niedziela, 28 kwietnia 2024

Wpadka rozdział 18

 

Denerwuję się. Tata napisał do mnie wiadomość informując, że przyjedzie razem z mecenasem Thompsonem około południa do szpitala. Jeśli się okaże,
że nic nie zdziałał, jeszcze dziś zabiorę dzieci oraz Samuela. Wyjedziemy gdzieś, gdzie nikt nas nie znajdzie. Z dziećmi nie będę miał problemu. Mój szofer ma przygotowane specjalne nosidełka. Gorzej z drugim tatusiem.

- Kochanie… – Próbuję zwrócić na siebie jego uwagę. – Może jednak coś zjesz? Nie chcesz chyba, żeby anemia dalej ci doskwierała, prawda? Proszę
– podsuwam mu kanapkę, którą raz ugryzł. Nie mam pojęcia, czy mu nie smakuje, czy też zwyczajnie robi mi na złość. Po prostu odmawia jedzenia.
– Kochanie…

- Jestem zmęczony, a ty mnie dodatkowo męczysz – wzdycha niepocieszony dwudziestolatek.

- Nie męczę. Chcę jedynie, abyś nie umarł z głodu.

- To masz pecha, bo nie zależy mi na życiu.

- Dlaczego taki jesteś? Ranisz mnie do żywego zachowując się w taki sposób.
– Mówienie takich rzeczy to cios poniżej pasa. Do tej pory chłopak robił wszystko, by mnie zadowolić. Zawsze spełniał moje zachcianki. Przeprowadził się do mojego domu. Sypiał ze mną. Dbał o maluchy. To nie jego wina,
że doszedł do kresu swoich możliwości. Muszę o tym bezustannie pamiętać
i wspierać go, aż poczuje się lepiej i na nowo mi zaufa.

- Jeremy, lepiej zajmij się swoimi dziećmi. Chcę zostać sam.

- To są nasze dzieci!

Nie zamierzam spierać się o bliźniaki. Mam znacznie lepszy pomysł, który
z pewnością zmiękczy jego serce. Jednak najpierw muszę wdusić w niego chociaż część śniadania.

- Jedz – prawie błagam widząc, jak bawi się kawałkiem słodkiego rogalika.

- Nie jestem głodny.

Wściekły niczym osa zabieram tacę z jego kolan, po czym wychodzę z pokoju. Kieruję się do gabinetu doktor Ivette. W niej moja ostatnia nadzieja.

- Jak śniadanie? Zjadł coś? – Kobieta wręcza mi swój kubek z kawą. Potrzebuje obu rąk, by uporać się z zapięciem fartucha.

- Nie chce jeść. Nie chce się ze mną związać… – wyliczam ze smutkiem.

- A dzieci?

- Sam nie wiem. Przecież nas kocha! Płakał, gdy mówił o bliźniakach. Nie może ich odrzucić!

- Nadal jest w szoku. Poza tym już wcześniej podejrzewałam u niego depresję.

- I dopiero teraz pani mi o tym mówi?!

- Byłam pewna, że pan wie. – Lekarka bezradnie rozkłada ręce. – Moim zdaniem i tak długo wytrzymał. Bałam się, czy nie pęknie w czasie ciąży. To by nam bardzo pokrzyżowało szyki.

- Dzięki za szczerość – syczę wściekle.

- Zawsze do usług – kobieta celnie odbija piłeczkę.

- Kiedy będę mógł zabrać do niego maluchy? Liczę na to, że jeśli je znowu zobaczy, albo weźmie na ręce, to nieco się uspokoi.

- Możemy spróbować, chociaż nie spodziewałabym się cudów. Samuel przez ponad osiem miesięcy zmagał się z tym wszystkim sam. Proszę nie mieć mu za złe, jeśli nie zareaguje zbyt emocjonalnie.

Ordynator próbuje go tłumaczyć, choć wie równie dobrze jak ja, że obecnie omega pozbawiony jest jakichkolwiek emocji. Stał się zimny i zgorzkniały. Ma złamane serce, a przed sobą niepewną przyszłość. W dodatku kiepsko się czuje.

Doktor Ivette i ja idziemy do sali z inkubatorami. Wstrzymuję oddech, gdy górna część zostaje otwarta. Młoda ginekolog pewnym ruchem wyciąga
z pojemnika pierwszego chłopca. Następnie układa go na przewijaku,
a towarzysząca jej pielęgniarka owija go w cieplutki otulacz oraz zakłada czapeczkę.

- Potrzyma pan? – Zwraca się do mnie, niosąc dziecko w moją stronę.

- Mogę? – Wyciągam ręce, by przytulić jednego z synków. Jest bardzo malutki. Ziewa przeciągle, lecz nie płacze. Wprost przeciwnie. Przygląda mi się z dużą uwagą. Jego braciszek od razu zauważa, że został sam i zaczyna cicho kwilić.

- No już, już – kobiety natychmiast go uspokajają. – Nie bądź zazdrosny. Jest też drugi tata i on z pewnością się tobą zajmie.

Wkładamy oba maleństwa do niewielkiego łóżeczka i zabieramy je do pokoju Samuela. Omega reaguje paniką na ich widok, po czym szybko ucieka wzrokiem.

- Kochanie, zobacz kto przyszedł cię odwiedzić – odbieram od pielęgniarki jedno z dzieci i podchodzę z nim do przyszłego męża. – Potrzymasz go?

- Nie. To twoje dzieci.

Te okrutne słowa nie przypadają do gustu naszym urwisom. Jeden z nich czuje się mocno rozżalony i od razu głośno to komunikuje.

- Proszę – prawie siłą umieszczam noworodka w ramionach Samuela.

Mój ukochany przygląda się dziecku przez kilka chwil, po czym od razu próbuje je oddać.

- Zabierz go.

- Jesteś jego tatą. Musisz się nim opiekować – twardo bronię swojego zdania.

- Nie, to ty jesteś jego tatą. Ja jestem nikim. Proszę, zabierz go.

- Nie – powtarzam z większym naciskiem.

Maluszek trzymany przez Samuela nieco się wierci. W pierwszej chwili wydaje mi się, że zacznie płakać, lecz nic takiego się nie dzieje. Wprost przeciwnie. Uśmiecha się zadowolony z tego, że wreszcie ma przy sobie omegę.

- Widzisz, kocha cię – ja również się uśmiecham. Tymczasem Samuel nie potrafi powstrzymać łez. Z jego gardła wydobywa się stłumiony krzyk, zupełnie jakby cała negatywna energia, która niszczyła go od środka, wreszcie znalazła ujście. – Nie płacz, ukochany. Mówiłem ci setki razy, że wszystko będzie dobrze – ścieram mokre ślady z jego policzków. – Proszę – kładę mu
w ramionach drugie dziecko. – Urodziłeś najcudowniejszych chłopców, jakich widziałem. Zawsze będę ci za nie dozgonnie wdzięczny – rozczulam się. – Czyż nie są piękni? – nieśmiało muskam policzek jednego z noworodków.

- To moje wnuki! Muszą być piękne! – Pojawienie się ojca wprowadza małe zamieszanie. Za jego plecami, niczym cień, przybywa także mecenas Thompson.

Doktor Ivette zabiera bliźniaki, abyśmy mogli spokojnie porozmawiać. Nie umiem oprzeć się wrażeniu, że czeka nas naprawdę ciężka przeprawa.

- Jak się czujesz? – Tata w pierwszej kolejności zwraca się do Samuela. Dopiero teraz zauważa jego koszmarny wygląd.

- Dobrze, proszę pana, dziękuję. – Chłopak spuszcza głowę. Jest zdenerwowany w równym stopniu co ja.

- Ach tak? – Ojciec puszcza to mimo uszu. – Wyglądasz, jakby cię przejechał czołg. Jeremy – mężczyzna rzuca mi złowrogie spojrzenie – jesteś pewny,
że wszystko z nim w porządku?

- Czy nie dlatego poprosiłem cię o pomoc? – odpowiadam pytaniem na jego pytanie. – Samuel dużo przeszedł. Potrzebuje odpoczynku i spokoju.

- W takim razie nie przeciągajmy nieuniknionego – wtrąca się mecenas, wyciągając ze swojej teczki plik dokumentów. – Nicolas? – spogląda na ojca, czekając na jego decyzję.

- Twoja sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana i zawiła, niż nam się
z początku wydawało. Jestem pewny, że najbardziej interesuje was adopcja przez Sandersa, prawda? Niestety, w tej kwestii niczego nie zdziałamy.

- Jak to?! – oburzam się. – Chcesz mi powiedzieć, że nic nie da się zrobić?!

Zerkam nerwowo na ukochanego. Jego oczy ponownie zachodzą łzami. Broda mu się trzęsie. Znowu cierpi…

- Prawo jest prawem, Jeremy. Nie oczekuj ode mnie niemożliwego! Nawet gdybym chciał, to moje wpływy nie sięgają tak daleko – broni się ojciec.

- Mam gdzieś prawo! Nie oddam go! Jest mój! – Siadam na brzegu łóżka
i chowam omegę w swoich ramionach. Mój skarb jest załamany. To moja wina. Gdy tylko udaje mi się go przekonać, że wychodzimy na prostą, los znowu płata nam okropnego figla.

- Prawo jest prawem – mecenas Thompson podgrzewa gorącą atmosferę. – Nie możemy bezpośrednio złamać przepisów, lecz nikt nie powiedział, że nie możemy ich obejść.

- No właśnie! – przytakuje mu ojciec. – Pierwsza kwestia jest dość delikatna. Waham się, czy wolno nam mówić o takich sprawach w chwili, gdy on… – Tata ponownie przygląda się blademu i przestraszonemu omedze.

- Proszę… Proszę mówić. Gorzej już chyba nie będzie… – odzywa się blondyn.

- Wiesz, że Reedowie nie byli twoimi prawdziwymi rodzicami? Zostałeś adoptowany jako małe dziecko.

- Rodzice nigdy tego przede mną nie ukrywali. Nie chcieli drugiego syna, ale nie mieli innego wyboru. Zostałem porzucony, a oni mnie przygarnęli – Samuel doskonale orientuje się z zawiłościach swojego życiorysu.

- W takim razie wiesz także, że to ty jesteś prawowitym właścicielem firmy, prawda? – Mecenas Thompson ponownie przegląda przyniesione przez siebie dokumenty.

- Tak, ale powierzyłem te sprawy bratu, bo on lepiej się do tego nadaje – Samuel potwierdza wszystko, o czym nie tak dawno temu rozmawiałem z ojcem w jego gabinecie.

- W takim razie załatwione! Thompson, masz długopis? Jeremy, podpisz
w wyznaczonym miejscu.

Rzucam zaniepokojone spojrzenie w kierunku dwójki spiskowców. Jeden z nich podaje mi wieczne pióro, a drugi spory plik papierów.

- Dlaczego to ja mam coś podpisywać, a nie on? – wskazuję na mojego wybranka. – Co to za dokumenty?

- Bardzo ważne. – Na twarzy ojca pojawia się uśmiech triumfu. – Oficjalnie przejmiesz naszą firmę.

- Co?! Mój przyszły mąż ma problemy, a ty znowu zaczynasz te swoje gierki?! – wybucham gniewem. – Czy nie ma dla ciebie żadnych świętości?! Niczego nie podpiszę!

- Podpiszesz, podpiszesz – ojciec układa dłonie w piramidkę. – Jeśli chcesz, abym uwolnił go od Sandersa, zrobisz wszystko, co ci każę. Zresztą nie tylko ty. Wobec Samuela także mam swoje plany.

- Wobec mnie? – Piwnooki robi się jeszcze bledszy, choć wydawało mi się,
że to fizycznie niemożliwe.

- Nie denerwuj się! – Staruszek od razu widzi, że nieco przegiął. – Chodzi mi głównie o to, abyś skończył studia tutaj, a nie w Londynie. Thompson zaczął załatwiać formalności. Zaczniesz od nowego semestru. Oczywiście pod warunkiem, że będziesz się dobrze czuł i dojdziesz trochę do siebie. Może powinniśmy umieścić go w jakimś ośrodku leczniczym? – zwraca się do Thompsona. – Nie martw się. W razie czego Jeremy pojedzie razem z tobą. Druga kwestia – tempo Nicolasa Atkinsa jest doprawdy zabójcze. – Zaczniesz się do mnie zwracać „tato”. Pan głupio brzmi, zwłaszcza, że zostaniemy rodziną.

- To szantaż! Nie możesz tego zrobić! – krzyczę. – Nie możesz sterować losem Samuela! Nie dość ci, że bawisz się moim życiem, to jeszcze wciągasz to mojego mężczyznę?!

- Przyjmuję go do rodziny, chociaż nadal nazywa się Reed. Powinieneś docenić mój gest – ojciec ignoruje moje argumenty. – Samuel, co o tym sądzisz? Oddasz firmę bratu?

- Tak – szepcze mój ukochany.

- Świetnie. Thompson, pokaż mu dokumentu. Tylko dopilnuj, by podpisał się we wszystkich rubrykach. Żadnych więcej wpadek – ostrzega, grożąc nam palcem.

- Bardzo panu dziękuję za pomoc. – Samuel rezolutnie zaczyna zdobywać nowe punkty u przyszłego teścia.

- Nie panu, a tacie – staruszek puszcza do niego oko. – A w ramach podziękowania nazwiecie jednego z synków Nicolas.

- O imionach dzieci też chcesz decydować?! – z niedowierzaniem załamuję ręce. – Czy są granice, których nie przekroczysz?

- Rodzina jest najważniejsza, synu. Od lat ci to powtarzam. Właśnie dlatego zrobiłem co mogłem, abyś był szczęśliwy. Chcesz, abym to wszystko odkręcił? – pyta przewrotnie.

- Nie – przyznaję niechętnie.

- Więc podpisz. Ster naszego okrętu przejdzie w twoje ręce od przyszłego roku. Do tego czasu będę cię wdrażał w bycie kapitanem! – Senior rodu zaczyna wesoło rechotać. – A jak nazwiecie drugiego malucha?

- Chciałbym, aby się nazywał Michael. Po moim tacie. Tym prawdziwym
– proponuje nieśmiało Samuel.

- Michael… Podoba mi się – całuję chłopaka w skroń widząc, że uśmiecha się pierwszy raz od wieków. 

Jakiś czas temu wydawało mi się, że wpłynąłem na mieliznę. Tymczasem odkryłem zupełnie nowy szlak…

To nieprawda, że byłem za mało kochany. Po prostu nie rozumiałem i nie dostrzegałem wielu niuansów, którymi kierowali się moi bliscy. Bije od nich blask, przypominający latarnię morską, która naprowadza zagubione statki do właściwego portu.

piątek, 19 kwietnia 2024

Wpadka rozdział 17

 

Późny wieczór. Obserwuję Samuela, który nadal śpi po porannej awanturze. Co jakiś czas zdarza mu się cichutko łkać. Nie pomaga głaskanie po włosach oraz zapewnienia, że jest przy mnie bezpieczny.

Powinienem sprawdzić jak się czują nasze dzieci. Zaglądam do nich co godzinę. Mam wrażenie, że rosną w oczach. Poza tym poprosiłem ojca, by przyjechał. Nicolas Atkins to w tej chwili moja jedyna deska ratunku. Jeśli on mi nie pomoże, to nikt tego nie zrobi.

Ponownie spoglądam na omegę. Bardzo cierpi. Nie mogę znieść, że jest w takim stanie. Właśnie dlatego niczego mu nie powiedziałem. Przeżywałby ten koszmar przez resztę ciąży. Chciałem mu tego oszczędzić, a wyszedłem na bezdusznego drania.

Wzdycham ciężko, czując wibrowanie w kieszeni spodni. To ojciec. Pewnie jest już na miejscu. Nie zdziwię się, jeśli po wszystkim mnie przeklnie. Nieszczęścia zawsze chodzą parami.

Na miejsce spotkania wybieramy niewielki bufet, gdzie mój staruszek czeka na mnie razem z kawą, którą zdążył zamówić.

- Tato… – Ogarnia mnie silne wzruszenie na jego widok. Nie sądziłem, że to będzie takie trudne…

- Jeremy, co się dzieje? Wyglądasz koszmarnie!

- Biłem się z Jacksonem i Sandersem – wtajemniczam mężczyznę
w przedpołudniową aferę, jednocześnie dość łapczywie rzucając się na kawę.

- Mam nadzieję, że rozkwasiłeś nos temu pyszałkowi! – Ojciec nie kryje dumy.

- Chciałem, wierz mi – syczę przepełniony powracającą falą wściekłości.

- Rozumiem, że poszło o Samuela, zgadza się? – Starszy alfa układa dłonie
w piramidkę i cierpliwie czeka aż streszczę mu rozwój wydarzeń.

- Powiedzieli mu o tym, że został wyrzucony z rodziny oraz o adopcji, a jakby tego było mało, zaczęli robić obrzydliwe aluzje!

- Rozumiem… – Z ust mojego ojca wydobywa się ciche mruknięcie.

- Nie, nie rozumiesz! Jackson zrzucił winę na mnie! Powiedział, że sprzedał Samuela, bo go nie chciałem! – Wyrzucam z siebie wszystko, co przez cały dzień leżało mi na wątrobie.

- Przecież to prawda – tatuś podsumowuje sytuację, nie okazując mi litości.

- Nie do końca – spuszczam głowę i uciekam wzrokiem.

- Jeremy! Do jasnej cholery! Tyle razy cię ostrzegałem! – Głuche uderzenie pięścią w stół rozchodzi się głośnym echem po pomieszczeniu. W bufecie znajduje się tylko kilka osób. Część z nich rzuca w naszą stronę spojrzenia pełne oburzenia. Inni szybko wychodzą.

- Nie chciałem tego. Sam wiesz – szepczę cicho. Nie mam śmiałości, by spojrzeć w oczy własnemu ojcu. – Do czasu porodu nic do niego nie czułem. Dopiero gdy urodziły się dzieci… One maskowały jego zapach.

- Podjąłeś już decyzję? Chcesz być razem z nim? – Rzeczowy ton i chłodna kalkulacja, pozbawiona uczuć i emocji. Dlaczego rozmawiamy
o moim życiu w sposób, jakbyśmy negocjowali jakąś umowę?

- Chcę, żebyś mi pomógł! Jackson powiedział, że już za późno, bo załatwił wszystkie formalności! Nie oddam ukochanego jakiemuś zboczeńcowi! Przecież on go zabije! – Wpadam w melodramatyczny ton. – Błagam cię, tato. Zrób coś! Wiem, że proszę o bardzo wiele, ale nie mogę go stracić. To moja druga połówka. Mamy dzieci, które go potrzebują.

Przez kilka chwil nasze spojrzenia się krzyżują. Na twarzy ojca widzę odrazę, którą stara się zamaskować, udając opanowanego. Mam wrażenie, że z trudem oddycha. Wszystkie mięśnie na jego twarzy stężały, uwydatniając zmarszczki na czole i w okolicach oczu. W pewnej chwili podrywa się ze swojego miejsca
i wychodzi, zostawiając mnie samego.

Wracam do Samuela, który wreszcie się obudził. Pielęgniarka podłącza mu właśnie kolejne kroplówki. Blondyn wpatruje się w swoje ręce. Jest blady i ma spuchnięte oczy. Znowu płakał.

- Lepiej się czujesz? – Siadam na fotelu i biorę go za rękę. Jego palce są lodowate. Czuję nieprzyjemne dreszcze, jakbym dotykał sopli lodu. – Zimno ci… – Zmartwiony sięgam po koc, którym opatulam ukochanego. – Błagam, nie karz mnie znowu milczeniem! Nie wytrzymam tego!

Piwnooki unosi na mnie zbolały wzrok.

- Nie powiedziałem ci o planach Jacksona, bo nie chciałem, abyś przez resztę ciąży wpatrywał się we mnie tak, jak teraz – zaczynam się nerwowo tłumaczyć. – Byłeś słaby i chory. Miałeś anemię. Życie naszych dzieci wisiało na włosku. Nie mogłem dokładać ci zmartwień!

- Rozumiem. – Ton głosu omegi jest pozbawiony wszelkich emocji.

- Nie gniewasz się? – pytam z nadzieją.

- Nie gniewam. 

- Tak się cieszę! – Rzucam się chłopakowi na szyję, mocno go przytulając.
– Wiedziałem, że mi wybaczysz!

Nie sądziłem, że Samuel podejdzie do całej sprawy w tak rozsądny sposób. Pewnie jest mu przykro z powodu Jacksona, lecz zrobię co z mojej mocy, by osłodzić te przykre chwile.

- Przed chwilą rozmawiałem z ojcem. On wszystkim się zajmie. – Tulę ukochanego. – Nie masz pojęcia, jak mi ulżyło. Bałem się, że będziesz mnie obwiniał, ale ja naprawdę…

- Jeremy, jestem zmęczony – przerywa mi. – Porozmawiamy o tym jutro, dobrze?

- Oczywiście, przepraszam. – Pomagam blondynowi położyć się na pościeli,
a następnie całuję go w skroń. – Odpoczywaj, mój drogi i niczym się nie martw. Zobaczysz, że wszystko się ułoży.

 

***

 

- Wyniki badań są złe. – Tym niezbyt optymistycznym akcentem zaczyna się mój nowy dzień. Siedząca na wprost mnie doktor Ivette bawi się nerwowo swoim długopisem. – Stres zrobił swoje, a przecież już przed porodem było dość kiepsko. – Kobieta zamyśla się na chwilę, a ja tracę zmysły ze zdenerwowania.

- I co teraz? – Zadaję to pytanie wbrew sobie, bo boję się poznać odpowiedź.

- Sama chciałabym wiedzieć. Dzieciaki są silne i zdrowe. Pojutrze będzie je pan mógł zabrać do domu, ale Samuel… Nie mam pojęcia co z nim zrobić. Wlewamy w niego tony witamin, a jego organizm zupełnie to ignoruje. Niedobrze, bardzo niedobrze… – Lekarka sięga po jedną z książek, która znajduje się na jej biurku i zaczyna ją kartkować.

- To wszystko wina jego brata! Gdyby go nie zdenerwował, to…

- Panie Atkins – zostaję surowo upomniany. – Na obecny stan Samuela pracował zarówno pan, jak i jego bliscy. Mówiłam setki razy, że chłopak będzie potrzebował wsparcia i co? Obudził się pan dopiero po porodzie. Teraz zależy panu na Samuelu, a przedtem? Był pan ślepy i głuchy na wszystkie argumenty.

- Wiem – biję się w piersi. – Nawaliłem, ale staram się to naprawić, prawda? Co mogę zrobić, by jakoś mu pomóc?

- Najlepszym rozwiązaniem byłoby to najprostsze – doktor Ivette rzuca mi kolejne, znaczące spojrzenie.

- Uczyniłbym go swoim w każdej chwili, ale po pierwsze, to wymaga jego zgody. A poza tym… – chowam twarz w dłoniach. – Wczorajszy dzień znacznie pokrzyżował mi szyki. Z prawnego punktu widzenia Samuel należy do kogoś innego. Nie chcę bardziej mieszać mu w głowie.

- Więc jaki ma pan plan? – Ordynator drąży temat, wyciskając ze mnie prawdę do ostatniej kropli.

- Mój ojciec spróbuje to wszystko odkręcić. Jeśli to nie zadziała, to zabiorę Samuela oraz dzieci i zaszyjemy się na jakiejś bezludnej wyspie, gdzie nikt nas nie znajdzie.

- Samuel widział już dzieci? – Doktor Ivette porusza kolejny drażliwy temat.

- Jeszcze nie. Po porodzie był słaby i zmęczony, ale dzisiaj zabiorę go do bliźniaków.

- Jest pan pewny, że chodziło wyłącznie o jego samopoczucie?

To pytanie mocno mnie frapuje. Czy jestem pewny? Nie. Niczego już nie jestem pewny. Wiem tylko tyle, że kocham go jak szalony i zrobię co w mojej mocy, aby chronić naszą malutką rodzinę.

- No dobrze, nie będę pana dalej męczyć. – Doktor Ivette zaczyna
w ekspresowym tempie zapisywać coś na swoim komputerze. – Zleciłam więcej badań. Samuel pewnie nie będzie z tego zadowolony, ale nie mamy wyjścia.

- Wiem – przytakuję grzecznie, choć nie podzielam wizji dalszego męczenia mojego zmarzlaka.

- Panu również radzę wziąć się w garść. Jak tak dalej pójdzie, będę musiała
i pana przyjąć na oddział. Chyba nie muszę przypominać, że to ginekologia.

- Dziękuję, ale jestem zdrów jak ryba! – Czerwony niczym burak czym prędzej ewakuuję się z gabinetu lekarki. Ona kompletnie oszalała jeśli sądzi, że dam się jej przebadać! Zwłaszcza w „taki sposób”. Nic mi nie jest. Odpocznę, gdy zabiorę Samuela i dzieci do domu. Martwi mnie, że minęło kilkanaście godzin,
a ojciec nadal milczy.

Idę do bufetu i proszę o przygotowanie wyjątkowo mocnej i dużej kawy. Młoda dziewczyna, która mnie obsługuje, uśmiecha się ze zrozumienie, wręczając mi półlitrowy, papierowy kubeczek.

- Pierwszy tydzień po urodzeniu dzieci jest najgorszy, a potem szybko się pan przyzwyczai do zarywania nocy – pociesza mnie.

- Będę trzymał panią za słowo – odpowiadam uśmiechem na jej uśmiech.

To zabawne, ale takie drobiazgi, jak dobre słowo od obcej osoby, bardzo poprawiają mi humor. Nie jest prawdą, że ludzie potrafią być dla siebie jedynie złośliwi lub skorzy do sprawiania kłopotów. Oczywiście pod warunkiem, że nie pochodzą z rodu Reedów.

Napojony kawą, wracam do pokoju Samuela, gdzie wita mnie jedynie puste łóżko.

- Skarbie, to ja. Wszystko w porządku? – pukam do łazienkowych drzwi, lecz odpowiada mi cisza.

Tu go nie ma. W łazience go nie ma. Pewnie zabrano go na dodatkowe badania o których wspominała doktor Ivette. Postanawiam więc poczekać na powrót omegi. Za jakiś czas szofer powinien dostarczyć drugie śniadanie. Wysłałem go po sernik, bo śniadania praktycznie nie tknął. Jeśli dalej będzie unikać posiłków, jedynie sobie zaszkodzi. Potrzebuje energii, by wyzdrowieć i…

 

„Tato! Tato!”

 

O wilkach mowa… Nasze maleństwa szybko się obudziły i już wołają mnie do siebie. Pewnie znowu są głodne. Dobrze, że chociaż z bliźniakami nie mamy żadnych problemów.

 

„Tato! Ratuj go! Tato!”

 

- Ratować? Kogo mam ratować, chłopcy? Co się dzieje? – Zaalarmowany ich niecodziennym zachowaniem, wybiegam z pokoju i gnam do windy.

 

„Tato! Nie daj mu odejść! Jest nam potrzeby! Kochamy go!”

 

- O kim wy mówicie?! Co się dzieje?! – Próbuję wyłapać z ich myśli jakieś dodatkowe wskazówki, lecz na niewiele się to zdaje.

W ekspresowym tempie docieram do pokoju dzieci, które bardzo głośno płaczą. Jedna z pielęgniarek próbuje je uspokoić. Mój widok tylko pogarsza sytuację.

- Nie mam pojęcia, co się z nimi dzieje. Chłopcy byli tacy grzeczni. Poszłam przygotować im mleko, a gdy wróciłam… Sam pan widzi… – Kobieta opiekująca się bliźniakami bezradnie rozkłada ręce. Obserwowałem jej pracę przez kilka ostatnich dni. Wątpię, by zrobiła im coś złego.

- Proszę, uspokójcie się… – Przykładam dłonie do inkubatora, bo nie mogę znieść rozpaczy w dziecięcych głosikach.

 

„Samuel chce odejść! Pożegnał się z nami! Nie pozwól mu!
My też go kochamy!”

 

Dzieci wykorzystują resztki łączącej nas więzi. Pokazują mi obraz omegi, który uśmiecha się do nich przez łzy. Nie rozróżniam słów, które wypowiada, lecz ostatnie z pewnością brzmi „żegnajcie”. On chyba nie zamierza…

- Samuel! Muszę go znaleźć! – Spanikowany i przerażony, otwieram drzwi
i rozglądam się po korytarz. Piwnooki był tu zaledwie chwilę temu. Nie mógł zbyt daleko odejść.

- Widziałam go w windzie – odzywa się pielęgniarka, która również zajmuje się dziećmi. – Jechał na samą górę. Mówił, że ma tam coś do załatwienia.

- Dziękuję!

Winda, jak na złość, działa wyjątkowo opieszale. Nerwowo naciskam guzik ostatniego piętra, by jak najszybciej dostać się na samą górę. Cyferki na wyświetlaczu zmieniają się wyjątkowo wolno. Dlaczego nie wybrałem schodów?!

- Szybciej, jedź szybciej! Proszę, jedź szybciej…

Ostatnie piętro oznaczone jest jako pomieszczenia służbowe pracowników sprzątających oraz konserwatorów budynku. Na opustoszałym korytarzu znajdują się jedynie specjalne wózki, na których zgromadzono mopy i całą masę innych środków.

- Samuel! – krzyczę, lecz odpowiada mi echo.

Po kolei otwieram wszystkie drzwi. Nie ma tu żywej duszy.  Słychać jedynie hulający wiatr. To jeszcze za wcześnie, aby poddać się atakowi paniki, choć nie ukrywam, że moje ciśnienie dawno przekroczyło dopuszczalne normy. Uspokoję się dopiero wtedy, gdy ukochany znajdzie się w moich ramionach.

- Może pomyliłem piętra? Gdzie jesteś? – Docieram do samego końca korytarza. Już mam wracać do windy i wezwać ochronę, by pomogła mi
w poszukiwaniach, gdy zauważam, że drzwi prowadzące na dach są otwarte.
– Nie, nie zrobiłbyś mi tego…

Z duszą na ramieniu szarpię za klamkę. W pierwszej kolejności uderza we mnie silny podmuch zimowego powietrza. Co prawda mamy już wiosnę, lecz w tym roku specjalnie nas ona nie rozpieszcza. Nad miastem kotłują się ciemne chmury. Na ich tle szczupła sylwetka Samuela wydaje mi się wyjątkowo przerażająca. Chłopak ma na sobie szpitalną, granatową piżamę oraz długi szlafrok, który trzepocze niczym peleryna. Wstrzymuję oddech, widząc jak wpatruje się w dachy sąsiednich budynków, stojąc na gzymsie.

- Skarbie… Co tu robisz? – Z trudem przełykam ślinę. Cały dygoczę, lecz trudno stwierdzić, czy jest to wina beznadziejnej pogody, czy też lekkomyślnego zachowania omegi.

- Jeremy… – Zaskoczony dwudziestolatek odwraca głowę i spogląda na mnie załzawionymi oczami.

- Obawiam się, że nic z tego... – Staram się zmniejszyć dystans miedzy nami, lecz zostaję powstrzymany.

- Nie podchodź! – Rozkazuje, mierząc mnie surowym spojrzeniem. Zatrzymuję się wpół kroku.

- W takim razie ty chodź do mnie – mówię z nadzieją. – Proszę… – Dodaję znacznie ciszej.

- Czuję się tak, jakby wyrywano mi serce. Nie chcę tak żyć… Z daleka od ciebie i bliźniaków…  – Po policzkach Samuela spływają nowe łzy. – Bardzo was kocham.

- A my równie mocno kochamy ciebie – zapewniam mojego wybranka, uśmiechając się do niego smutno. – Wiem, że jesteś zdenerwowany,
ale obiecuję, że to wszystko da się odkręcić.

- Nie, mam już dosyć kłamstw. – Samuel przecząco kręci głową. – Pogodziłem się z myślą, że nikomu na mnie nie zależy.

- Skarbie, błagam cię… – Ponownie robię krok do przodu. – Przysięgam,
że wszystko się ułoży. Mój ojciec oraz prawnicy cały czas zajmują się twoją sprawą.

- Nie mam prawa o cokolwiek prosić, ale gdybyś mógł… – pociąga nosem.
 Proszę, powiedz naszym synkom, że bardzo ich kochałem.

- Sam im to powiesz. Przestań się wygłupiać i chodź do mnie, zanim stanie ci się coś złego! – Emocje biorą nade mną górę. Gołe stopy Samuela znajdują się tuż przy krawędzi. Jeśli się zachwieje… Muszę go stamtąd natychmiast ściągnąć!

- Jeremy... Masz trudny charakter. Jesteś złośliwy i porywczy, ale tylko przy tobie byłem szczęśliwy. Nie umiem znieść myśli, że miałbym cię już nigdy nie zobaczyć. To ponad moje siły… – Porcja nowych łez sprawia, że blondyn bezwiednie pociera spłakane oczy.

- Ja też cię kocham! I nie mogę patrzeć, jak ryzykujesz szczęściem naszym
i naszych dzieci! Szybciej wypruję flaki temu całemu Sandersowi, niż pozwolę, by cię tknął! Jesteś mój!

- Nie wierzę ci! Zawsze mnie zwodzisz i wykorzystujesz, tak jak Jackson! Wszystko co robiłeś, robiłeś wyłącznie z myślą o sobie! Chciałeś mieć dzieci
i je wychowywać. Teraz będą tylko twoje. Nie będę dłużej przeszkodą, która stoi wam na drodze – chlipie, wyrzucając z siebie długo skrywany żal.

To moja szansa! Nie zważając na konsekwencje, rzucam się do przodu
i przyciągam omegę do swojej klatki piersiowej. Moje ramiona otaczają jego drobne ciało niczym dwie żelazne obręcze. Chłopak zaczyna głośno płakać, tuląc się do mnie niczym małe dziecko.

- Już dobrze… Już wszystko dobrze… – Całuję go po głowie, po czym biorę na ręce, bo zdążył solidnie przemarznąć.

Zabieram Samuela do jego pokoju i kładę się z nim do łóżka. Okrywam nas ciepłą kołdrą oraz kocem. Piwnooki nie przestaje szlochać. Robi to tak długo,
aż pada zupełnie wyczerpany.

 

***

 

Nie mam pojęcia ile czasu minęło odkąd ściągnąłem Samuela z gzymsu. Wiem jedynie, że za oknem zrobiło się ciemno. Doktor Ivette przychodziła kilka razy, ale poprosiłem, by zostawiła nas samych.

Straciłem więź z dziećmi i będę musiał poczekać aż nauczą się mówić, by móc znowu z nimi rozmawiać. Gdyby nie ich pomoc… Zaborczo przyciągam śpiącego chłopaka jeszcze bliżej siebie. Nękają mną wyrzuty sumienia, których z pewnością nigdy się nie wyzbędę. Mogłem go stracić… Stracić miłość mojego życia… Nigdy wcześniej nie czułem tak intensywnej mieszaniny złości, frustracji oraz wdzięczności za uratowane życie.

- Jeremy… – Ukochany wypowiada przez sen moje imię.

- Jestem tutaj. Śpij. – Głaszczę omegę po włosach, jednocześnie całując go
w policzek.

- Zimno mi – skarży się. Próbuję wstać z łóżka, lecz on ani myśli, by mnie puścić.

- Przytul się, to będzie ci cieplej.

Około dwudziestej znowu pojawia się doktor Ivette. Tym razem uzbrojona jest w kroplówki. Po jej minie widzę, że żarty się skończyły.

- Dam panu dwadzieścia minut. W tym czasie ma go pan umyć, nakarmić
i położyć z powrotem do łóżka. zrozumiano? – Pyta tonem nie znoszącym sprzeciwu.

- Tak jest – zgadzam się na wszystko. – Jak dzieci? – Korzystam z okazji, by wypytać lekarkę o nasze maluchy.

- Dobrze. Od jutra inkubator nie będzie im już potrzebny, więc przeniesiemy je tutaj.

- Naprawdę? – Cieszę się, bo to pierwsza dobra wiadomość od bardzo długiego czasu. – Słyszałeś, kochany? Od jutra sami będziemy mogli zajmować się chłopcami.

- Nie zgadzam się. – Samuel po raz pierwszy zabiera głos w dyskusji.
– Bliźniaki należą wyłącznie do Jeremiego. Niech on się nimi zajmuje. Nie jestem ich ojcem.

- Skarbie… O czym ty mówisz? Dzieci są nasze. Razem będziemy…

- Powiedziałem nie! – Samuel szarpie się w moich ramionach, po czym odpycha od siebie. – Nie są już moje. Nie chcę ich – powtarza z większym naciskiem.

- Dobrze. Będzie jak sobie życzysz. – Niespodziewanie, doktor Ivette zgadza się z tak absurdalnym pomysłem. Wymieniamy między sobą serię spojrzeń. Postanawiam się nie odzywać i jak najszybciej porozmawiać z lekarką w jej gabinecie, bez obecności Samuela.

Gdy ponownie zostajemy sami, powoli wstaję z łóżka i wyciągam rękę do piwnookiego. Mój gest zostaje zignorowany.

- Po kąpieli będzie ci cieplej. A potem zjemy coś dobrego…

- Nie – pada kategoryczna odpowiedź.

- Kochanie… – Spoglądam na dwudziestolatka z uczuciem.

- Nie nazywaj mnie tak.

- A jak niby chcesz mnie powstrzymać? – Podchodzę bliżej z zamiarem dotknięcia jego policzka, ale moja dłoń zostaje strącona.

- Nie potrzebuję twojej litości!

- Co to ma być? – Łapię Samuela za ramiona i zmuszam, aby oparł się
o poduszki. – Kociątko pokazuje pazurki? – ironizuję, próbując go pocałować. Blondyn odwraca głowę. Nawet w oczy nie chce mi patrzeć… Przez ułamek sekundy odsłania przede mną swoje uczucia. Kiedyś bezustannie tak robił, łasząc się o miłość, ale teraz… Jego serce rozerwane jest na strzępy. W dodatku potwornie boli. Czy mogę coś zrobić, by uchronić go przed cierpieniem? Czy moja miłość wystarczy, by uleczyć tak potężną ranę? – Kocham cię.

Mija kilka długich sekund, podczas których wpatruję się w piwnookiego.

- Kocham cię – powtarzam nieco głośniej. – Jesteś dla mnie najważniejszy! Dzieci także cię kochają. Nie powiesz mi, że tego nie czułeś?! Masz pojęcie, jak bardzo się o ciebie martwiły?

- Nienawidzą mnie, tak samo jak ty. Mówiłem ci już, że nie potrzebuję litości. Niczego od ciebie nie potrzebuję. Chcę być sam.

Tego już za wiele! Bez ostrzeżenia wpijam się w słodkie wargi, którymi tak łatwo zawładnąć. Są miękkie i bezbronne, zupełnie jak on.

- Kocham cię. Wiem, że mi nie wierzysz, ale to prawda. Już podczas naszego pierwszego spotkania nie potrafiłem oderwać od ciebie wzroku.

- Za to bez problemu zaciągnąłeś mnie na górę i wykorzystałeś. Naprawdę liczysz, że po tylu miesiącach poniewierania i udręki rzucę ci się w ramiona?

Słuszna uwaga. No cóż, wiedziałem, że będzie trudno. Lubię wyzwania.

- Wystarczy, że się ze mną połączysz.

- Dobry żart… – Samuel zaczyna się gorzko śmiać. Jest nieustępliwy, czupurny i wojowniczy. Od tej strony go nie znałem. Podoba mi się jeszcze bardziej.  

- Kochasz mnie i  dzieci, które razem wychowamy.

- Jeremy, dzieci mnie nienawidzą. Odkąd zrozumiały, że jestem „tylko omegą”, robiły co w ich mocy, aby mnie krzywdzić. Mówiły o mnie same przykre rzeczy, których dowiedziały się od ciebie. A gdy same słowa im nie wystarczały… Masz pojecie jak to jest być kopanym od rana do nocy? Albo spać w ramionach kogoś, kto uważa cię za śmiecia, a musi przytulać? Zrozum, nie chcę z tobą być. To nie jest miłość!

- Więc co to jest do cholery?! Próbowałeś odebrać sobie życie dla chwilowego kaprysu?! A może dlatego, że nie wyobrażasz sobie, by żyć z daleka od nas?!
– wypominam mu jego własne słowa, coraz bardziej się przy tym denerwując.

- Proszę, zostaw mnie w spokoju.

- Co zamierzasz zrobić?! – pytam, nie potrafiąc wyjść z podziwu, że jest taki krnąbrny.

- Wrócę do Londynu.

- Beze mnie?! Nic z tego! – przypieczętowuję jego los kolejnym pocałunkiem.
– A teraz do mycia! – Biorę ukochanego na ręce i zanoszę do łazienki.

wtorek, 9 kwietnia 2024

Wpadka rozdział 16

 

Zakochany… Zakochany w Samuelu…

Wierzyć mi się nie chce, że to było takie proste!

Odkąd na niego spojrzałeś, jakaś część ciebie bezpowrotnie poddała się temu uczuciu…

Mój wewnętrzny doradca ma dziś romantyczny nastrój. Szkoda, że nie był taki skory do amorów, gdy kazał mi nienawidzić.

Wróg. Samuel był moim wrogiem, ale teraz… Jest mi tak drogi. Można śmiało rzec, że bezcenny! Nie mogę go nienawidzić. Wprost przeciwnie. Chcę go kochać! Mocno. Bardzo mocno. Jednak to nie wszystko. Każda komórka
w moim ciele żąda odwzajemnienia tego uczucia. On ma być mój! Połączyć się ze mną. Kochać tylko mnie.

On już cię kocha, więc masz ułatwione zadanie.

To prawda. Szczęściarz ze mnie – uśmiecham się do samego siebie, przemierzając korytarz. Zmierzam właśnie do specjalnego pokoju, w którym przebywają nasze maluchy. Dzieci śpią. Urodziły się w trzydziestym piątym tygodniu ciąży, lecz doktor Ivette twierdzi, że świetnie sobie radzą i za kilka dni wolno nam będzie zabrać je do domu. Same oddychają i nie mają problemów ze ssaniem. Słodziaki.

 

„Tato…”

 

Jeden z chłopców przebudza się na chwilę. Pociera oczy malutką piąstką. Za kilka dni stracę możliwość słyszenia myśli moich synków. Z początku nieco się tego obawiałem, bo wydawało mi się, że bez telepatycznej więzi nie zdołam spełniać ich zachcianek. Skąd będę wiedział, że są głodne? Albo że coś je boli? Na szczęście ta obawa wydaje mi się bezpodstawna. Odkąd jestem zakochany, widzę przyszłość z cudownych barwach.

Mając do pomocy Dorothy, powinniśmy dać sobie radę. Ciekawe jak to będzie? Podzielimy się obowiązkami? A może wszystko będziemy robić razem? Nie ukrywam, że bardziej pociąga mnie ta druga opcja. Mogąc być jednocześnie
z moim wybrankiem oraz naszymi dziećmi, nie potrzebuję więcej do szczęścia.

Spędzam trochę czasu z bliźniakami, a po mniej więcej godzinie wracam do ukochanego. Samuel jest sam. Siedzi na skraju łóżka. Odłączono mu kroplówki, lecz to pewnie nie potrwa długo. Nadal potrzebuje leków i witamin.

- Chcesz wstać? Pomogę ci – podchodzę do chłopaka, by nacieszyć się jego obecnością. Sam zapach skóry, która wydziela feromony, wprawia mnie w błogi nastrój.

- Poradzę sobie – zostaję odepchnięty.

Robię kilka kroków do tyłu, a blondyn w tym czasie niepewnie staje na nogach. Lekko się chwieje. Ma gołe stopy. Nie mogę go tak zostawić! Muszę go dotykać, być blisko…

- Pójdziemy zobaczyć maluchy? – odgaduję jego myśli.

- Nie. Wolałbym się umyć. Cały się lepię.

- To chodź – ostrożnie biorę go na ręce.

- Jeremy, zostaw! Nie chcę twojej pomocy! – Omega szarpie się w moich ramionach, lecz nie ma szans, by mi się wyrwać.

- No wiesz… – Udaję oburzonego wrogim traktowaniem. – Jeśli dalej będziesz się tak zachowywać, uznam to za flirt i z przyjemnością rozpocznę starania
o kolejnych potomków. Masz ochotę?

- Nie! – Dwudziestolatek wydyma groźnie wargi. Jego magiczne oczy ciskają gromy w moją stronę.

- Nie sądziłem, że taki z ciebie złośnik – żartuję, wchodząc do niewielkiej łazienki. – Postawię cię na chwilę, a potem się rozbierzemy.

Piwnooki ponownie chwieje się na nogach. Nie mogę pozwolić, by zrobił sobie krzywdę, więc obejmuję go ramieniem i przyciągam do swojej klatki piersiowej.

- Od razu lepiej – mruczę w jego włosy.

Przekonanie Samuela, by schował pazurki i pozwolił mi się sobą zająć to spore wyzwanie. Wykazuję się cierpliwością i zrozumieniem. Zwłaszcza teraz, gdy znowu ze sobą rozmawiamy. Brakowało mi brzmienia jego głosu. Co prawda rozmowa nie zastąpi namiętnych krzyków, lecz cieszy mnie, że nie jestem już ignorowany.

- A teraz – układam go z powrotem w łóżku – zjesz śniadanie – decyduję. Tak jak przewidywałem, mój szofer zdążył już przywieźć spory kawałek sernika, po który wysłałem go wcześnie rano. – Proszę – z uśmiechem przyklejonym do twarzy wręczam mojemu skarbowi cukiernicze arcydzieło, które przyozdobiono sosem czekoladowym. Blondyn przygląda się ciastku dość podejrzliwie. – Twój ulubiony, prawda?

- Skąd wiedziałeś? – pyta w końcu, próbując wyciągnąć ode mnie w jaki sposób rozgryzłem tak dobrze skrywany sekret.

- O tym, że najbardziej na świecie lubisz sernik? – Przesuwam opuszkami po lekko zarumienionym policzku. – Tajemnica.

- Dzieci ci powiedziały?

- Nie.

Celowo unikam odpowiedzi na to pytanie. Łatwo było się domyślić, skoro ja nie przepadam za sernikiem, a on się nim zajadał.

- Pokarmię cię. Mogę? – Z wielką czułością spoglądam w dwubarwne oczy. Nadal są zbolałe i zmęczone. Widzę w nich obawy, które targają jego sercem, kiepskie samopoczucie, stres, zgryzoty. Bardzo się stara, by zagłuszyć emocje. Zwłaszcza oddanie, którym niejednokrotnie wzgardziłem.

- Więcej nie zjem. – Samuel odsuwa moją rękę, w której trzymam widelczyk.

- Jeśli będziesz jadł jak ptaszek, nie odzyskasz sił. Kto pomoże mi przy dzieciach? – Żalę się, próbując go podpuścić.

- Poradzisz sobie i bez mojej pomocy.

Omega jest senny, a poza tym to nie miejsce i czas, by dyskutować
o przyszłości. Nie chcę, aby pomyślał, że wiążę się z nim tylko ze względu na dzieci. One są ważne, nie twierdzę, że nie, ale to raczej „bonus” od życia. Tymczasem podstawą naszego związku powinna być wzajemna miłość. Poczekam jeszcze dzień lub dwa i dopiero wtedy uczynię go moim. Nie widzę sensu, by odwlekać to w czasie. Wypadałoby najpierw zakomunikować radosne wieści ojcu. To będzie nasze ostatnie spotkanie. Gdy usłyszy, że zakochałem się w Samuelu, wyrzuci mnie. Nie boję się tego. Będę tęsknił za staruszkiem, lecz za długo pozwalałem, aby ingerował w moje życie. Tym razem jest na przegranej pozycji. To zielono-brązowe chucherko wyprzedziło ród Atkinsów
o kilka długości.

 

***

 

Poświęciłem całą noc, by obmyślić plan działania. Bardzo pomogły mi w tym dzieci. To im pierwszym powiedziałem, że zakochałem się z Samuelu i że będziemy żyć jak prawdziwa rodzina. Bliźniaki czują się nieco zagubione. Przywykły do myśli, że omega został wyłączony poza nawias, a teraz ma wrócić w blasku chwały. Chłopcy są mądrzy i czują, że coś się we mnie zmieniło. Zależy im na moim szczęściu, więc i dla Samuela znajdzie się miejsce. Poza tym doskonale pamiętają, jaki był wobec nich czuły i troskliwy. I tęsknią za tym.

 

„Tato, a kiedy on przyjdzie? Czemu nas nie odwiedza?”

 

Prawda jest taka, że nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Chociaż przez te wszystkie miesiące mój ukochany poświęcał się dla ich dobra, tylko raz zapytał, czy u chłopców wszystko w porządku. Nawet zdjęć nie chciał obejrzeć. Niepokoi mnie to, lecz z drugiej strony zarówno ciąża jak i sam poród to dość traumatyczne przeżycia. Do tej pory zachodzę w głowę jak udało mu się przetrwać tak silny ból. Ja prawie zemdlałem od samego patrzenia.

- Postaram się namówić tatusia, by dzisiaj was odwiedził. Obiecuję – żegnam się z maleństwami, zerkając na zegarek. Jest kilka minut przed szóstą. Chciałbym być obok Samuela, gdy się obudzi. Nie widziałem go kilkanaście minut, a to wystarczy, by tęsknota sięgnęła zenitu.

Pozostaje także kwestia wydziedziczenia. Chłopcy wiedzą, że dziadek i babcia bardzo je kochają, lecz rozstanie z rodziną jest nieuniknione. Rozumieją moją decyzję. Co prawda tli się we mnie drobniutka iskierka nadziei, która mami mnie wizją wybaczenia. Czy mój staruszek zdobędzie się na coś takiego, skorow Samuelu nie płynie krew Reedów? Szczerze wątpię. I nie mam mu tego za złe.

Dzisiejszego poranka mój ukochany wygląda znacznie lepiej niż wczoraj. Na pierwszy rzut oka widać, że malutkimi kroczkami dochodzi do siebie. Najważniejsze, że nie jest już taki przeraźliwie blady. Powinien jak najwięcej odpoczywać. Dzieciaki mocno dały mu w kość. Trudne przeżycia nie odebrały mu urody. Omega jest piękny. Nie potrafię oprzeć się pokusie i przysuwam fotel bliżej łóżka. Kładę głowę na jego poduszce, bo uwielbiam, gdy jest blisko.

Blondyn ma w sobie siódmy zmysł, bo od razu otwiera oczy.

- Obudziłem cię? – szepczę cichutko. – Przepraszam.

- Która godzina? – mamrocze, próbując schować się pod kołdrą.

- Jest jeszcze bardzo wcześnie. Śpij. – Przeczesuję jego włosy palcami.

- Jeremy…

Znam to posępne spojrzenie. Za chwilę znowu usłyszę coś, co mu się nie spodoba. Pochylam się do przodu i łączę nasze wargi w pocałunku. Tym razem nie jestem super-delikatny, choć nasze poranne pieszczoty pozbawione są ognia. Towarzyszą im co najwyżej drobne iskierki.

Omega przymyka powieki i nie chce ich otworzyć. Nie mam pojęcia, czy rozleniwił go pocałunek, czy też próbuje ukryć przede mną swoje myśli. Nie pozwolę mu na to.

- Bestia wewnątrz mnie domaga się, abyś na mnie patrzył – droczę się, wodząc opuszką palca wskazującego po jego żuchwie.

- Ujarzmij ją jakoś – odpowiada moja miłość.

- Ty to zrób – prowokuję go.

- Ja? – dziwi się. – Nie mam na to siły.

- Nie szkodzi – zapewniam go. – Poczekam, aż poczujesz się lepiej – całuję ukochanego po policzku, a następnie przesuwam kciukiem po jego dolnej wardze. Zależy mi na tym, by rozchylił usta i naprawdę mnie pocałował.

- Na to też nie mam siły – uśmiecha się blado, po raz pierwszy od wieków.

- To śpij. Gdy się obudzisz, dalej będę próbował. I nakarmię cię sernikiem
– plotę głupstwa, by tylko móc spędzać z nim czas tak jak teraz.

- Szybko się poddajesz. – Samuel szydzi sobie ze mnie. Nie mogę tego tak zostawić. Wpijam się w jego usta, całując go tak, jak od początku miałem ochotę to zrobić. – A teraz śpij – nakazuję lekko zdyszanemu chłopakowi, który ukradkiem tuli się do mojej dłoni.

- Nie odchodź – prosi.

- Nie odejdę. Będę tu kiedy się obudzisz. I kiedy będziesz zasypiać. Będę przy tobie już zawsze.

Nie wiem dlaczego, lecz odnoszę wrażenie, że Samuel jest bliski łez. To trwa zaledwie dwie sekundy. Być może coś go zabolało, gdy mościł się na poduszce. W każdym razie po ponownej pobudce wygląda i zachowuje się normalnie. Pozwala się nawet nakarmić.

- Mam przed tobą tajemnicę – zaczynam ostrożnie, odkrawając widelczykiem kolejną porcję ciasta. – Jeszcze wczoraj sądziłem, że poczekam do chwili, gdy poczujesz się lepiej – chrząkam nerwowo, bo nie jestem przekonany, czy dam sobie radę. To moje pierwsze oświadczyny. Planowałem zabrać go na romantyczną kolację, lecz panowanie nad emocjami w chwili, gdy każda, nawet najmniejsza cząstka mnie chce go mieć wyłącznie dla siebie, graniczy z cudem. – Nie masz nic przeciwko, abym powiedział ci to teraz? – pytam.

- Teraz? – Omega marszczy lekko swoje idealne brwi. – Coś się stało?

- Nie patrz tak na mnie. Nie mam na myśli nic złego. Po prostu chciałbym uporządkować pewne sprawy. Zadbać o naszą przyszłość, rozumiesz?

- Jeremy, co chcesz mi powiedzieć?

- Ja… - Wstrzymuję oddech.

Nie ma po co tracić czas. Odkładam na boczny stolik talerzyk oraz sztućce, po czym chwytam ukochanego za rękę. Mój puls szaleje. Dłonie są spocone. Zasycha mi w gardle. Jeszcze nigdy nie byłem aż tak stremowany ani  szczęśliwy.

- Proszę, abyś się zgodził na…

Przerywa mi pukanie do drzwi. Wzdycham wściekle, po czym obracam głowę, by zmierzyć natręta morderczym spojrzeniem. Mój dobry humor pryska niczym bańka mydlana na widok Jacksona, który wchodzi do pokoju bez zaproszenia.

- Tęskniłeś za bratem? – Jego zjadliwy ton od razu daje piwnookiemu do zrozumienia, że to nie jest przyjacielska wizyta. – Jest i gwałciciel – syczy wściekle, mierząc nasze splecione dłonie bazyliszkowatym spojrzeniem.

- Uważaj, Jackson, bo jeszcze chwilę, a wyrzucę cię stąd na zbity pysk
– odgrażam się. Nie podoba mi się, że ten pyszałkowaty typ denerwuje mojego wybranka. Przy okazji zepsuł kolejną romantyczną chwilę w moim życiu.

- Tatuś pokazał ci papiery? – Starszy z braci Reed przypomina mi
o dokumentach, które przeglądałem w gabinecie ojca. – Masz swoje bękarty, więc spadaj. On i ja mamy ważną sprawę do obgadania.

- Jeszcze raz powiesz tak o naszych dzieciach, a sam  nie doczekasz się swoich. – Zaciskam mocno szczęki. Najchętniej podszedłbym do Jacksona i jednym ciosem pozbawił go kilku zębów, lecz nie chcę tego robić na oczach ukochanego. Ma za sobą dość przykrych przeżyć.

- Tak czy inaczej, nie przyszedłem tu do ciebie, a do niego – Jackson wskazuje na brata. – Poznaj swojego nowego pana. – Gestem przywołuje postać czającą się w progu. Z korytarza wyłania się wysoki, około pięćdziesięciopięcioletni mężczyzna, ubrany w elegancki, granatowy garnitur oraz śnieżnobiałą koszulę. Lubieżnym wzrokiem przesuwa po ciele omegi.

- Ładniejszy niż na zdjęciach – odzywa się ściszonym, gardłowym głosem, godnym seryjnego mordercy.

- Nie rozumiem…  – Blondyn patrzy raz na brata, raz na obcego, nie potrafiąc wyciągnąć wniosków z zaistniałej sytuacji.

- Nie powiedziałeś mu? – Zirytowany Jackson cmoka z rozdrażnieniem.

- Jeremy? – Samuel unosi na mnie wzrok, szukając wsparcia. Do tej chwili uważał mnie za swojego sojusznika, lecz jego brat jak zwykle musiał wszystko spieprzyć.

- Nie słuchaj go. Wszystkim się zajmę – zapewniam piwnookiego, który powoli składa w całość strzępki informacji.

- Trochę na to za późno, nie sądzisz? – Sanders prycha kpiąco.

- Wyrzuciłeś mnie z rodziny?! – Na pobladłej twarzy dwudziestolatka maluje się mieszanina szoku i niedowierzania. – Dlaczego to zrobiłeś? Przecież jesteśmy braćmi! To nic dla ciebie nie znaczy? – Po twarzy chłopaka zaczynają spływać pierwsze łzy.

- Gdybyś był moim bratem nie pozwoliłbyś, by Atkins położył na tobie swoje brudne łapska! Naprawdę sądziłeś, że po czymś tak plugawym będę chciał mieć z tobą cokolwiek do czynienia?! Brzydzę się tobą i tym co zrobiłeś, rozumiesz?! – Sapanie Jacksona odbija się głośnym echem w całym pomieszczeniu. Zrzucił
z twarzy maskę i pokazał prawdziwe oblicze. To właśnie od tej strony znam go najlepiej, gdy niczego nie udaje i jest prawdziwym sobą, niszcząc wszystko
i wszystkich, którzy staną mu na drodze. – Tak, wyrzuciłem cię, choć najchętniej zmiażdżyłbym cię jak zbędnego robaka, którym od zawsze byłeś!
– Reed powoli odzyskuje nad sobą panowanie. – Sanders z przyjemnością przejął nad tobą pieczę. Jesteś jego własnością, więc dobrze ci radzę, abyś był mu posłuszny, bo z tego co wiem, nie należy on do zbyt wyrozumiałych.

- Przyjacielu, nie strasz mojego kurczaczka, bo jeszcze wyrobi sobie o mnie złą opinię. – Starszy mężczyzna niebezpiecznie mruży oczy. To z pewnością jeden z tych, których policja określa mianem „nieuchwytni zwyrodnialcy”. Jeśli śmie tknąć Samuela, zabiję go!

- Jeremy… – Przestraszony i sponiewierany omega ponownie szuka u mnie ratunku. – To wszystko prawda? Wiedziałeś o tym?

- Tak, ale to nie ma znaczenia, słyszysz! – tłumaczę się gorączkowo. – Nie pozwolę, aby ktokolwiek cię skrzywdził.

- Atkins, niedobrze mi się robi, gdy wpadasz w tak ckliwe tony. Teraz chcesz mu pomagać? Trochę na to za późno, nie sądzisz? Bo wiesz – tym razem Jackson zwraca się ponownie do brata  – to nie jest tak, że nie chciałem twojego szczęścia. Rozmawiałem z Jeremym. Prosiłem, aby cię wziął. Wiesz co mi powiedział? Że brzydzi go bycie z tobą!

- Jackson… – rzucam się do przodu, bo nie mogę już znieść jazgotu tego dwulicowego węża! Jak on śmie opowiadać takie bzdury! Kiedy po tym wszystkim wreszcie mieliśmy szansę, by wszystko naprawić, mam oddać moją perfekcyjną drugą połówkę jakiemuś zboczeńcowi? Nigdy!

Wymierzam mojemu przeciwnikowi silny cios prosto w szczękę, a następnie poprawiam z drugiej strony. Ogarnia mnie prawdziwy szał, nad którym nie jestem w stanie zapanować. Gdy przygotowuję się do zadania kolejnego ciosu, czuję silne szarpnięcie. Niepozorny Sanders okazuje się być naprawdę silny. Bez problemu nokautuje mnie trafiając prosto w brzuch. Padam na ziemię. Wells wykorzystuje okazję i kopie mnie w żebra.

Zwijam się z bólu, nie mogąc nabrać powietrza. Do moich uszu dociera jedynie krzyk doktor Ivette oraz zamieszanie, które wywołuje, wyrzucając z pokoju nieproszonych gości. Jeden z pielęgniarzy pomaga mi się podnieść, a inny asystuje lekarce, która uspokaja płaczącego omegę.

- Wrócimy po ciebie pod koniec tygodnia. Do tego czasu radzę ci pożegnać się
z Jeremym i dziećmi, bo więcej ich nie zobaczysz. – Słowa Jacksona są wprost miażdżące.

- Skarbie… – Powoli podchodzę do łóżka. Załamany blondyn zalewa się łzami. – Nie płacz… Nie pozwolę… Nie oddam im ciebie, słyszysz?

- Co ze mną będzie? – Bezradny i bezbronny Samuel zupełnie się załamuje.
– Znowu zostałem sprzedany. Nikt mnie nie chce!

- Nie pleć bzdur! Ja się tobą zajmę.

- Boję się go, Jeremy. Jestem kiepskim kochankiem. Spałem tylko z tobą i teraz nawet to się na mnie zemści – łka mój wybranek.

- Skarbie, nic się na tobie nie zemści. Nikomu nie dam cię skrzywdzić
– pocieszam go jak tylko potrafię.

- Dlaczego… Dlaczego  mnie to spotyka… Nie zrobiłem nic złego… Nie sprawiałem mu kłopotów, dobrze się uczyłem… Wszyscy mnie nienawidzą. Mój brat, ty. Nawet własne dzieci… – Rozpacz blondyna przybiera na sile. Wpada w tak silną histerię, że nie może oddychać i cały się trzęsie.

Cała reszta dzieje się jak w przyspieszonym tempie. Lekarka podaje Samuelowi środki uspokajające, po których ten szybko zasypia.

- No dobrze, pora na pana. Proszę rozpiąć koszulę – instruuje mnie.

- Doktor Ivette! O takie rzeczy pani nie podejrzewałem! – Udaję obrażonego, bo nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek poza Samuelem miał mnie dotykać.

- Panie Atkins… Wolę się upewnić, że żebra są całe.

- Nic mi nie jest – fukam na nią, nadal trzymając się za brzuch. W życiu nie powiedziałbym, że ktoś tak przeciętny jak Sanders będzie dysponował aż taką siłą. W dodatku wiekiem zbliżony jest do mojego ojca. Przeciwnika takiego jak Samuel mógłby zabić w przeciągu sekund.

- Boli? – Doktor Ivette bada mój brzuch, macając go przez cienki materiał koszuli.

- Naprawdę nic mi nie jest. Na sali treningowej obrywam znacznie mocniej.

- Radzę zmienić trenera – kobieta żartuje sobie ze mnie.

- Obydwoje wiemy, że zasłużyłem.

- Nie zaprzeczę. – Lekarka zdejmuje lateksowe rękawiczki i zerka w kierunku śpiącego omegi. – Biedaczek… Czeka go prawdziwe piekło.

- Jakie znowu piekło?! Naprawdę tak źle pani o mnie myśli?! Nie ma szans, aby para kanalii i bandytów ukradła mi Samuela! Jest mój!

- Obawiam się, że jeśli kwestie prawne dotyczące adopcji zostały już usankcjonowane przez sąd, to nic nie da się zrobić.

- Coś wymyślę – unoszę się dumą.

Musi, musi być jakiś sposób, abym go nie stracił! Choćbym miał poruszyć niebo i ziemię! Samuel należy do mnie i do dzieci. Nikt poza mną nie będzie go miał!