niedziela, 17 marca 2024

Wpadka rozdział 15

 

Niezbyt chętnie rozstaję się z ciężarnym. Już na pierwszy rzut oka widzę,
że chłopak także by wolał, abym został w domu.

- Niedługo wrócę. Odpoczywaj – gładzę go po bladym policzku.

Przed samym wyjściem proszę Dorothy, by miała go na oku. Blondyn kiepsko wygląda, więc opieka nad nim to nasz priorytet.

Pokonanie droga do firmy zazwyczaj zajmuje około czterdziestu minut.
Ze względu na roztopy wszystko znacznie się wydłuża. Z niedowierzaniem obserwuję niekończący się ciąg samochodów, które razem ze mną utknęły
w korku. Zrobiło się ślisko, więc piraci drogowi zaczęli szarżować. Policja
i pomoc drogowa starają się przywrócić porządek po drobnych stłuczkach. Jeżeli doliczymy do tego piaskarki śnieżne, to nic dziwnego, że szybkościomierz pokazuje zawrotne pięć kilometrów na godzinę.

- Coś mi się zdaje, że pieszo byłoby znacznie szybciej… – mamroczę pod nosem. Jestem pewny, że nie tylko ja rozważam taką opcję. Szkoda, że nie ma gdzie zaparkować.

Po blisko dwóch godzinach bezustannego ruszania i hamowania, udaje mi się
w końcu dotrzeć na miejsce. Kieruję się bezpośrednio do gabinetu ojca, który siedzi przy niewielkim stole i przegląda dokumenty. Za jego plecami, tuż przy oknach, spaceruje mecenas Thompson. Pomaga ojcu od lat. Jego pojawienie się oznacza jedno – to naprawdę ważna sprawa. Zazwyczaj to zatrudnieni radcy prawni wykonują „brudną robotę”. Co takiego się stało, że ojciec ściągnął Thompsona w taką pogodę?

- Jeremy! Nareszcie jesteś! – Sokoli wzrok mojego staruszka działa niezawodnie.

- Przepraszam, że tyle to trwało – podchodzę do stołu, by uścisnąć jego dłoń. Witam się również w mecenasem, który rozmawia przez telefon.
W pomieszczeniu panuje nerwowa atmosfera. – Tato, o co chodzi?

- Sam chciałbym wiedzieć. Spójrz na to – mężczyzna podsuwa mi plik dokumentów. Wszystkie kartki to wysokiej klasy papier, opatrzony wytłoczonym herbem Reedów. Są na nich opisane szczegóły przejęcia przeze mnie pełnej opieki nad dziećmi. Drugi komplet to potwierdzona przez sąd kopia wyroku, na mocy którego Jackson wykluczył Samuela z ich rodziny. Dołączony jest do nich testament ich ojca, a także inne, niezbędne upoważnienia.
– Przeczytaj to uważnie – ojciec wskazuje palcem na testament.

Nie ukrywam, że podział dóbr, dokonany przez ojca Jacksona, obchodzi mnie tyle, co sam Jackson. Spis nieruchomości, antyków, biżuterii…

- Reedowie są bogaci. Co to ma z nami wspólnego? – pytam, nie ukrywając rozdrażnienia.

- Jak zwykle jesteś w gorącej wodzie kąpany… Dotarłeś do tego akapitu?
– Zirytowany Nicolas Atkins wskazuje palcem fragment, który jest sprawcą zamieszania. Ponownie pochylam się nad tekstem, skupiając na nim całą uwagę.

- Ich imperium należy do Samuela?! – Wpatruję się w ostatnią wolę seniora rodu Reedów z niedowierzaniem wypisanym na twarzy.

- Na podstawie tego dokumentu – ojciec podtyka mi kolejną kartkę – Samuel powierzył ją swojemu bratu.

- Wcale mnie to nie dziwi. Gdy ich rodzice zginęli, był jeszcze dzieckiem.

- Tylko czyim? – wtrąca się mecenas Thomson, po raz pierwszy zabierając głos w dyskusji.

- Czyim? – Mam już serdecznie dość tej zabawy w zagadki i niedomówienia.

- Z tych dokumentów wynika, że Samuel został adoptowany – mecenas w końcu wtajemnicza mnie w rodzinną intrygę rodu Reedów, wskazując na teczkę, która również leży na stole.

- Adoptowany?! – Nawet mnie ta wiadomość ścina z nóg.

- Zamierzasz wszystko po nas powtarzać? – oburza się mój ojczulek. – To nie koniec rewelacji. Ten mały ma dwa zupełnie różne akty urodzenia, widzisz?
– Pokazuje mi metrykę, która znajdowała się w aktach Reedów, a także drugą, znalezioną przez mecenasa. – Thompson wszystko dokładnie sprawdza, lecz jeśli jest tak, jak myślę, to by znaczyło, że  ojciec Jacksona przekazał firmę komuś obcemu! – grzmi.

Osobiście nie widzę w tym nic złego. Każdy ma prawo zarządzać własnym majątkiem tak, jak mu się podoba. Spadkobiercą może być pierworodny syn, służący, kot, pies. Nie ma to dla mnie większej różnicy. Jednak Nicolas Atkins ma swoje sztywne reguły. Nie toleruje adopcji. I prędzej obdarłby mnie ze skóry niż pozwolił, by imię rodziny zostało zhańbione.

- Jeżeli Samuel jest adoptowany, pozwolisz mi go zatrzymać? – Moje pytanie sprawia, że całą krew odpływa z ojcowskiej twarzy. Przez długich dziesięć sekund czekam na wyrok. W końcu ojciec chrząka i jest gotowy do dalszej dyskusji.

- Jeremy, zakładam, że piłeś i tylko dlatego powiem ci co myślę o całej tej sprawie, uprzednio cię nie zabijając. Być może Samuel nie jest jednym
z Reedów, ale formalnie należy do ich rodziny i podlega Jacksonowi, który wykorzystał pełnię władzy, przypieczętowując jego los. Sprzedał brata oddając go… Thompson, przypomnij mi, jak on się nazywa? – Ojciec prosi mecenasa
o wsparcie.

- Sanders Wells.

- No właśnie. Sanders Wells. Samuel jest jego własnością i nic nie da się z tym zrobić – staruszek bezradnie rozkłada ręce. Za dobrze go znam, by mógł przede mną ukryć, jak bardzo cieszy go ta sytuacja.

- Nie zmienia to faktu, że imperium Reedów należy wyłącznie do niego – dodaje Thompson.

- Czy Jackson zdaje sobie sprawę, że pozbył się kury znoszącej złote jajka?
– kpi mój ojciec.

- Wątpię – odpowiada mecenas. – Akurat tą część dokumentów mamy
w komplecie. Samuel powierzył mu jedynie nadzorowanie firmą. Gdyby złożył podpis także w tym miejscu – prawnik pokazuje nam puste pole – firma przeszłaby w ręce Jacksona. A skoro nie podpisał, więc w świetle prawa nadal będzie figurował jako dziedzic. Żaden sędzia tego nie podważy.

Jeszcze raz przyglądam się rozłożonym na stole dokumentom. Samuel nie jest Reedem, a Jackson sprzedał go Sandersowi… Zaczyna mnie mdlić od nadmiaru informacji oraz silnego stresu.

- Halo? – Ojciec niechętnie odbiera telefon, którego dźwięk przerywa ciążącą między nami ciszę. Nie lubi, gdy ktoś zawraca mu głowę błahymi sprawami, zwłaszcza w chwili, gdy pogrążenie wrogów ma w zasięgu ręki. Wystarczy przecież, że ujawni kwestie niedopełnienia formalności między braćmi. – Tak, jest tutaj – zerka w moją stronę. – To do ciebie – podaje mi swoją komórkę.

- Panie Atkins! Mówi Dorothy! – Moja gosposia jest czymś mocno zaaferowana.

- Co się dzieje? Samuel źle się czuje? – Próbuję od razu odgadnąć jej myśli.

- Gorzej, zaczął rodzić!

- Ale…! Teraz?! – Krzyczę, nie potrafiąc zebrać myśli.

- Jesteśmy w szpitalu. Proszę przyjechać! – Dorothy zaczyna płakać.

- W szpitalu?! Jak to w szpitalu?! Czemu wcześniej do mnie nie zadzwoniłaś?!
– Wybiegam z gabinetu ojca, nie zważając na to, że ten próbuje mnie zatrzymać.

- Dzwoniłam kilkanaście razy, ale pan nie odbierał. Krótko po pana wyjściu Samuel miał pierwsze skurcze. Skontaktowałam się z doktor Ivette, a ona kazała nam jak najszybciej przyjechać. Porodu nie da się zatrzymać farmakologicznie. Błagam, niech pan szybko przyjedzie!

- Już jadę! Zaraz z wami będę!

Drżącymi rękoma odblokowuję alarm w samochodzie i w biegu odpalam silnik. Wiedziałem… Po prostu wiedziałem, że trzeba było zostać w domu! Po jakiego diabła zgodziłem się posłuchać ojca? Kogo obchodzi czy Samuel jest adoptowany lub do kogo należy ich firma?! Obym tylko zdążył na czas!

Choć łamię wszelkie możliwe przepisy, dotarcie do szpitala zajmuje mi prawie godzinę. Zziajany i do granic możliwości zdenerwowany, wpadam na oddział ginekologiczny niczym burza. Doroty i mój szofer siedzą na korytarzu.

- Gdzie on jest?! – pytam , nerwowo rozglądając się za jakąkolwiek wskazówką. Dlaczego w szpitalach wszystkie drzwi wyglądają tak samo i w dodatku nie są w żaden sposób oznakowane?!

- Tam – gosposia wskazuje mi właściwą salę. Przekręcając gałkę czuję jedynie ogłuszające uderzenia mojego serca. To połowa ósmego miesiąca. Za wcześnie… Dużo za wcześnie…

- Pan Atkins! – Doktor Ivette wita mnie poważnym wyrazem twarzy. Jest skupiona i w towarzystwie pielęgniarki sprawdza  parametry na monitorze, do którego podpięto omegę. Samuel cicho jęczy. Został przebrany w szpitalną koszulę. Gdy nasze oczy się spotykają, od razu wiem, że bardzo cierpi.

- Już jestem! – Siadam obok niego i łapię za jego drobną rękę.

- Boje się – szept chłopaka mrozi mi żyły. – Oni tak bardzo kopali… Przepraszam, Jeremy…

- Ciii... – uspokajam go, dotykając jego twarzy. – Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.

- Nie odchodź. Nie zostawiaj mnie samego. To tak bardzo boli… – Serce mi się kraje słysząc takie słowa.

- Nigdzie nie pójdę. Będę ciągle przy tobie. Przysięgam!

Moja obietnica została złożona nieco na wyrost. Pielęgniarka każe mi zdjąć marynarkę i założyć specjalny fartuch. Siadam obok rodzącego chłopaka, lecz niewiele mogę mu pomóc. Nie ukoję jego cierpienia. Skurcze są tak silne, że jest w agonii.

- Nie może mu pani podać czegoś przeciwbólowego?! – ganię doktor Ivette, widząc jak blondyn się męczy.

- Tak się składa, że nie mogę. Musi wytrzymać. Dasz sobie radę, prawda?
– kobieta zwraca się do Samuela. – Akcja porodowa postępuje w ekspresowym tempie. Nie chcę narażać dzieci.

- Wiem – piwnooki szybko jej przytakuje.

- Będzie bolało i to znacznie bardziej niż teraz – ostrzega. – Słuchaj moich poleceń, a szybko się uwiniemy, jasne? – Ordynator uśmiecha się ciepło do swojego pacjenta. Świetnie sobie radzi z poskromieniem jego obaw. Całe szczęście, że trafił się nam ktoś tak dobry i doświadczony.

Poród  na dobre się rozkręca. Czuje się tak, jakby w jednej chwili ziściły się wszystkie moje najgorsze koszmary. Krzyki Samuela, który ze wszystkich sił stara się wydać na świat nasze maluchy już zawsze będą mi się śniły po nocach.

Gdy rodzi się pierwsze dziecko, Samuel jest już skrajnie wyczerpany. Mimo to uśmiecha się do naszego synka, którego pielęgniarka na chwilę mu pokazuje. Malec musi zostać szybko umyty i umieszczony w inkubatorze.

Drugi poród jest znacznie trudniejszy, bo chłopak nie ma już siły. Trudy ciąży, anemia, wieczne kopanie naszych dzieci… To wszystko sprawia, że omega jest ledwo żywy.

- Dasz sobie radę. Jeszcze tylko troszeczkę – wspieram go jak mogę, próbując przekazać choć odrobinę siły. W końcu udaje mu się wypchnąć dzidziusia, który zaczyna kwilić. Doktor Ivette pokazuje nam maleństwo. Do niego także Samuel lekko się uśmiecha, a potem mdleje.

- Spokojnie, to nic takiego. – Kobieta przekazuje drugiego z naszych synków innej pielęgniarce, by móc zająć się dwudziestolatkiem. – Mężczyźni zazwyczaj mdleją. Gorzej znosicie ból, a on jest nie do opisania.

- Wyjdzie z tego? – pytam łamiącym się głosem, bo choć silny ze mnie facet, to dosięgłem właśnie swoich limitów.

- Pod warunkiem, że odpocznie. Może pan przejść do sali obok i nacieszyć się waszymi dziećmi. Rodzina z pewnością czeka na pana relację oraz zdjęcia, świeżo upieczony tatusiu.

Czuję się wewnętrznie rozdarty. Z jednej strony nie chcę zostawiać Samuela samego. Obiecałem mu, że go nie zostawię. Jednak dzieci… Przez ponad osiem miesięcy zastanawiałem się, czy będą zdrowe i jak będą wyglądać.

- Proszę iść. Nie chcę, aby pan także zemdlał, gdy zacznę szyć.

Doktor Ivette drugi raz nie musi mnie prosić. Już teraz ledwo stoję na nogach. Kręci mi się z głowie. Sam już nie wiem, czy chce mi się śmiać, czy płakać. Dzieci są na świecie zaledwie od kilku chwil, a ja już zostaję przygnieciony przez trud bycia ojcem.

 

***

 

Mija kilka godzin od porodu. Obydwu chłopców położono razem w inkubatorze. Ponoć to bardzo pomaga. Nadal czują swoją obecność i jest im cieplej. Spokojnie śpią.

Dwa malutkie aniołki…

Nigdy nie sądziłem, że można pokochać aż tak mocno. Sam ich widok sprawia, że  staję się bezbronny i przytłoczony obezwładniającym uczuciem spełnienia. Gdy doktor Ivette pozwoliła mi ich dotknąć, myślałem, że moje serce tego nie wytrzyma.

Samuel i ja mamy dwójkę pięknych i zdrowych dzieci. Każdy z nich ma najbardziej niebieskie oczy na świecie oraz ciemnawe, nieco potargane włoski. W ich malutkich twarzyczkach bez problemu dostrzegam podobieństwo zarówno do omegi, jak i do mnie. To bez wątpienia najcudowniejsze maluchy, jakie kiedykolwiek widziałem. Zrobiłem im całą masę zdjęć, które przesłałem do rodziców. Pokażę je także Samuelowi, gdy tylko się obudzi.

To dziwne, lecz z każdą minutą coś wewnątrz mnie coraz głośniej żąda, abym poszedł się z nim zobaczyć. Doktor Ivette powiedziała, że mam nie przeszkadzać w czasie wykonywania badań i że zawoła mnie, gdy będzie po wszystkim. Niecierpliwię się. Czemu to tak długo trwa? A jeśli robią mu krzywdę?

Nie zważając na zakazy lekarki, zakradam się do monitorowanego pokoju,
w którym przebywa blondyn. Jest on znacznie bardziej przytulny niż ten,
w którym spędził pierwsze miesiące ciąży. Po pierwsze, łóżko jest znacznie większe i wygodniejsze. Poza tym ustawiono tu kremowe fotele z oparciem,
w których można się rozsiąść podczas odwiedzin lub karmienia dzieci. Na stole znajdują się kwiaty, a okna ozdobiono firankami i zasłonami. Postanawiam je zasłonić. Jest wieczór. Nie chcę, by sztuczne światło, którego źródłem jest neon z nazwą kliniki, drażnił śpiącego.

- Jeremy? – Odwracam się słysząc za plecami cichutki, prawie bezgłośny szept.

- Jestem tutaj – podchodzę do łóżka. Na wpół przytomny omega z trudem przesuwa głowę na poduszce. Jest tak słaby, że nie ma siły otworzyć oczu.
– Śpij… – zachęcam go do dalszego odpoczynku.

- Dzieci… Nic im nie jest?

- Nie. Są w inkubatorze, lecz to silne bestyjki. Niedługo zabierzemy je do domu – rozmarzam się. Oczami wyobraźni widzę Samuela i siebie, tulących nasze malutkie skarby. – Jutro cię do nich zabiorę, bo na razie musisz leżeć. Za to zrobiłem miliony zdjęć, więc jeśli chcesz zobaczyć, to… – wkładam rękę do kieszeni spodni, by wydobyć z niej telefon.

- Nie chcę.

- Przepraszam. Jesteś zmęczony, a ja gadam bez opamiętania – przeczesuję włosy chłopaka, gładząc go tak jak zwykle to robiłem, gdy zasypiał w moich ramionach.

- Nie dotykaj…  – Samuel w końcu unosi powieki. Choć w pokoju jest ciemno, nie licząc punktowych żaróweczek, zamontowanych przy drzwiach, wyraźnie widzę jego niesamowite oczy. Są jeszcze bardziej fascynujące niż zwykle. Czekoladowe plamki gaszą intensywną zieleń, nadając jej nieco złotawego zabarwienia. Mógłbym się w nie wpatrywać bez końca.

- Coś cię boli? Mam zawołać doktor Ivette? – Niepokoi mnie jego stan. Oddech wydaje się płytki. Dłonie wyjątkowo zimne. Próbuję je ogrzać, lecz mi na to nie pozwala. Do tego przytwierdzono do nich kroplówki i różne kable.

- Chcę… Chcę zostać sam. Idź do swoich dzieci i zostaw mnie w spokoju.

Zabolało.

Zabolało tak bardzo, że aż zabrakło mi tchu.

Jasna skóra. Sine sińce pod oczami. Gęste, nieco wywinięte rzęsy, rozchylone usta… Dlaczego mam wrażenie, że widzę je pierwszy raz w życiu? Albo te dłonie, takie kościste i smukłe. Wystające obojczyki. Jasne, miękkie blond włosy, których odcień kojarzy mi się z karmelem. Czemu wcześniej tego nie widziałem? Przecież sam jego wygląd, nawet teraz, gdy leży nieprzytomny po tak ciężkim porodzie, przyprawia mnie o szybsze bicie serca.

Samuel jest piękny…

To chyba coś więcej. Zauroczył mnie do tego stopnia, że siedzę jak słup soli, gapiąc się na niego z szeroko otwartymi ustami.

Wyczerpany fizycznie i psychicznie omega szybko zasypia. Pojawia się za to doktor Ivette, która ma dziś nocny dyżur.

- Mam wyniki badań – kobieta macha mi przed oczami plikiem wydruków, abym zechciał zaszczycić ją chociaż jednym spojrzeniem.

- Coś mu dolega? Wyjdzie z tego? – dopytuję pospiesznie, nie umiejąc się uporać z wewnętrznym niepokojem.

- Wyjdzie, ale nie sam. Będzie potrzebował sporej dawki witamin, snu
i wsparcia. Nadal nie uporaliśmy się z anemią, ale będziemy walczyć dalej.

- Dziękuję. Dziękuję za wszystko.

- Panie Atkins… W sumie nie powinnam panu tego mówić, ale dzwonił jego brat. Pytał, czy Samuel urodził i w jakim jest stanie.

- Jackson wreszcie sobie o nim przypomniał… – wzdycham z ulgą.

- Nie powiedziałabym, że kierowała nim troska. – Ordynator zaczyna ostrożnie drążyć temat. – To brzmiało tak, jakby planował zabrać stąd Samuela.

- Też coś – prycham nerwowo. – Sama pani przed chwilą powiedziała,
że potrzebuje czasu, by dojść do siebie. Nawet dzieci jeszcze nie widział. Musi wyzdrowieć, nabrać sił.

- Co pan planuje?

- Zabiorę go do domu i z pani pomocą postawimy go na nogi.

- A co potem?

Potem? Skąd mam wiedzieć? Żyję jeszcze wydarzeniami, które miały miejsce przed pojawieniem się doktor Ivette. Po raz pierwszy od bardzo dawna piwnooki zechciał ze mną porozmawiać. To była wyjątkowo miła odmiana. Uwielbiam słyszeć swoje imię, wypowiadane przez jego kuszące usta.

- Nie będę dziś pana męczyć. Jeśli ma pan ochotę, to na końcu korytarza jest przygotowany pokój, z którego może pan bez przeszkód korzystać. Piętro wyżej jest bufet. Naprawdę zachęcam do odpoczynku. Któryś z was musi mieć siły, by udźwignąć zabawę w dom.

- Dziękuję. Posiedzę z nim jeszcze chwilę, a potem się położę.

 

***

 

Poranek w szpitalu nie należy do zbyt przyjemnych. Choć poszedłem za radą lekarki i próbowałem się zdrzemnąć, nie potrafiłem. Emocje, które skumulowały się we mnie poprzedniego dnia, bardzo potrzebują jakiejś przeciwwagi. Jestem zmęczony, szczęśliwy, podenerwowany. Zupełnie sprzeczne uczucia walczą
o moją uwagę, a ja nie umiem ich okiełznać. Spokój znajduję jedynie będąc blisko Samuela, dlatego też postanawiam nie czekać ani minuty dłużej. Chcę go zobaczyć. Teraz.

Biorę prysznic i przebieram się w czyste ubrania. Nie ma nawet piątej. Przez chwilę rozważam, czy powinienem nastawić ekspres i przygotować sobie kawę, lecz rezygnuję z tego pomysłu. Liczy się dla mnie wyłącznie fakt, by jak najszybciej spotkać się z blondynem.

Przemierzam szpitalny korytarz na palcach, by nikogo nie obudzić, po czym uchylam drzwi i zakradam się do środka. Podchodzę do łóżka i siadam na fotelu. Samuel nadal śpi, choć wyraz jego twarz świadczy raczej o tym, że coś mu dolega. Chłopak jest smutny. Nie zdziwię się, jeśli za chwilę się rozpłacze. Przysuwam się bliżej łóżka, by móc go dotknąć. Najpierw odgarniam dłuższe kosmyki włosów do tyłu, by go nie drażniły, a następnie podpieram głowę dłonią. Chcę bez przeszkód podziwiać to cudo.

Wcześniej  nie doceniałem wyjątkowości Samuela. Podejrzewam, że działo się tak dlatego, bo moje oczy były ślepe lub pokryte łuską. Narodziny dzieci sprawiły, że widzę wszystko w nowych barwach. Widzę jego, ale przede wszystkim chcę na niego patrzeć. Ciągle.

- Jeremy?

Niespodziewanie zostaję przyłapany na gorącym uczynku. Omega bierze głębszy wdech, a następnie wykonuje gest, jakby próbował policzkiem przytulić się do mojej dłoni. W ostatniej sekundzie rezygnuje z tego pomysłu. Otwiera oczy, a ja… To co czuję… Tego nie da się opisać słowami…

W jednej chwili całe moje życie zostaje kompletnie przewartościowane. Otaczał mnie totalny chaos. Czułem, że się duszę, że przygniatają mnie sprawy, nad którymi nie miałem żadnej kontroli. Tymczasem jedno jego spojrzenie wystarczy, by wszystko wróciło na swoje miejsce.

- Niesamowite…  – szepczę na głos do samego siebie.

Samuel nie komentuje moich słów. Nadal jest cierpiący i obolały. Próbuje poprawić swoją pościel, lecz uwiązany do kroplówek i skrajnie wyczerpany, może co najwyżej leżeć.

- Pomogę ci. – Bez chwili zawahania ruszam mu z odsieczą.

- Chciałbym wody.  – Blondyn rozgląda się po pomieszczeniu, szukając czegoś, co mógłby wypić.

- Już przynoszę. – Uśmiecham się na sama myśl, że jestem mu potrzebny. Spełnianie próśb Samuela awansowało z „nic mnie to nie obchodzi” na „sens mojego życia”.

Podchodzę do niewielkiego stołu, na którym ustawiono znajomo wyglądający ekspres do kawy, a także różne soki i inne drobiazgi. Sięgam po niewielką, szklaną butelkę, której zawartość przelewam do szklanki.

- Proszę. – Ostrożnie wsuwam dłoń pod głowę chłopaka, by nieco ją unieść. Nie chcę, aby się zakrztusił.

Samuel rzeczywiście jest spragniony. Mimo to przez cały czas patrzy wyłącznie na mnie. W jego oczach kryje się podejrzliwość. Po tym wszystkim co razem przeżyliśmy nadal mi nie ufa?

- Jeszcze? – pytam, gładząc jednocześnie blady policzek omegi kciukiem.

- Nie, dziękuję.

- Może coś zjesz? A może…

- Niczego nie chcę – przerywa mi zimnym tonem.

On może i nie chce, ale ja? Czuję wdzięczność, bezgraniczną radość
i obezwładniające szczęście. Dzięki Samuelowi zostałem ojcem. Mam ochotę tańczyć i śpiewać, zupełnie jakbym był odurzony.

- Źle się czujesz? Mam zawołać lekarza?

- Nie.

- To może chciałbyś zobaczyć dzieci? Mam mnóstwo zdjęć. Nie uwierzysz, jakie są śliczne. – Wyciągam swój telefon i pokazuję mu kilka ujęć, lecz nie jest nimi zainteresowany. Odwraca głowę, by nie patrzeć na ekran.

- Marnujesz ze mną czas. Idź do nich. Chcę zostać sam.

- Wyrzucasz mnie? – Przygnębiony takim obrotem sytuacji, przeczesuję włosy palcami. Coś mi się wydaje, że Samuel nie zdaje sobie sprawy z tego, jak wiele zmieniło się między nami przez ostatnie godziny.

- Proszę, nie męcz mnie. I bez twoich wiecznych pretensji jest mi wystarczająco trudno. Wszystko mnie boli. Nawet ręką nie mogę ruszyć. – Omega próbuje przesunąć kosmyk włosów, który wpada mu do oczu, lecz kroplówki skutecznie to uniemożliwiają. Wyręczam go więc, a później pochylam głowę i muskam usta chłopaka swoimi. Ten gest bardzo go zaskakuje. Monitor obok łóżka od razu wskazuje szybsze bicie jego serca. Samiec wewnątrz mnie aż wyje na samą myśl, że działam na niego w taki sposób.

- A jeśli odmówię, to co wtedy? – Droczę się z piwnookim, nadal prowokując delikatne pocałunki.

- Jeremy… – Moje imię w jego ustach brzmi wyjątkowo. Uwielbiam, gdy je wypowiada. Ton jego głosu brzmi miękko i zmysłowo.

Zaczynam całować go po twarzy. Nie jestem nachalny. Chcę jedynie, by było mu miło. Liczę na to, że odrobina czułości odwróci jego uwagę od obolałego ciała. Samuel odchyla głowę do tyłu, uciekając przed kolejnym pocałunkiem. Na to właśnie czekałem…

- Ładnie pachniesz… – mruczę, przesuwając językiem po wrażliwej szyi.

Zapach… Po porodzie dzieci nie maskują już woni jego ciała. To ona tak silnie działa na moje zmysły? Jeśli to prawda, to by znaczyło, że ja… Że my…

- Dzień dobry – pojawienie się doktor Ivette psuje nastrój. – Panie Atkins! Proszę zostawić mojego pacjenta w spokoju! – Oczy lekarki groźnie lśnią. Przełykam głośno ślinę. Nie mam pojęcia jak to możliwe, lecz gdy zachowuje się w taki sposób, autentycznie się jej boję.

- Ja wcale nie… Znaczy my nie… – tłumaczę się bezradnie.

- Proszę poczekać na korytarzu! – Doktor Ivette pokazuje mi drzwi.

- Dobrze, już idę. – Ruszam przed siebie, choć zostawienie Samuela samego to jedna z najtrudniejszych decyzji, jakie musiałem w ostatnim czasie podjąć. Nie chcę się z nim rozstawać. Nigdy! Jest mój! Zawsze był. Tylko ja nie zawsze zdawałem sobie z tego sprawę.

To się nazywa MIŁOŚĆ, głupku… – przedrzeźnia mnie głos rozsądku.

Miłość…?

Tak, to prawda. Jestem cholernie mocno zakochany.

Więc licz się z tym, że masz ostro przechlapane…

piątek, 8 marca 2024

Wpadka rozdział 14

 

- Nie jest dobrze – doktor Ivette marszczy brwi.

- Jak to nie jest dobrze? Przecież wyniki badań ma w normie. Jest mu ciepło. Ma ciszę i spokój – nerwowo wyliczam wszystkie luksusy, które zapewniłem ciężarnemu.

Kobieta unosi na mnie wzrok. Jej mina nie świadczy o tym, by podzielała mój entuzjazm.

- Poczekamy jeszcze dwa, trzy dni. Jeśli do tego czasu nie będzie lepiej, zabiorę go do szpitala.

- Do szpitala?! Ale przecież…!

- Panie Atkins, proszę się uspokoić! – zostaję ostro zrugany. – Samuel prawie nie śpi. Dzieci się na nim wyżywają. Komu to zawdzięczamy?

- Chyba nie chce pani powiedzieć, że to moja wina! – Całkowicie zszokowany nie umiem ugryźć się w język i muszę odeprzeć ten jakże niezasłużony atak.

- A czyja? – Doktor Ivette z sędziego zmienia się w prokuratora. Za chwilę spłynie na mnie wodospad bezpodstawnych oskarżeń. Bo skoro ktoś ma być winny, to z pewnością ja. O łamanie praw kobiet i globalne ocieplenie także mnie oskarży?

- Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby…

- Guzik pan zrobił! – Kobieta po raz kolejny mi przerywa, w dodatku kpiącym tonem. – Odrobina seksu i spanie we wspólnym łóżku? To wszystko na co pana stać?

- Przecież sama pani mówiła, że w ten sposób będzie mu ciepło! – zażarcie się bronię. Naiwnie miałem nadzieje, że wstydliwe tematy mamy już za sobą, ale one zawsze wracają i odbijają się czkawką.

- To było w szóstym miesiącu ciąży, a teraz jesteśmy w połowie ósmego i co?

- No właśnie… – Jestem całkowicie zbity z tropu. O co jej chodzi? Znowu nawaliłem? Przecież tak się starałem, więc nie powinna mieć do mnie pretensji. To nie ja kopię Samuela, a maluchy.

- Ma pan więź z dziećmi? Słyszy je pan?

- Tak – odpowiadam z dumą.

- Kochają pana?

Czy mi się wydaje, czy te pytania są coraz bardziej podchwytliwe?

- Tak… Bardzo mnie kochają… – przytakuję, choć konkluzja nadal jest mi zupełnie obca.

- A Samuela kochają?

O cholera… No to wpadłem…

I co teraz? Co mam powiedzieć? Świdrujący wzrok młodej ginekolog będzie mi się śnił po nocach.

- Samuela? – Powtarzam imię omegi, by zyskać chwilę czasu.

- Co dzieci o nim sądzą? – Doktor Ivette ponawia swoje pytanie.

- To zależy… Sama pani wie, jakie są dzieci. Mają dużo potrzeb i zachcianek,
a ktoś musi się im przeciwstawić, więc… – Nerwowy śmiech ma za zadanie ukryć zmieszanie, które odczuwam.

- Pańska nienawiść rzutuje na sposobie, w jaki odbierają go własne dzieci.

- Nie, to nie tak! – tłumaczę się gorączkowo. – Źle interpretuje pani…

- Panie Atkins, litości… – Ordynator opiera dłoń na czole i z niedowierzaniem kręci głową. – Sam pan nie wierzy w te bzdury, więc proszę nawet nie próbować mydlić mi nimi oczu!

- To co mam zrobić?! Przecież nie nastawiałem maluchów przeciwko omedze! Nie kocham go, to fakt, jednak uważam, że…

- Dzieci nie są głupie. Odziedziczyły po panu dominujące cechy charakteru, więc nic dziwnego, że się na panu wzorują. – Lekarka raczy mnie kolejnym medycznym wykładem.

- Skoro jest tak, jak pani mówi, to nie ma w tym mojej winy! Nigdy w życiu nie uderzyłem Samuela! Wprost przeciwnie! Spełniam wszystkie jego zachcianki!

- Serio? Więc co takiego pan ostatnio dla niego zrobił? O co Samuel pana poprosił?

Szlag! Kolejna wpadka!

Robi mi się gorąco, a nieprzyjemna stróżka potu spływa właśnie po moich plecach. Doktor Ivette powinna pracować w policji. Z takimi umiejętnościami marnuje się w służbie zdrowia.

- A może o nic nie poprosił, bo nadal się do pana nie odzywa? – Kobieta zadaje to retoryczne pytanie, rozpinając jednocześnie swoją torbę, z której wyciąga plastikową fiolkę z jakimiś malutkimi tabletkami, które wciska mi w rękę. – Jeśli nie będzie spał przez najbliższe czterdzieści osiem godzin, zabieram go do szpitala, jasne?

- Tak – posłusznie kiwam głową.

- Przyjadę pojutrze – sięga po swój płaszcz, który pomagam jej założyć.

- W razie czego proszę dzwonić. Do zobaczenia – żegna się ze mną formalistycznym tonem.

- Pani doktor! – łapię ją za ramię. – Proszę poczekać. Nie powiedziała mi pani, co mam zrobić! – żalę się. – Jak sprawić, by dzieci pokochały Samuela? Potrzebuję jakiejś wskazówki! Przysięgam, że zrobię wszystko!

Desperacja w moim głosie daje ginekolog do myślenia. Być może już nigdy nie zdołam zmienić jej zdania na swój temat i zostanę zapamiętany jako najbardziej nieczuły palant w historii, ale nie oznacza to, że nie mogę chociaż spróbować naprawić tego, co zostało zepsute.

- Przykro mi, panie Atkins, lecz na tym etapie niewiele da się już zrobić. Chłopcy są bardzo ruchliwi i silni. I z pewnością urodzą się przed czasem, bo wątpię, że ciało Samuela wytrzyma czterdzieści tygodni.

- Jak to?! Czy to niebezpieczne?! Dlaczego wcześniej mi pani nie powiedziała?!

- Bo Samuel mi na to nie pozwolił, a on ma zdanie decydujące. Powiedział, że to najszczęśliwsze momenty jego życia. Bardzo mu współczuję. – Doktor Ivette dyskretnie ociera łzy. – Do zobaczenia.

Przez kilka długich minut stoję w salonie, jakbym został wmurowany w dywan. Z całej siły ściskam opakowanie tabletek. Plastik wygina się i znacznie odkształca. Nie chcę uszkodzić samego leku, więc dla bezpieczeństwa zanoszę go do kuchni i odkładam na niewielką tackę, na której Dorothy zgromadziła wszystkie witaminy ciężarnego.

Najszczęśliwsze chwile jego życia?

Co to tak naprawdę oznacza? Chodzi mu o dzieci? Przecież one bezustannie powtarzają, że go nie lubią lub że jest zły… A ja głupi ani razu nie zareagowałem.

Gdy teraz o tym myślę, to przeraża mnie fakt, że piwnooki zawsze wzorowo traktował nasze maluchy. Bezustannie je głaskał, zapewniał o swojej miłości
i oddaniu. Dzieci to ignorowały, zapatrzone w tatusia-alfę, który wszystko wie najlepiej. Będąc przy Samuelu, kochając się z nim, przytulając, całując
– jednocześnie często rozmyślałem o tym, jak bardzo nienawidzę Reedów
i pogardzam uczuciami dwudziestolatka.

Najgorsze jest to, że Samuel nie będzie wychowywać naszych dzieci. Ma je tylko urodzić i oddać. Nie dziwię się, że uznaje ciążę za najwspanialszy okres
w życiu, bo za chwilę zostanie zupełnie sam. Nie ma rodziny. Odbiorę mu bliźniaki. Ze mną także już nigdy się nie spotka… Jeśli prawdą jest, że czuje do mnie coś więcej, musi mu być wyjątkowo ciężko.

Biegnę na górę, by sprawdzić jak się czuje. Otwieram drzwi. Blondyn siedzi na skraju łóżka i wpatruje się w swoje stopy.

- Dlaczego wstałeś? Chcesz do łazienki? – Podchodzę do chłopaka i klękam przed nim, by lepiej widzieć jego twarz. Samuel niezdanie mnie odpycha, po czym kładzie się z powrotem na swoim miejscu. – Porozmawiaj ze mną – proszę go. – Jest tyle rzeczy, które powinniśmy ustalić, zaplanować…

To kłamstwa i on dobrze o tym wie. Tysiące razy powtarzałem, że nic nas nie łączy, więc o czy mielibyśmy wspólnie decydować?

Z gardła wyrywa mi się jęk frustracji, który zwraca uwagę mojego kochanka. Chłopak wpatruje się we mnie, hipnotyzując swoimi dwubarwnymi tęczówkami. Poddaję się i z podkulonym ogonem kładę obok niego na łóżku.

- Przytul się – szepczę cicho, otaczając drobne ciało ramieniem.

Omega układa się na boku, co niezbyt podoba się maluchom. Od razu zaczynają protestować.

- Znowu jesteście nieznośni… Nie róbcie tak. Tatuś musi odpocząć, a wy nie dajecie mu spać.

 

„Nie lubimy go! Jest zły!”

 

Pierwszy raz stanąłem w obronie blondyna, lecz to nic nie daje. Jest tak, jak mówiła doktor Ivette. Niechęć maluchów jest zbyt głęboko zakorzeniona. Odcięły się od niego, bo wiedzą, że jest tylko pionkiem do odstrzału, a nie jednym z głównych graczy. W dodatku sam utwierdziłem ich w tym przekonaniu.

- Przykro mi… Tak bardzo mi przykro…

 

***

 

Poranek wita nas ostrym słońcem, które roztapia zalegające resztki śniegu. Dzień zapowiada się naprawdę rześki i przyjemny. Z trudem dostrzegam takie szczegóły. Wczoraj wieczorem zmuszony byłem podać Samuelowi jedną
z cudownych pastylek doktor Ivette. Biedaczek był już taki zmęczony, ale za każdym razem, gdy zamykał oczy, bliźniaki od razu zaczynały kopać. Istna
z nich dzicz! Po lekach zasnął, choć niezbyt spokojnie. Przez całą noc głaskałem go po włosach, bo bardzo to lubi. Odkąd razem mieszkamy, dowiedziałem się
o nim naprawdę sporo. Zapewne poznalibyśmy się znacznie lepiej, gdyby ze mną rozmawiał.

Po co miałby to robić? Za chwilę zniknie z twojego życia…

Zniknie…

Chcę, aby znikał?

Nie wiem. Sam już nie wiem.

Kilka miesięcy temu, gdy zmuszony byłem zabrać go do swojego domu wydawało mi się, że gorzej nie będzie. Myliłem się. Teraz jest jeszcze gorzej,
a prawdziwy Armagedon dopiero przed nami.

Czy piwnooki wie co go czeka? Domyśla się prawdy?

Oszukałem go w sprawie odwiedzin Jacksona. Zataiłem, że został wydziedziczony i sprzedany.

Odbiorę mu dzieci…

Złamię serce…

Czuję nieprzyjemne ukłucie w klatce piersiowej. Przerastają mnie problemy, które piętrzą się z każdą godziną. Co jeszcze nas czeka?

Przywiązałeś się do niego i teraz nie chcesz oddać? Jeremy, to szaleństwo!

Wiem! Wiem, że tak nie wolno, lecz co mam poradzić?!

Potrzebuję czasu! Może da się to jakoś spowolnić lub odkręcić? A gdyby tak pomieszkać razem jeszcze przez jakiś czas? Pozwolić, by chociaż trochę nacieszył się dziećmi. Doszedłby do siebie po porodzie, nabrał sił. Moglibyśmy na spokojnie to przedyskutować. Między nami nic by się nie zmieniło. Nie byłby mój, więc ojciec nie miałby mi za złe, że zdradziłem rodzinę.

Na to już za późno… Jeśli Jackson zdążył go sprzedać…

Muszę koniecznie porozmawiać z Jacksonem!

Zrywam się z łóżka i chwytam za telefon. Wykręcam numer Reeda, lecz odpowiada jedynie poczta głosowa.

Świetnie, tylko tego było mi trzeba.

Moje nerwowe zachowanie alarmuje blondyna. Chłopak unosi powieki
i rozgląda się po pokoju. Nie wygląda najlepiej. Coś mi się wydaje, że jutro czeka nas wycieczka do szpitala.

- Jak się czujesz? – podchodzę do łóżka i kładę dłoń na chłodnawym policzku.
– Potrzebujesz czegoś? A może jesteś głodny?

 

„Jeść! Jeść! Chcemy sernik!”

 

- Znowu wybrali za ciebie – wzdycham smutno. – Bądźcie grzeczni, to dostaniecie wasz przysmak. W przeciwnym wypadku Dorothy upiecze coś innego.

 

„Nie będzie sernika? To jego wina! Jest zły!”

 

- Masz ochotę na ciasto czekoladowe? – kuszę ciężarnego. –  To moje ulubione
i tak się składa, że Dorothy wczoraj je dla mnie upiekła. –  Na twarzy blondyna pojawia się cień uśmiechu. – Za chwilę wracam.

Schodzę do kuchni. Niezawodna gosposia zdążyła przygotować dla mnie kawę.

- Jesteś aniołem! – wołam uradowany. Mam wrażenie, że sam zapach palonych ziaren przepędza zmęczenie. Resztą zajmie się kofeina.

- To tylko kawa, proszę pana – kobieta śmieje się ze mnie, kończąc nakładanie sernika na talerzyk.

- Samuel zje także ciasto czekoladowe.

- Dzieci wolą sernik.

- Nie szkodzi. Chcę im udowodnić, że nie mają wpływy na to, co dzieje się między dorosłymi.

- Oczywiście, proszę pana, ale najpierw śniadanie – gosposia wysypuje pokaźną ilość tabletek do niewielkiego pojemniczka.

- Dziękuję. – Jestem jej bardzo wdzięczny za pomoc, tym bardziej, że już jakiś czas temu zdecydowała się z nami zamieszkać na stałe. – Nie wiem jak bym sobie bez ciebie poradził – chwalę ją, bo tylko tyle mogę zrobić.

- Nie ukrywam, że lubię Samuela. Gdy stąd odejdzie, będzie mi go bardzo brakowało… - Dorothy spogląda na mnie z nadzieją.

- Chciałbym, żeby został, ale nie mogę się z nim związać. Obiecuję, że postaram się kupić mu trochę czasu, żeby mógł pobyć z bliźniakami. Ojciec na więcej nie pozwoli - markotnieję, przygaszony wizją rychłego rozstania.

- Przepraszam, nie powinnam wtrącać się w nie swoje sprawy.

- Nie traktuję tego jako wtrącanie. Mam związane ręce, rozumiesz? – Chowam twarz w dłoniach. Znowu targają mną różne wątpliwości. Jak postąpić? Co zrobić? Czego nie robić? – Najgorsze jest to, że sam już nie wiem, czego chcę! Nie mogę z nim być, ale nie chcę się rozstawać. To wszystko jest bez sensu.
– Poddaję się frustracji, która bezustannie mi towarzyszy.

- Czasami najprostsze rzeczy są najtrudniejsze – kobieta uśmiecha się do mnie serdecznie. To chyba jedyna osoba, która mnie nie osądza. Cała reszta widzi tylko minusy. A przecież gdyby nie Samuel, nie byłoby naszych bliźniaków.

- Dziękuję. – Przelewam w to słowo całą wdzięczność, jaką Dorothy napełniła moje zbolałe serce. W jednym ma rację. Proste sprawy rzeczywiście są najtrudniejsze.

Naszą rozmowę przerywa telefon, który Dorothy od razu odbiera. Przez chwilę słucha kogoś w milczeniu, a następnie podaje mi słuchawkę.

- To pański ojciec – szepcze, zabierając tacę i ewakuując się z kuchni.

Wiedziałem! Wiedziałem, że nigdy nie jest na tyle źle, aby nie mogło być jeszcze gorzej!

- Dzień dobry – witam się grzecznie, bo mam w planach przechować u siebie omegę jeszcze przez jakiś czas, więc nie będę zaogniać sytuacji.

- Jeremy, przyjedź do firmy. To pilne.

- Przepraszam, ale nie mogę. Samuel…

- Ta sprawa dotyczy właśnie jego. Dostałem dokumenty od Jacksona dotyczące przejęcia praw nad dziećmi i nic się w nich nie zgadza.

- Niech zgadnę. Jackson nie był w stanie wypełnić prostego druku? – Pocieram obolałe skronie. – Wynajmę prawnika. Niech on się tym zajmie.

- Tu nie chodzi o błędy. Musisz to sam zobaczyć. Przyjedź do biura. Nasz mecenas także jest już w drodze.

- Ściągnąłeś mecenasa? – dziwię się.

- To nie jest sprawa na telefon, wierz mi. – Ton głosu ojca nie brzmi jak zwykle. Tym razem nie wzywa mnie do siebie z powodu jakiś błahych umów czy też po to, by uprzykrzyć mi życie.

- Dobrze, niedługo przyjadę – kończę połączenie.