Denerwuję się. Tata
napisał do mnie wiadomość informując, że przyjedzie razem z mecenasem
Thompsonem około południa do szpitala. Jeśli się okaże,
że nic nie zdziałał, jeszcze dziś zabiorę dzieci oraz Samuela. Wyjedziemy
gdzieś, gdzie nikt nas nie znajdzie. Z dziećmi nie będę miał problemu. Mój
szofer ma przygotowane specjalne nosidełka. Gorzej z drugim tatusiem.
- Kochanie… – Próbuję
zwrócić na siebie jego uwagę. – Może jednak coś zjesz? Nie chcesz chyba, żeby
anemia dalej ci doskwierała, prawda? Proszę
– podsuwam mu kanapkę, którą raz ugryzł. Nie mam pojęcia, czy mu nie smakuje,
czy też zwyczajnie robi mi na złość. Po prostu odmawia jedzenia.
– Kochanie…
- Jestem zmęczony, a ty
mnie dodatkowo męczysz – wzdycha niepocieszony dwudziestolatek.
- Nie męczę. Chcę
jedynie, abyś nie umarł z głodu.
- To masz pecha, bo nie
zależy mi na życiu.
- Dlaczego taki jesteś?
Ranisz mnie do żywego zachowując się w taki sposób.
– Mówienie takich rzeczy to cios poniżej pasa. Do tej pory chłopak robił
wszystko, by mnie zadowolić. Zawsze spełniał moje zachcianki. Przeprowadził się
do mojego domu. Sypiał ze mną. Dbał o maluchy. To nie jego wina,
że doszedł do kresu swoich możliwości. Muszę o tym bezustannie pamiętać
i wspierać go, aż poczuje się lepiej i na nowo mi zaufa.
- Jeremy, lepiej zajmij
się swoimi dziećmi. Chcę zostać sam.
- To są nasze dzieci!
Nie zamierzam spierać
się o bliźniaki. Mam znacznie lepszy pomysł, który
z pewnością zmiękczy jego serce. Jednak najpierw muszę wdusić w niego chociaż
część śniadania.
- Jedz – prawie błagam
widząc, jak bawi się kawałkiem słodkiego rogalika.
- Nie jestem głodny.
Wściekły niczym osa
zabieram tacę z jego kolan, po czym wychodzę z pokoju. Kieruję się do gabinetu
doktor Ivette. W niej moja ostatnia nadzieja.
- Jak śniadanie? Zjadł
coś? – Kobieta wręcza mi swój kubek z kawą. Potrzebuje obu rąk, by uporać się z
zapięciem fartucha.
- Nie chce jeść. Nie
chce się ze mną związać… – wyliczam ze smutkiem.
- A dzieci?
- Sam nie wiem.
Przecież nas kocha! Płakał, gdy mówił o bliźniakach. Nie może ich odrzucić!
- Nadal jest w szoku.
Poza tym już wcześniej podejrzewałam u niego depresję.
- I dopiero teraz pani
mi o tym mówi?!
- Byłam pewna, że pan
wie. – Lekarka bezradnie rozkłada ręce. – Moim zdaniem i tak długo wytrzymał.
Bałam się, czy nie pęknie w czasie ciąży. To by nam bardzo pokrzyżowało szyki.
- Dzięki za szczerość –
syczę wściekle.
- Zawsze do usług –
kobieta celnie odbija piłeczkę.
- Kiedy będę mógł
zabrać do niego maluchy? Liczę na to, że jeśli je znowu zobaczy, albo weźmie na
ręce, to nieco się uspokoi.
- Możemy spróbować,
chociaż nie spodziewałabym się cudów. Samuel przez ponad osiem miesięcy zmagał
się z tym wszystkim sam. Proszę nie mieć mu za złe, jeśli nie zareaguje zbyt
emocjonalnie.
Ordynator próbuje go
tłumaczyć, choć wie równie dobrze jak ja, że obecnie omega pozbawiony jest
jakichkolwiek emocji. Stał się zimny i zgorzkniały. Ma złamane serce, a przed
sobą niepewną przyszłość. W dodatku kiepsko się czuje.
Doktor Ivette i ja
idziemy do sali z inkubatorami. Wstrzymuję oddech, gdy górna część zostaje otwarta.
Młoda ginekolog pewnym ruchem wyciąga
z pojemnika pierwszego chłopca. Następnie układa go na przewijaku,
a towarzysząca jej pielęgniarka owija go w cieplutki otulacz oraz zakłada
czapeczkę.
- Potrzyma pan? – Zwraca
się do mnie, niosąc dziecko w moją stronę.
- Mogę? – Wyciągam
ręce, by przytulić jednego z synków. Jest bardzo malutki. Ziewa przeciągle,
lecz nie płacze. Wprost przeciwnie. Przygląda mi się z dużą uwagą. Jego
braciszek od razu zauważa, że został sam i zaczyna cicho kwilić.
- No już, już – kobiety
natychmiast go uspokajają. – Nie bądź zazdrosny. Jest też drugi tata i on z
pewnością się tobą zajmie.
Wkładamy oba maleństwa
do niewielkiego łóżeczka i zabieramy je do pokoju Samuela. Omega reaguje paniką
na ich widok, po czym szybko ucieka wzrokiem.
- Kochanie, zobacz kto
przyszedł cię odwiedzić – odbieram od pielęgniarki jedno z dzieci i podchodzę z
nim do przyszłego męża. – Potrzymasz go?
- Nie. To twoje dzieci.
Te okrutne słowa nie
przypadają do gustu naszym urwisom. Jeden z nich czuje się mocno rozżalony i od
razu głośno to komunikuje.
- Proszę – prawie siłą
umieszczam noworodka w ramionach Samuela.
Mój ukochany przygląda
się dziecku przez kilka chwil, po czym od razu próbuje je oddać.
- Zabierz go.
- Jesteś jego tatą.
Musisz się nim opiekować – twardo bronię swojego zdania.
- Nie, to ty jesteś
jego tatą. Ja jestem nikim. Proszę, zabierz go.
- Nie – powtarzam z
większym naciskiem.
Maluszek trzymany przez
Samuela nieco się wierci. W pierwszej chwili wydaje mi się, że zacznie płakać,
lecz nic takiego się nie dzieje. Wprost przeciwnie. Uśmiecha się zadowolony z
tego, że wreszcie ma przy sobie omegę.
- Widzisz, kocha cię –
ja również się uśmiecham. Tymczasem Samuel nie potrafi powstrzymać łez. Z jego
gardła wydobywa się stłumiony krzyk, zupełnie jakby cała negatywna energia,
która niszczyła go od środka, wreszcie znalazła ujście. – Nie płacz, ukochany.
Mówiłem ci setki razy, że wszystko będzie dobrze – ścieram mokre ślady z jego
policzków. – Proszę – kładę mu
w ramionach drugie dziecko. – Urodziłeś najcudowniejszych chłopców, jakich
widziałem. Zawsze będę ci za nie dozgonnie wdzięczny – rozczulam się. – Czyż
nie są piękni? – nieśmiało muskam policzek jednego z noworodków.
- To moje wnuki! Muszą
być piękne! – Pojawienie się ojca wprowadza małe zamieszanie. Za jego plecami,
niczym cień, przybywa także mecenas Thompson.
Doktor Ivette zabiera
bliźniaki, abyśmy mogli spokojnie porozmawiać. Nie umiem oprzeć się wrażeniu,
że czeka nas naprawdę ciężka przeprawa.
- Jak się czujesz? –
Tata w pierwszej kolejności zwraca się do Samuela. Dopiero teraz zauważa jego
koszmarny wygląd.
- Dobrze, proszę pana,
dziękuję. – Chłopak spuszcza głowę. Jest zdenerwowany w równym stopniu co ja.
- Ach tak? – Ojciec
puszcza to mimo uszu. – Wyglądasz, jakby cię przejechał czołg. Jeremy –
mężczyzna rzuca mi złowrogie spojrzenie – jesteś pewny,
że wszystko z nim w porządku?
- Czy nie dlatego
poprosiłem cię o pomoc? – odpowiadam pytaniem na jego pytanie. – Samuel dużo
przeszedł. Potrzebuje odpoczynku i spokoju.
- W takim razie nie
przeciągajmy nieuniknionego – wtrąca się mecenas, wyciągając ze swojej teczki
plik dokumentów. – Nicolas? – spogląda na ojca, czekając na jego decyzję.
- Twoja sprawa jest
znacznie bardziej skomplikowana i zawiła, niż nam się
z początku wydawało. Jestem pewny, że najbardziej interesuje was adopcja przez
Sandersa, prawda? Niestety, w tej kwestii niczego nie zdziałamy.
- Jak to?! – oburzam
się. – Chcesz mi powiedzieć, że nic nie da się zrobić?!
Zerkam nerwowo na
ukochanego. Jego oczy ponownie zachodzą łzami. Broda mu się trzęsie. Znowu
cierpi…
- Prawo jest prawem,
Jeremy. Nie oczekuj ode mnie niemożliwego! Nawet gdybym chciał, to moje wpływy
nie sięgają tak daleko – broni się ojciec.
- Mam gdzieś prawo! Nie
oddam go! Jest mój! – Siadam na brzegu łóżka
i chowam omegę w swoich ramionach. Mój skarb jest załamany. To moja wina. Gdy
tylko udaje mi się go przekonać, że wychodzimy na prostą, los znowu płata nam
okropnego figla.
- Prawo jest prawem –
mecenas Thompson podgrzewa gorącą atmosferę. – Nie możemy bezpośrednio złamać
przepisów, lecz nikt nie powiedział, że nie możemy ich obejść.
- No właśnie! –
przytakuje mu ojciec. – Pierwsza kwestia jest dość delikatna. Waham się, czy
wolno nam mówić o takich sprawach w chwili, gdy on… – Tata ponownie przygląda
się blademu i przestraszonemu omedze.
- Proszę… Proszę mówić.
Gorzej już chyba nie będzie… – odzywa się blondyn.
- Wiesz, że Reedowie
nie byli twoimi prawdziwymi rodzicami? Zostałeś adoptowany jako małe dziecko.
- Rodzice nigdy tego
przede mną nie ukrywali. Nie chcieli drugiego syna, ale nie mieli innego
wyboru. Zostałem porzucony, a oni mnie przygarnęli – Samuel doskonale orientuje
się z zawiłościach swojego życiorysu.
- W takim razie wiesz
także, że to ty jesteś prawowitym właścicielem firmy, prawda? – Mecenas
Thompson ponownie przegląda przyniesione przez siebie dokumenty.
- Tak, ale powierzyłem
te sprawy bratu, bo on lepiej się do tego nadaje – Samuel potwierdza wszystko,
o czym nie tak dawno temu rozmawiałem z ojcem w jego gabinecie.
- W takim razie
załatwione! Thompson, masz długopis? Jeremy, podpisz
w wyznaczonym miejscu.
Rzucam zaniepokojone
spojrzenie w kierunku dwójki spiskowców. Jeden z nich podaje mi wieczne pióro,
a drugi spory plik papierów.
- Dlaczego to ja mam
coś podpisywać, a nie on? – wskazuję na mojego wybranka. – Co to za dokumenty?
- Bardzo ważne. – Na
twarzy ojca pojawia się uśmiech triumfu. – Oficjalnie przejmiesz naszą firmę.
- Co?! Mój przyszły mąż
ma problemy, a ty znowu zaczynasz te swoje gierki?! – wybucham gniewem. – Czy
nie ma dla ciebie żadnych świętości?! Niczego nie podpiszę!
- Podpiszesz,
podpiszesz – ojciec układa dłonie w piramidkę. – Jeśli chcesz, abym uwolnił go
od Sandersa, zrobisz wszystko, co ci każę. Zresztą nie tylko ty. Wobec Samuela
także mam swoje plany.
- Wobec mnie? – Piwnooki
robi się jeszcze bledszy, choć wydawało mi się,
że to fizycznie niemożliwe.
- Nie denerwuj się! – Staruszek
od razu widzi, że nieco przegiął. – Chodzi mi głównie o to, abyś skończył
studia tutaj, a nie w Londynie. Thompson zaczął załatwiać formalności.
Zaczniesz od nowego semestru. Oczywiście pod warunkiem, że będziesz się dobrze
czuł i dojdziesz trochę do siebie. Może powinniśmy umieścić go w jakimś ośrodku
leczniczym? – zwraca się do Thompsona. – Nie martw się. W razie czego Jeremy
pojedzie razem z tobą. Druga kwestia – tempo Nicolasa Atkinsa jest doprawdy
zabójcze. – Zaczniesz się do mnie zwracać „tato”. Pan głupio brzmi, zwłaszcza,
że zostaniemy rodziną.
- To szantaż! Nie
możesz tego zrobić! – krzyczę. – Nie możesz sterować losem Samuela! Nie dość
ci, że bawisz się moim życiem, to jeszcze wciągasz to mojego mężczyznę?!
- Przyjmuję go do
rodziny, chociaż nadal nazywa się Reed. Powinieneś docenić mój gest – ojciec
ignoruje moje argumenty. – Samuel, co o tym sądzisz? Oddasz firmę bratu?
- Tak – szepcze mój
ukochany.
- Świetnie. Thompson,
pokaż mu dokumentu. Tylko dopilnuj, by podpisał się we wszystkich rubrykach.
Żadnych więcej wpadek – ostrzega, grożąc nam palcem.
- Bardzo panu dziękuję
za pomoc. – Samuel rezolutnie zaczyna zdobywać nowe punkty u przyszłego teścia.
- Nie panu, a tacie –
staruszek puszcza do niego oko. – A w ramach podziękowania nazwiecie jednego z
synków Nicolas.
- O imionach dzieci też
chcesz decydować?! – z niedowierzaniem załamuję ręce. – Czy są granice, których
nie przekroczysz?
- Rodzina jest
najważniejsza, synu. Od lat ci to powtarzam. Właśnie dlatego zrobiłem co
mogłem, abyś był szczęśliwy. Chcesz, abym to wszystko odkręcił? – pyta
przewrotnie.
- Nie – przyznaję
niechętnie.
- Więc podpisz. Ster
naszego okrętu przejdzie w twoje ręce od przyszłego roku. Do tego czasu będę
cię wdrażał w bycie kapitanem! – Senior rodu zaczyna wesoło rechotać. – A jak
nazwiecie drugiego malucha?
- Chciałbym, aby się
nazywał Michael. Po moim tacie. Tym prawdziwym
– proponuje nieśmiało Samuel.
- Michael… Podoba mi
się – całuję chłopaka w skroń widząc, że uśmiecha się pierwszy raz od
wieków.
Jakiś czas temu
wydawało mi się, że wpłynąłem na mieliznę. Tymczasem odkryłem zupełnie nowy
szlak…
To nieprawda, że byłem
za mało kochany. Po prostu nie rozumiałem i nie dostrzegałem wielu niuansów,
którymi kierowali się moi bliscy. Bije od nich blask, przypominający latarnię
morską, która naprowadza zagubione statki do właściwego portu.