kwietnia 2024

Wpadka rozdział 16

 

Zakochany… Zakochany w Samuelu…

Wierzyć mi się nie chce, że to było takie proste!

Odkąd na niego spojrzałeś, jakaś część ciebie bezpowrotnie poddała się temu uczuciu…

Mój wewnętrzny doradca ma dziś romantyczny nastrój. Szkoda, że nie był taki skory do amorów, gdy kazał mi nienawidzić.

Wróg. Samuel był moim wrogiem, ale teraz… Jest mi tak drogi. Można śmiało rzec, że bezcenny! Nie mogę go nienawidzić. Wprost przeciwnie. Chcę go kochać! Mocno. Bardzo mocno. Jednak to nie wszystko. Każda komórka
w moim ciele żąda odwzajemnienia tego uczucia. On ma być mój! Połączyć się ze mną. Kochać tylko mnie.

On już cię kocha, więc masz ułatwione zadanie.

To prawda. Szczęściarz ze mnie – uśmiecham się do samego siebie, przemierzając korytarz. Zmierzam właśnie do specjalnego pokoju, w którym przebywają nasze maluchy. Dzieci śpią. Urodziły się w trzydziestym piątym tygodniu ciąży, lecz doktor Ivette twierdzi, że świetnie sobie radzą i za kilka dni wolno nam będzie zabrać je do domu. Same oddychają i nie mają problemów ze ssaniem. Słodziaki.

 

„Tato…”

 

Jeden z chłopców przebudza się na chwilę. Pociera oczy malutką piąstką. Za kilka dni stracę możliwość słyszenia myśli moich synków. Z początku nieco się tego obawiałem, bo wydawało mi się, że bez telepatycznej więzi nie zdołam spełniać ich zachcianek. Skąd będę wiedział, że są głodne? Albo że coś je boli? Na szczęście ta obawa wydaje mi się bezpodstawna. Odkąd jestem zakochany, widzę przyszłość z cudownych barwach.

Mając do pomocy Dorothy, powinniśmy dać sobie radę. Ciekawe jak to będzie? Podzielimy się obowiązkami? A może wszystko będziemy robić razem? Nie ukrywam, że bardziej pociąga mnie ta druga opcja. Mogąc być jednocześnie
z moim wybrankiem oraz naszymi dziećmi, nie potrzebuję więcej do szczęścia.

Spędzam trochę czasu z bliźniakami, a po mniej więcej godzinie wracam do ukochanego. Samuel jest sam. Siedzi na skraju łóżka. Odłączono mu kroplówki, lecz to pewnie nie potrwa długo. Nadal potrzebuje leków i witamin.

- Chcesz wstać? Pomogę ci – podchodzę do chłopaka, by nacieszyć się jego obecnością. Sam zapach skóry, która wydziela feromony, wprawia mnie w błogi nastrój.

- Poradzę sobie – zostaję odepchnięty.

Robię kilka kroków do tyłu, a blondyn w tym czasie niepewnie staje na nogach. Lekko się chwieje. Ma gołe stopy. Nie mogę go tak zostawić! Muszę go dotykać, być blisko…

- Pójdziemy zobaczyć maluchy? – odgaduję jego myśli.

- Nie. Wolałbym się umyć. Cały się lepię.

- To chodź – ostrożnie biorę go na ręce.

- Jeremy, zostaw! Nie chcę twojej pomocy! – Omega szarpie się w moich ramionach, lecz nie ma szans, by mi się wyrwać.

- No wiesz… – Udaję oburzonego wrogim traktowaniem. – Jeśli dalej będziesz się tak zachowywać, uznam to za flirt i z przyjemnością rozpocznę starania
o kolejnych potomków. Masz ochotę?

- Nie! – Dwudziestolatek wydyma groźnie wargi. Jego magiczne oczy ciskają gromy w moją stronę.

- Nie sądziłem, że taki z ciebie złośnik – żartuję, wchodząc do niewielkiej łazienki. – Postawię cię na chwilę, a potem się rozbierzemy.

Piwnooki ponownie chwieje się na nogach. Nie mogę pozwolić, by zrobił sobie krzywdę, więc obejmuję go ramieniem i przyciągam do swojej klatki piersiowej.

- Od razu lepiej – mruczę w jego włosy.

Przekonanie Samuela, by schował pazurki i pozwolił mi się sobą zająć to spore wyzwanie. Wykazuję się cierpliwością i zrozumieniem. Zwłaszcza teraz, gdy znowu ze sobą rozmawiamy. Brakowało mi brzmienia jego głosu. Co prawda rozmowa nie zastąpi namiętnych krzyków, lecz cieszy mnie, że nie jestem już ignorowany.

- A teraz – układam go z powrotem w łóżku – zjesz śniadanie – decyduję. Tak jak przewidywałem, mój szofer zdążył już przywieźć spory kawałek sernika, po który wysłałem go wcześnie rano. – Proszę – z uśmiechem przyklejonym do twarzy wręczam mojemu skarbowi cukiernicze arcydzieło, które przyozdobiono sosem czekoladowym. Blondyn przygląda się ciastku dość podejrzliwie. – Twój ulubiony, prawda?

- Skąd wiedziałeś? – pyta w końcu, próbując wyciągnąć ode mnie w jaki sposób rozgryzłem tak dobrze skrywany sekret.

- O tym, że najbardziej na świecie lubisz sernik? – Przesuwam opuszkami po lekko zarumienionym policzku. – Tajemnica.

- Dzieci ci powiedziały?

- Nie.

Celowo unikam odpowiedzi na to pytanie. Łatwo było się domyślić, skoro ja nie przepadam za sernikiem, a on się nim zajadał.

- Pokarmię cię. Mogę? – Z wielką czułością spoglądam w dwubarwne oczy. Nadal są zbolałe i zmęczone. Widzę w nich obawy, które targają jego sercem, kiepskie samopoczucie, stres, zgryzoty. Bardzo się stara, by zagłuszyć emocje. Zwłaszcza oddanie, którym niejednokrotnie wzgardziłem.

- Więcej nie zjem. – Samuel odsuwa moją rękę, w której trzymam widelczyk.

- Jeśli będziesz jadł jak ptaszek, nie odzyskasz sił. Kto pomoże mi przy dzieciach? – Żalę się, próbując go podpuścić.

- Poradzisz sobie i bez mojej pomocy.

Omega jest senny, a poza tym to nie miejsce i czas, by dyskutować
o przyszłości. Nie chcę, aby pomyślał, że wiążę się z nim tylko ze względu na dzieci. One są ważne, nie twierdzę, że nie, ale to raczej „bonus” od życia. Tymczasem podstawą naszego związku powinna być wzajemna miłość. Poczekam jeszcze dzień lub dwa i dopiero wtedy uczynię go moim. Nie widzę sensu, by odwlekać to w czasie. Wypadałoby najpierw zakomunikować radosne wieści ojcu. To będzie nasze ostatnie spotkanie. Gdy usłyszy, że zakochałem się w Samuelu, wyrzuci mnie. Nie boję się tego. Będę tęsknił za staruszkiem, lecz za długo pozwalałem, aby ingerował w moje życie. Tym razem jest na przegranej pozycji. To zielono-brązowe chucherko wyprzedziło ród Atkinsów
o kilka długości.

 

***

 

Poświęciłem całą noc, by obmyślić plan działania. Bardzo pomogły mi w tym dzieci. To im pierwszym powiedziałem, że zakochałem się z Samuelu i że będziemy żyć jak prawdziwa rodzina. Bliźniaki czują się nieco zagubione. Przywykły do myśli, że omega został wyłączony poza nawias, a teraz ma wrócić w blasku chwały. Chłopcy są mądrzy i czują, że coś się we mnie zmieniło. Zależy im na moim szczęściu, więc i dla Samuela znajdzie się miejsce. Poza tym doskonale pamiętają, jaki był wobec nich czuły i troskliwy. I tęsknią za tym.

 

„Tato, a kiedy on przyjdzie? Czemu nas nie odwiedza?”

 

Prawda jest taka, że nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Chociaż przez te wszystkie miesiące mój ukochany poświęcał się dla ich dobra, tylko raz zapytał, czy u chłopców wszystko w porządku. Nawet zdjęć nie chciał obejrzeć. Niepokoi mnie to, lecz z drugiej strony zarówno ciąża jak i sam poród to dość traumatyczne przeżycia. Do tej pory zachodzę w głowę jak udało mu się przetrwać tak silny ból. Ja prawie zemdlałem od samego patrzenia.

- Postaram się namówić tatusia, by dzisiaj was odwiedził. Obiecuję – żegnam się z maleństwami, zerkając na zegarek. Jest kilka minut przed szóstą. Chciałbym być obok Samuela, gdy się obudzi. Nie widziałem go kilkanaście minut, a to wystarczy, by tęsknota sięgnęła zenitu.

Pozostaje także kwestia wydziedziczenia. Chłopcy wiedzą, że dziadek i babcia bardzo je kochają, lecz rozstanie z rodziną jest nieuniknione. Rozumieją moją decyzję. Co prawda tli się we mnie drobniutka iskierka nadziei, która mami mnie wizją wybaczenia. Czy mój staruszek zdobędzie się na coś takiego, skorow Samuelu nie płynie krew Reedów? Szczerze wątpię. I nie mam mu tego za złe.

Dzisiejszego poranka mój ukochany wygląda znacznie lepiej niż wczoraj. Na pierwszy rzut oka widać, że malutkimi kroczkami dochodzi do siebie. Najważniejsze, że nie jest już taki przeraźliwie blady. Powinien jak najwięcej odpoczywać. Dzieciaki mocno dały mu w kość. Trudne przeżycia nie odebrały mu urody. Omega jest piękny. Nie potrafię oprzeć się pokusie i przysuwam fotel bliżej łóżka. Kładę głowę na jego poduszce, bo uwielbiam, gdy jest blisko.

Blondyn ma w sobie siódmy zmysł, bo od razu otwiera oczy.

- Obudziłem cię? – szepczę cichutko. – Przepraszam.

- Która godzina? – mamrocze, próbując schować się pod kołdrą.

- Jest jeszcze bardzo wcześnie. Śpij. – Przeczesuję jego włosy palcami.

- Jeremy…

Znam to posępne spojrzenie. Za chwilę znowu usłyszę coś, co mu się nie spodoba. Pochylam się do przodu i łączę nasze wargi w pocałunku. Tym razem nie jestem super-delikatny, choć nasze poranne pieszczoty pozbawione są ognia. Towarzyszą im co najwyżej drobne iskierki.

Omega przymyka powieki i nie chce ich otworzyć. Nie mam pojęcia, czy rozleniwił go pocałunek, czy też próbuje ukryć przede mną swoje myśli. Nie pozwolę mu na to.

- Bestia wewnątrz mnie domaga się, abyś na mnie patrzył – droczę się, wodząc opuszką palca wskazującego po jego żuchwie.

- Ujarzmij ją jakoś – odpowiada moja miłość.

- Ty to zrób – prowokuję go.

- Ja? – dziwi się. – Nie mam na to siły.

- Nie szkodzi – zapewniam go. – Poczekam, aż poczujesz się lepiej – całuję ukochanego po policzku, a następnie przesuwam kciukiem po jego dolnej wardze. Zależy mi na tym, by rozchylił usta i naprawdę mnie pocałował.

- Na to też nie mam siły – uśmiecha się blado, po raz pierwszy od wieków.

- To śpij. Gdy się obudzisz, dalej będę próbował. I nakarmię cię sernikiem
– plotę głupstwa, by tylko móc spędzać z nim czas tak jak teraz.

- Szybko się poddajesz. – Samuel szydzi sobie ze mnie. Nie mogę tego tak zostawić. Wpijam się w jego usta, całując go tak, jak od początku miałem ochotę to zrobić. – A teraz śpij – nakazuję lekko zdyszanemu chłopakowi, który ukradkiem tuli się do mojej dłoni.

- Nie odchodź – prosi.

- Nie odejdę. Będę tu kiedy się obudzisz. I kiedy będziesz zasypiać. Będę przy tobie już zawsze.

Nie wiem dlaczego, lecz odnoszę wrażenie, że Samuel jest bliski łez. To trwa zaledwie dwie sekundy. Być może coś go zabolało, gdy mościł się na poduszce. W każdym razie po ponownej pobudce wygląda i zachowuje się normalnie. Pozwala się nawet nakarmić.

- Mam przed tobą tajemnicę – zaczynam ostrożnie, odkrawając widelczykiem kolejną porcję ciasta. – Jeszcze wczoraj sądziłem, że poczekam do chwili, gdy poczujesz się lepiej – chrząkam nerwowo, bo nie jestem przekonany, czy dam sobie radę. To moje pierwsze oświadczyny. Planowałem zabrać go na romantyczną kolację, lecz panowanie nad emocjami w chwili, gdy każda, nawet najmniejsza cząstka mnie chce go mieć wyłącznie dla siebie, graniczy z cudem. – Nie masz nic przeciwko, abym powiedział ci to teraz? – pytam.

- Teraz? – Omega marszczy lekko swoje idealne brwi. – Coś się stało?

- Nie patrz tak na mnie. Nie mam na myśli nic złego. Po prostu chciałbym uporządkować pewne sprawy. Zadbać o naszą przyszłość, rozumiesz?

- Jeremy, co chcesz mi powiedzieć?

- Ja… - Wstrzymuję oddech.

Nie ma po co tracić czas. Odkładam na boczny stolik talerzyk oraz sztućce, po czym chwytam ukochanego za rękę. Mój puls szaleje. Dłonie są spocone. Zasycha mi w gardle. Jeszcze nigdy nie byłem aż tak stremowany ani  szczęśliwy.

- Proszę, abyś się zgodził na…

Przerywa mi pukanie do drzwi. Wzdycham wściekle, po czym obracam głowę, by zmierzyć natręta morderczym spojrzeniem. Mój dobry humor pryska niczym bańka mydlana na widok Jacksona, który wchodzi do pokoju bez zaproszenia.

- Tęskniłeś za bratem? – Jego zjadliwy ton od razu daje piwnookiemu do zrozumienia, że to nie jest przyjacielska wizyta. – Jest i gwałciciel – syczy wściekle, mierząc nasze splecione dłonie bazyliszkowatym spojrzeniem.

- Uważaj, Jackson, bo jeszcze chwilę, a wyrzucę cię stąd na zbity pysk
– odgrażam się. Nie podoba mi się, że ten pyszałkowaty typ denerwuje mojego wybranka. Przy okazji zepsuł kolejną romantyczną chwilę w moim życiu.

- Tatuś pokazał ci papiery? – Starszy z braci Reed przypomina mi
o dokumentach, które przeglądałem w gabinecie ojca. – Masz swoje bękarty, więc spadaj. On i ja mamy ważną sprawę do obgadania.

- Jeszcze raz powiesz tak o naszych dzieciach, a sam  nie doczekasz się swoich. – Zaciskam mocno szczęki. Najchętniej podszedłbym do Jacksona i jednym ciosem pozbawił go kilku zębów, lecz nie chcę tego robić na oczach ukochanego. Ma za sobą dość przykrych przeżyć.

- Tak czy inaczej, nie przyszedłem tu do ciebie, a do niego – Jackson wskazuje na brata. – Poznaj swojego nowego pana. – Gestem przywołuje postać czającą się w progu. Z korytarza wyłania się wysoki, około pięćdziesięciopięcioletni mężczyzna, ubrany w elegancki, granatowy garnitur oraz śnieżnobiałą koszulę. Lubieżnym wzrokiem przesuwa po ciele omegi.

- Ładniejszy niż na zdjęciach – odzywa się ściszonym, gardłowym głosem, godnym seryjnego mordercy.

- Nie rozumiem…  – Blondyn patrzy raz na brata, raz na obcego, nie potrafiąc wyciągnąć wniosków z zaistniałej sytuacji.

- Nie powiedziałeś mu? – Zirytowany Jackson cmoka z rozdrażnieniem.

- Jeremy? – Samuel unosi na mnie wzrok, szukając wsparcia. Do tej chwili uważał mnie za swojego sojusznika, lecz jego brat jak zwykle musiał wszystko spieprzyć.

- Nie słuchaj go. Wszystkim się zajmę – zapewniam piwnookiego, który powoli składa w całość strzępki informacji.

- Trochę na to za późno, nie sądzisz? – Sanders prycha kpiąco.

- Wyrzuciłeś mnie z rodziny?! – Na pobladłej twarzy dwudziestolatka maluje się mieszanina szoku i niedowierzania. – Dlaczego to zrobiłeś? Przecież jesteśmy braćmi! To nic dla ciebie nie znaczy? – Po twarzy chłopaka zaczynają spływać pierwsze łzy.

- Gdybyś był moim bratem nie pozwoliłbyś, by Atkins położył na tobie swoje brudne łapska! Naprawdę sądziłeś, że po czymś tak plugawym będę chciał mieć z tobą cokolwiek do czynienia?! Brzydzę się tobą i tym co zrobiłeś, rozumiesz?! – Sapanie Jacksona odbija się głośnym echem w całym pomieszczeniu. Zrzucił
z twarzy maskę i pokazał prawdziwe oblicze. To właśnie od tej strony znam go najlepiej, gdy niczego nie udaje i jest prawdziwym sobą, niszcząc wszystko
i wszystkich, którzy staną mu na drodze. – Tak, wyrzuciłem cię, choć najchętniej zmiażdżyłbym cię jak zbędnego robaka, którym od zawsze byłeś!
– Reed powoli odzyskuje nad sobą panowanie. – Sanders z przyjemnością przejął nad tobą pieczę. Jesteś jego własnością, więc dobrze ci radzę, abyś był mu posłuszny, bo z tego co wiem, nie należy on do zbyt wyrozumiałych.

- Przyjacielu, nie strasz mojego kurczaczka, bo jeszcze wyrobi sobie o mnie złą opinię. – Starszy mężczyzna niebezpiecznie mruży oczy. To z pewnością jeden z tych, których policja określa mianem „nieuchwytni zwyrodnialcy”. Jeśli śmie tknąć Samuela, zabiję go!

- Jeremy… – Przestraszony i sponiewierany omega ponownie szuka u mnie ratunku. – To wszystko prawda? Wiedziałeś o tym?

- Tak, ale to nie ma znaczenia, słyszysz! – tłumaczę się gorączkowo. – Nie pozwolę, aby ktokolwiek cię skrzywdził.

- Atkins, niedobrze mi się robi, gdy wpadasz w tak ckliwe tony. Teraz chcesz mu pomagać? Trochę na to za późno, nie sądzisz? Bo wiesz – tym razem Jackson zwraca się ponownie do brata  – to nie jest tak, że nie chciałem twojego szczęścia. Rozmawiałem z Jeremym. Prosiłem, aby cię wziął. Wiesz co mi powiedział? Że brzydzi go bycie z tobą!

- Jackson… – rzucam się do przodu, bo nie mogę już znieść jazgotu tego dwulicowego węża! Jak on śmie opowiadać takie bzdury! Kiedy po tym wszystkim wreszcie mieliśmy szansę, by wszystko naprawić, mam oddać moją perfekcyjną drugą połówkę jakiemuś zboczeńcowi? Nigdy!

Wymierzam mojemu przeciwnikowi silny cios prosto w szczękę, a następnie poprawiam z drugiej strony. Ogarnia mnie prawdziwy szał, nad którym nie jestem w stanie zapanować. Gdy przygotowuję się do zadania kolejnego ciosu, czuję silne szarpnięcie. Niepozorny Sanders okazuje się być naprawdę silny. Bez problemu nokautuje mnie trafiając prosto w brzuch. Padam na ziemię. Wells wykorzystuje okazję i kopie mnie w żebra.

Zwijam się z bólu, nie mogąc nabrać powietrza. Do moich uszu dociera jedynie krzyk doktor Ivette oraz zamieszanie, które wywołuje, wyrzucając z pokoju nieproszonych gości. Jeden z pielęgniarzy pomaga mi się podnieść, a inny asystuje lekarce, która uspokaja płaczącego omegę.

- Wrócimy po ciebie pod koniec tygodnia. Do tego czasu radzę ci pożegnać się
z Jeremym i dziećmi, bo więcej ich nie zobaczysz. – Słowa Jacksona są wprost miażdżące.

- Skarbie… – Powoli podchodzę do łóżka. Załamany blondyn zalewa się łzami. – Nie płacz… Nie pozwolę… Nie oddam im ciebie, słyszysz?

- Co ze mną będzie? – Bezradny i bezbronny Samuel zupełnie się załamuje.
– Znowu zostałem sprzedany. Nikt mnie nie chce!

- Nie pleć bzdur! Ja się tobą zajmę.

- Boję się go, Jeremy. Jestem kiepskim kochankiem. Spałem tylko z tobą i teraz nawet to się na mnie zemści – łka mój wybranek.

- Skarbie, nic się na tobie nie zemści. Nikomu nie dam cię skrzywdzić
– pocieszam go jak tylko potrafię.

- Dlaczego… Dlaczego  mnie to spotyka… Nie zrobiłem nic złego… Nie sprawiałem mu kłopotów, dobrze się uczyłem… Wszyscy mnie nienawidzą. Mój brat, ty. Nawet własne dzieci… – Rozpacz blondyna przybiera na sile. Wpada w tak silną histerię, że nie może oddychać i cały się trzęsie.

Cała reszta dzieje się jak w przyspieszonym tempie. Lekarka podaje Samuelowi środki uspokajające, po których ten szybko zasypia.

- No dobrze, pora na pana. Proszę rozpiąć koszulę – instruuje mnie.

- Doktor Ivette! O takie rzeczy pani nie podejrzewałem! – Udaję obrażonego, bo nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek poza Samuelem miał mnie dotykać.

- Panie Atkins… Wolę się upewnić, że żebra są całe.

- Nic mi nie jest – fukam na nią, nadal trzymając się za brzuch. W życiu nie powiedziałbym, że ktoś tak przeciętny jak Sanders będzie dysponował aż taką siłą. W dodatku wiekiem zbliżony jest do mojego ojca. Przeciwnika takiego jak Samuel mógłby zabić w przeciągu sekund.

- Boli? – Doktor Ivette bada mój brzuch, macając go przez cienki materiał koszuli.

- Naprawdę nic mi nie jest. Na sali treningowej obrywam znacznie mocniej.

- Radzę zmienić trenera – kobieta żartuje sobie ze mnie.

- Obydwoje wiemy, że zasłużyłem.

- Nie zaprzeczę. – Lekarka zdejmuje lateksowe rękawiczki i zerka w kierunku śpiącego omegi. – Biedaczek… Czeka go prawdziwe piekło.

- Jakie znowu piekło?! Naprawdę tak źle pani o mnie myśli?! Nie ma szans, aby para kanalii i bandytów ukradła mi Samuela! Jest mój!

- Obawiam się, że jeśli kwestie prawne dotyczące adopcji zostały już usankcjonowane przez sąd, to nic nie da się zrobić.

- Coś wymyślę – unoszę się dumą.

Musi, musi być jakiś sposób, abym go nie stracił! Choćbym miał poruszyć niebo i ziemię! Samuel należy do mnie i do dzieci. Nikt poza mną nie będzie go miał!

niedziela, 17 marca 2024

Wpadka rozdział 15

 

Niezbyt chętnie rozstaję się z ciężarnym. Już na pierwszy rzut oka widzę,
że chłopak także by wolał, abym został w domu.

- Niedługo wrócę. Odpoczywaj – gładzę go po bladym policzku.

Przed samym wyjściem proszę Dorothy, by miała go na oku. Blondyn kiepsko wygląda, więc opieka nad nim to nasz priorytet.

Pokonanie droga do firmy zazwyczaj zajmuje około czterdziestu minut.
Ze względu na roztopy wszystko znacznie się wydłuża. Z niedowierzaniem obserwuję niekończący się ciąg samochodów, które razem ze mną utknęły
w korku. Zrobiło się ślisko, więc piraci drogowi zaczęli szarżować. Policja
i pomoc drogowa starają się przywrócić porządek po drobnych stłuczkach. Jeżeli doliczymy do tego piaskarki śnieżne, to nic dziwnego, że szybkościomierz pokazuje zawrotne pięć kilometrów na godzinę.

- Coś mi się zdaje, że pieszo byłoby znacznie szybciej… – mamroczę pod nosem. Jestem pewny, że nie tylko ja rozważam taką opcję. Szkoda, że nie ma gdzie zaparkować.

Po blisko dwóch godzinach bezustannego ruszania i hamowania, udaje mi się
w końcu dotrzeć na miejsce. Kieruję się bezpośrednio do gabinetu ojca, który siedzi przy niewielkim stole i przegląda dokumenty. Za jego plecami, tuż przy oknach, spaceruje mecenas Thompson. Pomaga ojcu od lat. Jego pojawienie się oznacza jedno – to naprawdę ważna sprawa. Zazwyczaj to zatrudnieni radcy prawni wykonują „brudną robotę”. Co takiego się stało, że ojciec ściągnął Thompsona w taką pogodę?

- Jeremy! Nareszcie jesteś! – Sokoli wzrok mojego staruszka działa niezawodnie.

- Przepraszam, że tyle to trwało – podchodzę do stołu, by uścisnąć jego dłoń. Witam się również w mecenasem, który rozmawia przez telefon.
W pomieszczeniu panuje nerwowa atmosfera. – Tato, o co chodzi?

- Sam chciałbym wiedzieć. Spójrz na to – mężczyzna podsuwa mi plik dokumentów. Wszystkie kartki to wysokiej klasy papier, opatrzony wytłoczonym herbem Reedów. Są na nich opisane szczegóły przejęcia przeze mnie pełnej opieki nad dziećmi. Drugi komplet to potwierdzona przez sąd kopia wyroku, na mocy którego Jackson wykluczył Samuela z ich rodziny. Dołączony jest do nich testament ich ojca, a także inne, niezbędne upoważnienia.
– Przeczytaj to uważnie – ojciec wskazuje palcem na testament.

Nie ukrywam, że podział dóbr, dokonany przez ojca Jacksona, obchodzi mnie tyle, co sam Jackson. Spis nieruchomości, antyków, biżuterii…

- Reedowie są bogaci. Co to ma z nami wspólnego? – pytam, nie ukrywając rozdrażnienia.

- Jak zwykle jesteś w gorącej wodzie kąpany… Dotarłeś do tego akapitu?
– Zirytowany Nicolas Atkins wskazuje palcem fragment, który jest sprawcą zamieszania. Ponownie pochylam się nad tekstem, skupiając na nim całą uwagę.

- Ich imperium należy do Samuela?! – Wpatruję się w ostatnią wolę seniora rodu Reedów z niedowierzaniem wypisanym na twarzy.

- Na podstawie tego dokumentu – ojciec podtyka mi kolejną kartkę – Samuel powierzył ją swojemu bratu.

- Wcale mnie to nie dziwi. Gdy ich rodzice zginęli, był jeszcze dzieckiem.

- Tylko czyim? – wtrąca się mecenas Thomson, po raz pierwszy zabierając głos w dyskusji.

- Czyim? – Mam już serdecznie dość tej zabawy w zagadki i niedomówienia.

- Z tych dokumentów wynika, że Samuel został adoptowany – mecenas w końcu wtajemnicza mnie w rodzinną intrygę rodu Reedów, wskazując na teczkę, która również leży na stole.

- Adoptowany?! – Nawet mnie ta wiadomość ścina z nóg.

- Zamierzasz wszystko po nas powtarzać? – oburza się mój ojczulek. – To nie koniec rewelacji. Ten mały ma dwa zupełnie różne akty urodzenia, widzisz?
– Pokazuje mi metrykę, która znajdowała się w aktach Reedów, a także drugą, znalezioną przez mecenasa. – Thompson wszystko dokładnie sprawdza, lecz jeśli jest tak, jak myślę, to by znaczyło, że  ojciec Jacksona przekazał firmę komuś obcemu! – grzmi.

Osobiście nie widzę w tym nic złego. Każdy ma prawo zarządzać własnym majątkiem tak, jak mu się podoba. Spadkobiercą może być pierworodny syn, służący, kot, pies. Nie ma to dla mnie większej różnicy. Jednak Nicolas Atkins ma swoje sztywne reguły. Nie toleruje adopcji. I prędzej obdarłby mnie ze skóry niż pozwolił, by imię rodziny zostało zhańbione.

- Jeżeli Samuel jest adoptowany, pozwolisz mi go zatrzymać? – Moje pytanie sprawia, że całą krew odpływa z ojcowskiej twarzy. Przez długich dziesięć sekund czekam na wyrok. W końcu ojciec chrząka i jest gotowy do dalszej dyskusji.

- Jeremy, zakładam, że piłeś i tylko dlatego powiem ci co myślę o całej tej sprawie, uprzednio cię nie zabijając. Być może Samuel nie jest jednym
z Reedów, ale formalnie należy do ich rodziny i podlega Jacksonowi, który wykorzystał pełnię władzy, przypieczętowując jego los. Sprzedał brata oddając go… Thompson, przypomnij mi, jak on się nazywa? – Ojciec prosi mecenasa
o wsparcie.

- Sanders Wells.

- No właśnie. Sanders Wells. Samuel jest jego własnością i nic nie da się z tym zrobić – staruszek bezradnie rozkłada ręce. Za dobrze go znam, by mógł przede mną ukryć, jak bardzo cieszy go ta sytuacja.

- Nie zmienia to faktu, że imperium Reedów należy wyłącznie do niego – dodaje Thompson.

- Czy Jackson zdaje sobie sprawę, że pozbył się kury znoszącej złote jajka?
– kpi mój ojciec.

- Wątpię – odpowiada mecenas. – Akurat tą część dokumentów mamy
w komplecie. Samuel powierzył mu jedynie nadzorowanie firmą. Gdyby złożył podpis także w tym miejscu – prawnik pokazuje nam puste pole – firma przeszłaby w ręce Jacksona. A skoro nie podpisał, więc w świetle prawa nadal będzie figurował jako dziedzic. Żaden sędzia tego nie podważy.

Jeszcze raz przyglądam się rozłożonym na stole dokumentom. Samuel nie jest Reedem, a Jackson sprzedał go Sandersowi… Zaczyna mnie mdlić od nadmiaru informacji oraz silnego stresu.

- Halo? – Ojciec niechętnie odbiera telefon, którego dźwięk przerywa ciążącą między nami ciszę. Nie lubi, gdy ktoś zawraca mu głowę błahymi sprawami, zwłaszcza w chwili, gdy pogrążenie wrogów ma w zasięgu ręki. Wystarczy przecież, że ujawni kwestie niedopełnienia formalności między braćmi. – Tak, jest tutaj – zerka w moją stronę. – To do ciebie – podaje mi swoją komórkę.

- Panie Atkins! Mówi Dorothy! – Moja gosposia jest czymś mocno zaaferowana.

- Co się dzieje? Samuel źle się czuje? – Próbuję od razu odgadnąć jej myśli.

- Gorzej, zaczął rodzić!

- Ale…! Teraz?! – Krzyczę, nie potrafiąc zebrać myśli.

- Jesteśmy w szpitalu. Proszę przyjechać! – Dorothy zaczyna płakać.

- W szpitalu?! Jak to w szpitalu?! Czemu wcześniej do mnie nie zadzwoniłaś?!
– Wybiegam z gabinetu ojca, nie zważając na to, że ten próbuje mnie zatrzymać.

- Dzwoniłam kilkanaście razy, ale pan nie odbierał. Krótko po pana wyjściu Samuel miał pierwsze skurcze. Skontaktowałam się z doktor Ivette, a ona kazała nam jak najszybciej przyjechać. Porodu nie da się zatrzymać farmakologicznie. Błagam, niech pan szybko przyjedzie!

- Już jadę! Zaraz z wami będę!

Drżącymi rękoma odblokowuję alarm w samochodzie i w biegu odpalam silnik. Wiedziałem… Po prostu wiedziałem, że trzeba było zostać w domu! Po jakiego diabła zgodziłem się posłuchać ojca? Kogo obchodzi czy Samuel jest adoptowany lub do kogo należy ich firma?! Obym tylko zdążył na czas!

Choć łamię wszelkie możliwe przepisy, dotarcie do szpitala zajmuje mi prawie godzinę. Zziajany i do granic możliwości zdenerwowany, wpadam na oddział ginekologiczny niczym burza. Doroty i mój szofer siedzą na korytarzu.

- Gdzie on jest?! – pytam , nerwowo rozglądając się za jakąkolwiek wskazówką. Dlaczego w szpitalach wszystkie drzwi wyglądają tak samo i w dodatku nie są w żaden sposób oznakowane?!

- Tam – gosposia wskazuje mi właściwą salę. Przekręcając gałkę czuję jedynie ogłuszające uderzenia mojego serca. To połowa ósmego miesiąca. Za wcześnie… Dużo za wcześnie…

- Pan Atkins! – Doktor Ivette wita mnie poważnym wyrazem twarzy. Jest skupiona i w towarzystwie pielęgniarki sprawdza  parametry na monitorze, do którego podpięto omegę. Samuel cicho jęczy. Został przebrany w szpitalną koszulę. Gdy nasze oczy się spotykają, od razu wiem, że bardzo cierpi.

- Już jestem! – Siadam obok niego i łapię za jego drobną rękę.

- Boje się – szept chłopaka mrozi mi żyły. – Oni tak bardzo kopali… Przepraszam, Jeremy…

- Ciii... – uspokajam go, dotykając jego twarzy. – Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.

- Nie odchodź. Nie zostawiaj mnie samego. To tak bardzo boli… – Serce mi się kraje słysząc takie słowa.

- Nigdzie nie pójdę. Będę ciągle przy tobie. Przysięgam!

Moja obietnica została złożona nieco na wyrost. Pielęgniarka każe mi zdjąć marynarkę i założyć specjalny fartuch. Siadam obok rodzącego chłopaka, lecz niewiele mogę mu pomóc. Nie ukoję jego cierpienia. Skurcze są tak silne, że jest w agonii.

- Nie może mu pani podać czegoś przeciwbólowego?! – ganię doktor Ivette, widząc jak blondyn się męczy.

- Tak się składa, że nie mogę. Musi wytrzymać. Dasz sobie radę, prawda?
– kobieta zwraca się do Samuela. – Akcja porodowa postępuje w ekspresowym tempie. Nie chcę narażać dzieci.

- Wiem – piwnooki szybko jej przytakuje.

- Będzie bolało i to znacznie bardziej niż teraz – ostrzega. – Słuchaj moich poleceń, a szybko się uwiniemy, jasne? – Ordynator uśmiecha się ciepło do swojego pacjenta. Świetnie sobie radzi z poskromieniem jego obaw. Całe szczęście, że trafił się nam ktoś tak dobry i doświadczony.

Poród  na dobre się rozkręca. Czuje się tak, jakby w jednej chwili ziściły się wszystkie moje najgorsze koszmary. Krzyki Samuela, który ze wszystkich sił stara się wydać na świat nasze maluchy już zawsze będą mi się śniły po nocach.

Gdy rodzi się pierwsze dziecko, Samuel jest już skrajnie wyczerpany. Mimo to uśmiecha się do naszego synka, którego pielęgniarka na chwilę mu pokazuje. Malec musi zostać szybko umyty i umieszczony w inkubatorze.

Drugi poród jest znacznie trudniejszy, bo chłopak nie ma już siły. Trudy ciąży, anemia, wieczne kopanie naszych dzieci… To wszystko sprawia, że omega jest ledwo żywy.

- Dasz sobie radę. Jeszcze tylko troszeczkę – wspieram go jak mogę, próbując przekazać choć odrobinę siły. W końcu udaje mu się wypchnąć dzidziusia, który zaczyna kwilić. Doktor Ivette pokazuje nam maleństwo. Do niego także Samuel lekko się uśmiecha, a potem mdleje.

- Spokojnie, to nic takiego. – Kobieta przekazuje drugiego z naszych synków innej pielęgniarce, by móc zająć się dwudziestolatkiem. – Mężczyźni zazwyczaj mdleją. Gorzej znosicie ból, a on jest nie do opisania.

- Wyjdzie z tego? – pytam łamiącym się głosem, bo choć silny ze mnie facet, to dosięgłem właśnie swoich limitów.

- Pod warunkiem, że odpocznie. Może pan przejść do sali obok i nacieszyć się waszymi dziećmi. Rodzina z pewnością czeka na pana relację oraz zdjęcia, świeżo upieczony tatusiu.

Czuję się wewnętrznie rozdarty. Z jednej strony nie chcę zostawiać Samuela samego. Obiecałem mu, że go nie zostawię. Jednak dzieci… Przez ponad osiem miesięcy zastanawiałem się, czy będą zdrowe i jak będą wyglądać.

- Proszę iść. Nie chcę, aby pan także zemdlał, gdy zacznę szyć.

Doktor Ivette drugi raz nie musi mnie prosić. Już teraz ledwo stoję na nogach. Kręci mi się z głowie. Sam już nie wiem, czy chce mi się śmiać, czy płakać. Dzieci są na świecie zaledwie od kilku chwil, a ja już zostaję przygnieciony przez trud bycia ojcem.

 

***

 

Mija kilka godzin od porodu. Obydwu chłopców położono razem w inkubatorze. Ponoć to bardzo pomaga. Nadal czują swoją obecność i jest im cieplej. Spokojnie śpią.

Dwa malutkie aniołki…

Nigdy nie sądziłem, że można pokochać aż tak mocno. Sam ich widok sprawia, że  staję się bezbronny i przytłoczony obezwładniającym uczuciem spełnienia. Gdy doktor Ivette pozwoliła mi ich dotknąć, myślałem, że moje serce tego nie wytrzyma.

Samuel i ja mamy dwójkę pięknych i zdrowych dzieci. Każdy z nich ma najbardziej niebieskie oczy na świecie oraz ciemnawe, nieco potargane włoski. W ich malutkich twarzyczkach bez problemu dostrzegam podobieństwo zarówno do omegi, jak i do mnie. To bez wątpienia najcudowniejsze maluchy, jakie kiedykolwiek widziałem. Zrobiłem im całą masę zdjęć, które przesłałem do rodziców. Pokażę je także Samuelowi, gdy tylko się obudzi.

To dziwne, lecz z każdą minutą coś wewnątrz mnie coraz głośniej żąda, abym poszedł się z nim zobaczyć. Doktor Ivette powiedziała, że mam nie przeszkadzać w czasie wykonywania badań i że zawoła mnie, gdy będzie po wszystkim. Niecierpliwię się. Czemu to tak długo trwa? A jeśli robią mu krzywdę?

Nie zważając na zakazy lekarki, zakradam się do monitorowanego pokoju,
w którym przebywa blondyn. Jest on znacznie bardziej przytulny niż ten,
w którym spędził pierwsze miesiące ciąży. Po pierwsze, łóżko jest znacznie większe i wygodniejsze. Poza tym ustawiono tu kremowe fotele z oparciem,
w których można się rozsiąść podczas odwiedzin lub karmienia dzieci. Na stole znajdują się kwiaty, a okna ozdobiono firankami i zasłonami. Postanawiam je zasłonić. Jest wieczór. Nie chcę, by sztuczne światło, którego źródłem jest neon z nazwą kliniki, drażnił śpiącego.

- Jeremy? – Odwracam się słysząc za plecami cichutki, prawie bezgłośny szept.

- Jestem tutaj – podchodzę do łóżka. Na wpół przytomny omega z trudem przesuwa głowę na poduszce. Jest tak słaby, że nie ma siły otworzyć oczu.
– Śpij… – zachęcam go do dalszego odpoczynku.

- Dzieci… Nic im nie jest?

- Nie. Są w inkubatorze, lecz to silne bestyjki. Niedługo zabierzemy je do domu – rozmarzam się. Oczami wyobraźni widzę Samuela i siebie, tulących nasze malutkie skarby. – Jutro cię do nich zabiorę, bo na razie musisz leżeć. Za to zrobiłem miliony zdjęć, więc jeśli chcesz zobaczyć, to… – wkładam rękę do kieszeni spodni, by wydobyć z niej telefon.

- Nie chcę.

- Przepraszam. Jesteś zmęczony, a ja gadam bez opamiętania – przeczesuję włosy chłopaka, gładząc go tak jak zwykle to robiłem, gdy zasypiał w moich ramionach.

- Nie dotykaj…  – Samuel w końcu unosi powieki. Choć w pokoju jest ciemno, nie licząc punktowych żaróweczek, zamontowanych przy drzwiach, wyraźnie widzę jego niesamowite oczy. Są jeszcze bardziej fascynujące niż zwykle. Czekoladowe plamki gaszą intensywną zieleń, nadając jej nieco złotawego zabarwienia. Mógłbym się w nie wpatrywać bez końca.

- Coś cię boli? Mam zawołać doktor Ivette? – Niepokoi mnie jego stan. Oddech wydaje się płytki. Dłonie wyjątkowo zimne. Próbuję je ogrzać, lecz mi na to nie pozwala. Do tego przytwierdzono do nich kroplówki i różne kable.

- Chcę… Chcę zostać sam. Idź do swoich dzieci i zostaw mnie w spokoju.

Zabolało.

Zabolało tak bardzo, że aż zabrakło mi tchu.

Jasna skóra. Sine sińce pod oczami. Gęste, nieco wywinięte rzęsy, rozchylone usta… Dlaczego mam wrażenie, że widzę je pierwszy raz w życiu? Albo te dłonie, takie kościste i smukłe. Wystające obojczyki. Jasne, miękkie blond włosy, których odcień kojarzy mi się z karmelem. Czemu wcześniej tego nie widziałem? Przecież sam jego wygląd, nawet teraz, gdy leży nieprzytomny po tak ciężkim porodzie, przyprawia mnie o szybsze bicie serca.

Samuel jest piękny…

To chyba coś więcej. Zauroczył mnie do tego stopnia, że siedzę jak słup soli, gapiąc się na niego z szeroko otwartymi ustami.

Wyczerpany fizycznie i psychicznie omega szybko zasypia. Pojawia się za to doktor Ivette, która ma dziś nocny dyżur.

- Mam wyniki badań – kobieta macha mi przed oczami plikiem wydruków, abym zechciał zaszczycić ją chociaż jednym spojrzeniem.

- Coś mu dolega? Wyjdzie z tego? – dopytuję pospiesznie, nie umiejąc się uporać z wewnętrznym niepokojem.

- Wyjdzie, ale nie sam. Będzie potrzebował sporej dawki witamin, snu
i wsparcia. Nadal nie uporaliśmy się z anemią, ale będziemy walczyć dalej.

- Dziękuję. Dziękuję za wszystko.

- Panie Atkins… W sumie nie powinnam panu tego mówić, ale dzwonił jego brat. Pytał, czy Samuel urodził i w jakim jest stanie.

- Jackson wreszcie sobie o nim przypomniał… – wzdycham z ulgą.

- Nie powiedziałabym, że kierowała nim troska. – Ordynator zaczyna ostrożnie drążyć temat. – To brzmiało tak, jakby planował zabrać stąd Samuela.

- Też coś – prycham nerwowo. – Sama pani przed chwilą powiedziała,
że potrzebuje czasu, by dojść do siebie. Nawet dzieci jeszcze nie widział. Musi wyzdrowieć, nabrać sił.

- Co pan planuje?

- Zabiorę go do domu i z pani pomocą postawimy go na nogi.

- A co potem?

Potem? Skąd mam wiedzieć? Żyję jeszcze wydarzeniami, które miały miejsce przed pojawieniem się doktor Ivette. Po raz pierwszy od bardzo dawna piwnooki zechciał ze mną porozmawiać. To była wyjątkowo miła odmiana. Uwielbiam słyszeć swoje imię, wypowiadane przez jego kuszące usta.

- Nie będę dziś pana męczyć. Jeśli ma pan ochotę, to na końcu korytarza jest przygotowany pokój, z którego może pan bez przeszkód korzystać. Piętro wyżej jest bufet. Naprawdę zachęcam do odpoczynku. Któryś z was musi mieć siły, by udźwignąć zabawę w dom.

- Dziękuję. Posiedzę z nim jeszcze chwilę, a potem się położę.

 

***

 

Poranek w szpitalu nie należy do zbyt przyjemnych. Choć poszedłem za radą lekarki i próbowałem się zdrzemnąć, nie potrafiłem. Emocje, które skumulowały się we mnie poprzedniego dnia, bardzo potrzebują jakiejś przeciwwagi. Jestem zmęczony, szczęśliwy, podenerwowany. Zupełnie sprzeczne uczucia walczą
o moją uwagę, a ja nie umiem ich okiełznać. Spokój znajduję jedynie będąc blisko Samuela, dlatego też postanawiam nie czekać ani minuty dłużej. Chcę go zobaczyć. Teraz.

Biorę prysznic i przebieram się w czyste ubrania. Nie ma nawet piątej. Przez chwilę rozważam, czy powinienem nastawić ekspres i przygotować sobie kawę, lecz rezygnuję z tego pomysłu. Liczy się dla mnie wyłącznie fakt, by jak najszybciej spotkać się z blondynem.

Przemierzam szpitalny korytarz na palcach, by nikogo nie obudzić, po czym uchylam drzwi i zakradam się do środka. Podchodzę do łóżka i siadam na fotelu. Samuel nadal śpi, choć wyraz jego twarz świadczy raczej o tym, że coś mu dolega. Chłopak jest smutny. Nie zdziwię się, jeśli za chwilę się rozpłacze. Przysuwam się bliżej łóżka, by móc go dotknąć. Najpierw odgarniam dłuższe kosmyki włosów do tyłu, by go nie drażniły, a następnie podpieram głowę dłonią. Chcę bez przeszkód podziwiać to cudo.

Wcześniej  nie doceniałem wyjątkowości Samuela. Podejrzewam, że działo się tak dlatego, bo moje oczy były ślepe lub pokryte łuską. Narodziny dzieci sprawiły, że widzę wszystko w nowych barwach. Widzę jego, ale przede wszystkim chcę na niego patrzeć. Ciągle.

- Jeremy?

Niespodziewanie zostaję przyłapany na gorącym uczynku. Omega bierze głębszy wdech, a następnie wykonuje gest, jakby próbował policzkiem przytulić się do mojej dłoni. W ostatniej sekundzie rezygnuje z tego pomysłu. Otwiera oczy, a ja… To co czuję… Tego nie da się opisać słowami…

W jednej chwili całe moje życie zostaje kompletnie przewartościowane. Otaczał mnie totalny chaos. Czułem, że się duszę, że przygniatają mnie sprawy, nad którymi nie miałem żadnej kontroli. Tymczasem jedno jego spojrzenie wystarczy, by wszystko wróciło na swoje miejsce.

- Niesamowite…  – szepczę na głos do samego siebie.

Samuel nie komentuje moich słów. Nadal jest cierpiący i obolały. Próbuje poprawić swoją pościel, lecz uwiązany do kroplówek i skrajnie wyczerpany, może co najwyżej leżeć.

- Pomogę ci. – Bez chwili zawahania ruszam mu z odsieczą.

- Chciałbym wody.  – Blondyn rozgląda się po pomieszczeniu, szukając czegoś, co mógłby wypić.

- Już przynoszę. – Uśmiecham się na sama myśl, że jestem mu potrzebny. Spełnianie próśb Samuela awansowało z „nic mnie to nie obchodzi” na „sens mojego życia”.

Podchodzę do niewielkiego stołu, na którym ustawiono znajomo wyglądający ekspres do kawy, a także różne soki i inne drobiazgi. Sięgam po niewielką, szklaną butelkę, której zawartość przelewam do szklanki.

- Proszę. – Ostrożnie wsuwam dłoń pod głowę chłopaka, by nieco ją unieść. Nie chcę, aby się zakrztusił.

Samuel rzeczywiście jest spragniony. Mimo to przez cały czas patrzy wyłącznie na mnie. W jego oczach kryje się podejrzliwość. Po tym wszystkim co razem przeżyliśmy nadal mi nie ufa?

- Jeszcze? – pytam, gładząc jednocześnie blady policzek omegi kciukiem.

- Nie, dziękuję.

- Może coś zjesz? A może…

- Niczego nie chcę – przerywa mi zimnym tonem.

On może i nie chce, ale ja? Czuję wdzięczność, bezgraniczną radość
i obezwładniające szczęście. Dzięki Samuelowi zostałem ojcem. Mam ochotę tańczyć i śpiewać, zupełnie jakbym był odurzony.

- Źle się czujesz? Mam zawołać lekarza?

- Nie.

- To może chciałbyś zobaczyć dzieci? Mam mnóstwo zdjęć. Nie uwierzysz, jakie są śliczne. – Wyciągam swój telefon i pokazuję mu kilka ujęć, lecz nie jest nimi zainteresowany. Odwraca głowę, by nie patrzeć na ekran.

- Marnujesz ze mną czas. Idź do nich. Chcę zostać sam.

- Wyrzucasz mnie? – Przygnębiony takim obrotem sytuacji, przeczesuję włosy palcami. Coś mi się wydaje, że Samuel nie zdaje sobie sprawy z tego, jak wiele zmieniło się między nami przez ostatnie godziny.

- Proszę, nie męcz mnie. I bez twoich wiecznych pretensji jest mi wystarczająco trudno. Wszystko mnie boli. Nawet ręką nie mogę ruszyć. – Omega próbuje przesunąć kosmyk włosów, który wpada mu do oczu, lecz kroplówki skutecznie to uniemożliwiają. Wyręczam go więc, a później pochylam głowę i muskam usta chłopaka swoimi. Ten gest bardzo go zaskakuje. Monitor obok łóżka od razu wskazuje szybsze bicie jego serca. Samiec wewnątrz mnie aż wyje na samą myśl, że działam na niego w taki sposób.

- A jeśli odmówię, to co wtedy? – Droczę się z piwnookim, nadal prowokując delikatne pocałunki.

- Jeremy… – Moje imię w jego ustach brzmi wyjątkowo. Uwielbiam, gdy je wypowiada. Ton jego głosu brzmi miękko i zmysłowo.

Zaczynam całować go po twarzy. Nie jestem nachalny. Chcę jedynie, by było mu miło. Liczę na to, że odrobina czułości odwróci jego uwagę od obolałego ciała. Samuel odchyla głowę do tyłu, uciekając przed kolejnym pocałunkiem. Na to właśnie czekałem…

- Ładnie pachniesz… – mruczę, przesuwając językiem po wrażliwej szyi.

Zapach… Po porodzie dzieci nie maskują już woni jego ciała. To ona tak silnie działa na moje zmysły? Jeśli to prawda, to by znaczyło, że ja… Że my…

- Dzień dobry – pojawienie się doktor Ivette psuje nastrój. – Panie Atkins! Proszę zostawić mojego pacjenta w spokoju! – Oczy lekarki groźnie lśnią. Przełykam głośno ślinę. Nie mam pojęcia jak to możliwe, lecz gdy zachowuje się w taki sposób, autentycznie się jej boję.

- Ja wcale nie… Znaczy my nie… – tłumaczę się bezradnie.

- Proszę poczekać na korytarzu! – Doktor Ivette pokazuje mi drzwi.

- Dobrze, już idę. – Ruszam przed siebie, choć zostawienie Samuela samego to jedna z najtrudniejszych decyzji, jakie musiałem w ostatnim czasie podjąć. Nie chcę się z nim rozstawać. Nigdy! Jest mój! Zawsze był. Tylko ja nie zawsze zdawałem sobie z tego sprawę.

To się nazywa MIŁOŚĆ, głupku… – przedrzeźnia mnie głos rozsądku.

Miłość…?

Tak, to prawda. Jestem cholernie mocno zakochany.

Więc licz się z tym, że masz ostro przechlapane…