piątek, 8 marca 2024

Wpadka rozdział 14

 

- Nie jest dobrze – doktor Ivette marszczy brwi.

- Jak to nie jest dobrze? Przecież wyniki badań ma w normie. Jest mu ciepło. Ma ciszę i spokój – nerwowo wyliczam wszystkie luksusy, które zapewniłem ciężarnemu.

Kobieta unosi na mnie wzrok. Jej mina nie świadczy o tym, by podzielała mój entuzjazm.

- Poczekamy jeszcze dwa, trzy dni. Jeśli do tego czasu nie będzie lepiej, zabiorę go do szpitala.

- Do szpitala?! Ale przecież…!

- Panie Atkins, proszę się uspokoić! – zostaję ostro zrugany. – Samuel prawie nie śpi. Dzieci się na nim wyżywają. Komu to zawdzięczamy?

- Chyba nie chce pani powiedzieć, że to moja wina! – Całkowicie zszokowany nie umiem ugryźć się w język i muszę odeprzeć ten jakże niezasłużony atak.

- A czyja? – Doktor Ivette z sędziego zmienia się w prokuratora. Za chwilę spłynie na mnie wodospad bezpodstawnych oskarżeń. Bo skoro ktoś ma być winny, to z pewnością ja. O łamanie praw kobiet i globalne ocieplenie także mnie oskarży?

- Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby…

- Guzik pan zrobił! – Kobieta po raz kolejny mi przerywa, w dodatku kpiącym tonem. – Odrobina seksu i spanie we wspólnym łóżku? To wszystko na co pana stać?

- Przecież sama pani mówiła, że w ten sposób będzie mu ciepło! – zażarcie się bronię. Naiwnie miałem nadzieje, że wstydliwe tematy mamy już za sobą, ale one zawsze wracają i odbijają się czkawką.

- To było w szóstym miesiącu ciąży, a teraz jesteśmy w połowie ósmego i co?

- No właśnie… – Jestem całkowicie zbity z tropu. O co jej chodzi? Znowu nawaliłem? Przecież tak się starałem, więc nie powinna mieć do mnie pretensji. To nie ja kopię Samuela, a maluchy.

- Ma pan więź z dziećmi? Słyszy je pan?

- Tak – odpowiadam z dumą.

- Kochają pana?

Czy mi się wydaje, czy te pytania są coraz bardziej podchwytliwe?

- Tak… Bardzo mnie kochają… – przytakuję, choć konkluzja nadal jest mi zupełnie obca.

- A Samuela kochają?

O cholera… No to wpadłem…

I co teraz? Co mam powiedzieć? Świdrujący wzrok młodej ginekolog będzie mi się śnił po nocach.

- Samuela? – Powtarzam imię omegi, by zyskać chwilę czasu.

- Co dzieci o nim sądzą? – Doktor Ivette ponawia swoje pytanie.

- To zależy… Sama pani wie, jakie są dzieci. Mają dużo potrzeb i zachcianek,
a ktoś musi się im przeciwstawić, więc… – Nerwowy śmiech ma za zadanie ukryć zmieszanie, które odczuwam.

- Pańska nienawiść rzutuje na sposobie, w jaki odbierają go własne dzieci.

- Nie, to nie tak! – tłumaczę się gorączkowo. – Źle interpretuje pani…

- Panie Atkins, litości… – Ordynator opiera dłoń na czole i z niedowierzaniem kręci głową. – Sam pan nie wierzy w te bzdury, więc proszę nawet nie próbować mydlić mi nimi oczu!

- To co mam zrobić?! Przecież nie nastawiałem maluchów przeciwko omedze! Nie kocham go, to fakt, jednak uważam, że…

- Dzieci nie są głupie. Odziedziczyły po panu dominujące cechy charakteru, więc nic dziwnego, że się na panu wzorują. – Lekarka raczy mnie kolejnym medycznym wykładem.

- Skoro jest tak, jak pani mówi, to nie ma w tym mojej winy! Nigdy w życiu nie uderzyłem Samuela! Wprost przeciwnie! Spełniam wszystkie jego zachcianki!

- Serio? Więc co takiego pan ostatnio dla niego zrobił? O co Samuel pana poprosił?

Szlag! Kolejna wpadka!

Robi mi się gorąco, a nieprzyjemna stróżka potu spływa właśnie po moich plecach. Doktor Ivette powinna pracować w policji. Z takimi umiejętnościami marnuje się w służbie zdrowia.

- A może o nic nie poprosił, bo nadal się do pana nie odzywa? – Kobieta zadaje to retoryczne pytanie, rozpinając jednocześnie swoją torbę, z której wyciąga plastikową fiolkę z jakimiś malutkimi tabletkami, które wciska mi w rękę. – Jeśli nie będzie spał przez najbliższe czterdzieści osiem godzin, zabieram go do szpitala, jasne?

- Tak – posłusznie kiwam głową.

- Przyjadę pojutrze – sięga po swój płaszcz, który pomagam jej założyć.

- W razie czego proszę dzwonić. Do zobaczenia – żegna się ze mną formalistycznym tonem.

- Pani doktor! – łapię ją za ramię. – Proszę poczekać. Nie powiedziała mi pani, co mam zrobić! – żalę się. – Jak sprawić, by dzieci pokochały Samuela? Potrzebuję jakiejś wskazówki! Przysięgam, że zrobię wszystko!

Desperacja w moim głosie daje ginekolog do myślenia. Być może już nigdy nie zdołam zmienić jej zdania na swój temat i zostanę zapamiętany jako najbardziej nieczuły palant w historii, ale nie oznacza to, że nie mogę chociaż spróbować naprawić tego, co zostało zepsute.

- Przykro mi, panie Atkins, lecz na tym etapie niewiele da się już zrobić. Chłopcy są bardzo ruchliwi i silni. I z pewnością urodzą się przed czasem, bo wątpię, że ciało Samuela wytrzyma czterdzieści tygodni.

- Jak to?! Czy to niebezpieczne?! Dlaczego wcześniej mi pani nie powiedziała?!

- Bo Samuel mi na to nie pozwolił, a on ma zdanie decydujące. Powiedział, że to najszczęśliwsze momenty jego życia. Bardzo mu współczuję. – Doktor Ivette dyskretnie ociera łzy. – Do zobaczenia.

Przez kilka długich minut stoję w salonie, jakbym został wmurowany w dywan. Z całej siły ściskam opakowanie tabletek. Plastik wygina się i znacznie odkształca. Nie chcę uszkodzić samego leku, więc dla bezpieczeństwa zanoszę go do kuchni i odkładam na niewielką tackę, na której Dorothy zgromadziła wszystkie witaminy ciężarnego.

Najszczęśliwsze chwile jego życia?

Co to tak naprawdę oznacza? Chodzi mu o dzieci? Przecież one bezustannie powtarzają, że go nie lubią lub że jest zły… A ja głupi ani razu nie zareagowałem.

Gdy teraz o tym myślę, to przeraża mnie fakt, że piwnooki zawsze wzorowo traktował nasze maluchy. Bezustannie je głaskał, zapewniał o swojej miłości
i oddaniu. Dzieci to ignorowały, zapatrzone w tatusia-alfę, który wszystko wie najlepiej. Będąc przy Samuelu, kochając się z nim, przytulając, całując
– jednocześnie często rozmyślałem o tym, jak bardzo nienawidzę Reedów
i pogardzam uczuciami dwudziestolatka.

Najgorsze jest to, że Samuel nie będzie wychowywać naszych dzieci. Ma je tylko urodzić i oddać. Nie dziwię się, że uznaje ciążę za najwspanialszy okres
w życiu, bo za chwilę zostanie zupełnie sam. Nie ma rodziny. Odbiorę mu bliźniaki. Ze mną także już nigdy się nie spotka… Jeśli prawdą jest, że czuje do mnie coś więcej, musi mu być wyjątkowo ciężko.

Biegnę na górę, by sprawdzić jak się czuje. Otwieram drzwi. Blondyn siedzi na skraju łóżka i wpatruje się w swoje stopy.

- Dlaczego wstałeś? Chcesz do łazienki? – Podchodzę do chłopaka i klękam przed nim, by lepiej widzieć jego twarz. Samuel niezdanie mnie odpycha, po czym kładzie się z powrotem na swoim miejscu. – Porozmawiaj ze mną – proszę go. – Jest tyle rzeczy, które powinniśmy ustalić, zaplanować…

To kłamstwa i on dobrze o tym wie. Tysiące razy powtarzałem, że nic nas nie łączy, więc o czy mielibyśmy wspólnie decydować?

Z gardła wyrywa mi się jęk frustracji, który zwraca uwagę mojego kochanka. Chłopak wpatruje się we mnie, hipnotyzując swoimi dwubarwnymi tęczówkami. Poddaję się i z podkulonym ogonem kładę obok niego na łóżku.

- Przytul się – szepczę cicho, otaczając drobne ciało ramieniem.

Omega układa się na boku, co niezbyt podoba się maluchom. Od razu zaczynają protestować.

- Znowu jesteście nieznośni… Nie róbcie tak. Tatuś musi odpocząć, a wy nie dajecie mu spać.

 

„Nie lubimy go! Jest zły!”

 

Pierwszy raz stanąłem w obronie blondyna, lecz to nic nie daje. Jest tak, jak mówiła doktor Ivette. Niechęć maluchów jest zbyt głęboko zakorzeniona. Odcięły się od niego, bo wiedzą, że jest tylko pionkiem do odstrzału, a nie jednym z głównych graczy. W dodatku sam utwierdziłem ich w tym przekonaniu.

- Przykro mi… Tak bardzo mi przykro…

 

***

 

Poranek wita nas ostrym słońcem, które roztapia zalegające resztki śniegu. Dzień zapowiada się naprawdę rześki i przyjemny. Z trudem dostrzegam takie szczegóły. Wczoraj wieczorem zmuszony byłem podać Samuelowi jedną
z cudownych pastylek doktor Ivette. Biedaczek był już taki zmęczony, ale za każdym razem, gdy zamykał oczy, bliźniaki od razu zaczynały kopać. Istna
z nich dzicz! Po lekach zasnął, choć niezbyt spokojnie. Przez całą noc głaskałem go po włosach, bo bardzo to lubi. Odkąd razem mieszkamy, dowiedziałem się
o nim naprawdę sporo. Zapewne poznalibyśmy się znacznie lepiej, gdyby ze mną rozmawiał.

Po co miałby to robić? Za chwilę zniknie z twojego życia…

Zniknie…

Chcę, aby znikał?

Nie wiem. Sam już nie wiem.

Kilka miesięcy temu, gdy zmuszony byłem zabrać go do swojego domu wydawało mi się, że gorzej nie będzie. Myliłem się. Teraz jest jeszcze gorzej,
a prawdziwy Armagedon dopiero przed nami.

Czy piwnooki wie co go czeka? Domyśla się prawdy?

Oszukałem go w sprawie odwiedzin Jacksona. Zataiłem, że został wydziedziczony i sprzedany.

Odbiorę mu dzieci…

Złamię serce…

Czuję nieprzyjemne ukłucie w klatce piersiowej. Przerastają mnie problemy, które piętrzą się z każdą godziną. Co jeszcze nas czeka?

Przywiązałeś się do niego i teraz nie chcesz oddać? Jeremy, to szaleństwo!

Wiem! Wiem, że tak nie wolno, lecz co mam poradzić?!

Potrzebuję czasu! Może da się to jakoś spowolnić lub odkręcić? A gdyby tak pomieszkać razem jeszcze przez jakiś czas? Pozwolić, by chociaż trochę nacieszył się dziećmi. Doszedłby do siebie po porodzie, nabrał sił. Moglibyśmy na spokojnie to przedyskutować. Między nami nic by się nie zmieniło. Nie byłby mój, więc ojciec nie miałby mi za złe, że zdradziłem rodzinę.

Na to już za późno… Jeśli Jackson zdążył go sprzedać…

Muszę koniecznie porozmawiać z Jacksonem!

Zrywam się z łóżka i chwytam za telefon. Wykręcam numer Reeda, lecz odpowiada jedynie poczta głosowa.

Świetnie, tylko tego było mi trzeba.

Moje nerwowe zachowanie alarmuje blondyna. Chłopak unosi powieki
i rozgląda się po pokoju. Nie wygląda najlepiej. Coś mi się wydaje, że jutro czeka nas wycieczka do szpitala.

- Jak się czujesz? – podchodzę do łóżka i kładę dłoń na chłodnawym policzku.
– Potrzebujesz czegoś? A może jesteś głodny?

 

„Jeść! Jeść! Chcemy sernik!”

 

- Znowu wybrali za ciebie – wzdycham smutno. – Bądźcie grzeczni, to dostaniecie wasz przysmak. W przeciwnym wypadku Dorothy upiecze coś innego.

 

„Nie będzie sernika? To jego wina! Jest zły!”

 

- Masz ochotę na ciasto czekoladowe? – kuszę ciężarnego. –  To moje ulubione
i tak się składa, że Dorothy wczoraj je dla mnie upiekła. –  Na twarzy blondyna pojawia się cień uśmiechu. – Za chwilę wracam.

Schodzę do kuchni. Niezawodna gosposia zdążyła przygotować dla mnie kawę.

- Jesteś aniołem! – wołam uradowany. Mam wrażenie, że sam zapach palonych ziaren przepędza zmęczenie. Resztą zajmie się kofeina.

- To tylko kawa, proszę pana – kobieta śmieje się ze mnie, kończąc nakładanie sernika na talerzyk.

- Samuel zje także ciasto czekoladowe.

- Dzieci wolą sernik.

- Nie szkodzi. Chcę im udowodnić, że nie mają wpływy na to, co dzieje się między dorosłymi.

- Oczywiście, proszę pana, ale najpierw śniadanie – gosposia wysypuje pokaźną ilość tabletek do niewielkiego pojemniczka.

- Dziękuję. – Jestem jej bardzo wdzięczny za pomoc, tym bardziej, że już jakiś czas temu zdecydowała się z nami zamieszkać na stałe. – Nie wiem jak bym sobie bez ciebie poradził – chwalę ją, bo tylko tyle mogę zrobić.

- Nie ukrywam, że lubię Samuela. Gdy stąd odejdzie, będzie mi go bardzo brakowało… - Dorothy spogląda na mnie z nadzieją.

- Chciałbym, żeby został, ale nie mogę się z nim związać. Obiecuję, że postaram się kupić mu trochę czasu, żeby mógł pobyć z bliźniakami. Ojciec na więcej nie pozwoli - markotnieję, przygaszony wizją rychłego rozstania.

- Przepraszam, nie powinnam wtrącać się w nie swoje sprawy.

- Nie traktuję tego jako wtrącanie. Mam związane ręce, rozumiesz? – Chowam twarz w dłoniach. Znowu targają mną różne wątpliwości. Jak postąpić? Co zrobić? Czego nie robić? – Najgorsze jest to, że sam już nie wiem, czego chcę! Nie mogę z nim być, ale nie chcę się rozstawać. To wszystko jest bez sensu.
– Poddaję się frustracji, która bezustannie mi towarzyszy.

- Czasami najprostsze rzeczy są najtrudniejsze – kobieta uśmiecha się do mnie serdecznie. To chyba jedyna osoba, która mnie nie osądza. Cała reszta widzi tylko minusy. A przecież gdyby nie Samuel, nie byłoby naszych bliźniaków.

- Dziękuję. – Przelewam w to słowo całą wdzięczność, jaką Dorothy napełniła moje zbolałe serce. W jednym ma rację. Proste sprawy rzeczywiście są najtrudniejsze.

Naszą rozmowę przerywa telefon, który Dorothy od razu odbiera. Przez chwilę słucha kogoś w milczeniu, a następnie podaje mi słuchawkę.

- To pański ojciec – szepcze, zabierając tacę i ewakuując się z kuchni.

Wiedziałem! Wiedziałem, że nigdy nie jest na tyle źle, aby nie mogło być jeszcze gorzej!

- Dzień dobry – witam się grzecznie, bo mam w planach przechować u siebie omegę jeszcze przez jakiś czas, więc nie będę zaogniać sytuacji.

- Jeremy, przyjedź do firmy. To pilne.

- Przepraszam, ale nie mogę. Samuel…

- Ta sprawa dotyczy właśnie jego. Dostałem dokumenty od Jacksona dotyczące przejęcia praw nad dziećmi i nic się w nich nie zgadza.

- Niech zgadnę. Jackson nie był w stanie wypełnić prostego druku? – Pocieram obolałe skronie. – Wynajmę prawnika. Niech on się tym zajmie.

- Tu nie chodzi o błędy. Musisz to sam zobaczyć. Przyjedź do biura. Nasz mecenas także jest już w drodze.

- Ściągnąłeś mecenasa? – dziwię się.

- To nie jest sprawa na telefon, wierz mi. – Ton głosu ojca nie brzmi jak zwykle. Tym razem nie wzywa mnie do siebie z powodu jakiś błahych umów czy też po to, by uprzykrzyć mi życie.

- Dobrze, niedługo przyjadę – kończę połączenie.

2 komentarze: