- Nie jest dobrze –
doktor Ivette marszczy brwi.
- Jak to nie jest
dobrze? Przecież wyniki badań ma w normie. Jest mu ciepło. Ma ciszę i spokój –
nerwowo wyliczam wszystkie luksusy, które zapewniłem ciężarnemu.
Kobieta unosi na mnie
wzrok. Jej mina nie świadczy o tym, by podzielała mój entuzjazm.
- Poczekamy jeszcze
dwa, trzy dni. Jeśli do tego czasu nie będzie lepiej, zabiorę go do szpitala.
- Do szpitala?! Ale
przecież…!
- Panie Atkins, proszę
się uspokoić! – zostaję ostro zrugany. – Samuel prawie nie śpi. Dzieci się na
nim wyżywają. Komu to zawdzięczamy?
- Chyba nie chce pani
powiedzieć, że to moja wina! – Całkowicie zszokowany nie umiem ugryźć się w
język i muszę odeprzeć ten jakże niezasłużony atak.
- A czyja? – Doktor
Ivette z sędziego zmienia się w prokuratora. Za chwilę spłynie na mnie wodospad
bezpodstawnych oskarżeń. Bo skoro ktoś ma być winny, to z pewnością ja. O
łamanie praw kobiet i globalne ocieplenie także mnie oskarży?
- Zrobiłem wszystko, co
w mojej mocy, żeby…
- Guzik pan zrobił! – Kobieta
po raz kolejny mi przerywa, w dodatku kpiącym tonem. – Odrobina seksu i spanie
we wspólnym łóżku? To wszystko na co pana stać?
- Przecież sama pani
mówiła, że w ten sposób będzie mu ciepło! – zażarcie się bronię. Naiwnie miałem
nadzieje, że wstydliwe tematy mamy już za sobą, ale one zawsze wracają i odbijają
się czkawką.
- To było w szóstym
miesiącu ciąży, a teraz jesteśmy w połowie ósmego i co?
- No właśnie… – Jestem
całkowicie zbity z tropu. O co jej chodzi? Znowu nawaliłem? Przecież tak się
starałem, więc nie powinna mieć do mnie pretensji. To nie ja kopię Samuela, a
maluchy.
- Ma pan więź z
dziećmi? Słyszy je pan?
- Tak – odpowiadam z
dumą.
- Kochają pana?
Czy mi się wydaje, czy
te pytania są coraz bardziej podchwytliwe?
- Tak… Bardzo mnie
kochają… – przytakuję, choć konkluzja nadal jest mi zupełnie obca.
- A Samuela kochają?
O cholera… No to
wpadłem…
I co teraz? Co mam
powiedzieć? Świdrujący wzrok młodej ginekolog będzie mi się śnił po nocach.
- Samuela? – Powtarzam
imię omegi, by zyskać chwilę czasu.
- Co dzieci o nim
sądzą? – Doktor Ivette ponawia swoje pytanie.
- To zależy… Sama pani
wie, jakie są dzieci. Mają dużo potrzeb i zachcianek,
a ktoś musi się im przeciwstawić, więc… – Nerwowy śmiech ma za zadanie ukryć
zmieszanie, które odczuwam.
- Pańska nienawiść
rzutuje na sposobie, w jaki odbierają go własne dzieci.
- Nie, to nie tak! –
tłumaczę się gorączkowo. – Źle interpretuje pani…
- Panie Atkins,
litości… – Ordynator opiera dłoń na czole i z niedowierzaniem kręci głową. –
Sam pan nie wierzy w te bzdury, więc proszę nawet nie próbować mydlić mi nimi
oczu!
- To co mam zrobić?!
Przecież nie nastawiałem maluchów przeciwko omedze! Nie kocham go, to fakt,
jednak uważam, że…
- Dzieci nie są głupie.
Odziedziczyły po panu dominujące cechy charakteru, więc nic dziwnego, że się na
panu wzorują. – Lekarka raczy mnie kolejnym medycznym wykładem.
- Skoro jest tak, jak
pani mówi, to nie ma w tym mojej winy! Nigdy w życiu nie uderzyłem Samuela!
Wprost przeciwnie! Spełniam wszystkie jego zachcianki!
- Serio? Więc co
takiego pan ostatnio dla niego zrobił? O co Samuel pana poprosił?
Szlag! Kolejna wpadka!
Robi mi się gorąco, a
nieprzyjemna stróżka potu spływa właśnie po moich plecach. Doktor Ivette
powinna pracować w policji. Z takimi umiejętnościami marnuje się w służbie
zdrowia.
- A może o nic nie
poprosił, bo nadal się do pana nie odzywa? – Kobieta zadaje to retoryczne
pytanie, rozpinając jednocześnie swoją torbę, z której wyciąga plastikową
fiolkę z jakimiś malutkimi tabletkami, które wciska mi w rękę. – Jeśli nie
będzie spał przez najbliższe czterdzieści osiem godzin, zabieram go do
szpitala, jasne?
- Tak – posłusznie
kiwam głową.
- Przyjadę pojutrze –
sięga po swój płaszcz, który pomagam jej założyć.
- W razie czego proszę dzwonić.
Do zobaczenia – żegna się ze mną formalistycznym tonem.
- Pani doktor! – łapię
ją za ramię. – Proszę poczekać. Nie powiedziała mi pani, co mam zrobić! – żalę
się. – Jak sprawić, by dzieci pokochały Samuela? Potrzebuję jakiejś wskazówki! Przysięgam,
że zrobię wszystko!
Desperacja w moim
głosie daje ginekolog do myślenia. Być może już nigdy nie zdołam zmienić jej
zdania na swój temat i zostanę zapamiętany jako najbardziej nieczuły palant w
historii, ale nie oznacza to, że nie mogę chociaż spróbować naprawić tego, co
zostało zepsute.
- Przykro mi, panie
Atkins, lecz na tym etapie niewiele da się już zrobić. Chłopcy są bardzo
ruchliwi i silni. I z pewnością urodzą się przed czasem, bo wątpię, że ciało
Samuela wytrzyma czterdzieści tygodni.
- Jak to?! Czy to
niebezpieczne?! Dlaczego wcześniej mi pani nie powiedziała?!
- Bo Samuel mi na to
nie pozwolił, a on ma zdanie decydujące. Powiedział, że to najszczęśliwsze
momenty jego życia. Bardzo mu współczuję. – Doktor Ivette dyskretnie ociera
łzy. – Do zobaczenia.
Przez kilka długich
minut stoję w salonie, jakbym został wmurowany w dywan. Z całej siły ściskam
opakowanie tabletek. Plastik wygina się i znacznie odkształca. Nie chcę
uszkodzić samego leku, więc dla bezpieczeństwa zanoszę go do kuchni i odkładam
na niewielką tackę, na której Dorothy zgromadziła wszystkie witaminy
ciężarnego.
Najszczęśliwsze chwile
jego życia?
Co to tak naprawdę
oznacza? Chodzi mu o dzieci? Przecież one bezustannie powtarzają, że go nie
lubią lub że jest zły… A ja głupi ani razu nie zareagowałem.
Gdy teraz o tym myślę,
to przeraża mnie fakt, że piwnooki zawsze wzorowo traktował nasze maluchy.
Bezustannie je głaskał, zapewniał o swojej miłości
i oddaniu. Dzieci to ignorowały, zapatrzone w tatusia-alfę, który wszystko wie
najlepiej. Będąc przy Samuelu, kochając się z nim, przytulając, całując
– jednocześnie często rozmyślałem o tym, jak bardzo nienawidzę Reedów
i pogardzam uczuciami dwudziestolatka.
Najgorsze jest to, że
Samuel nie będzie wychowywać naszych dzieci. Ma je tylko urodzić i oddać. Nie
dziwię się, że uznaje ciążę za najwspanialszy okres
w życiu, bo za chwilę zostanie zupełnie sam. Nie ma rodziny. Odbiorę mu
bliźniaki. Ze mną także już nigdy się nie spotka… Jeśli prawdą jest, że czuje
do mnie coś więcej, musi mu być wyjątkowo ciężko.
Biegnę na górę, by
sprawdzić jak się czuje. Otwieram drzwi. Blondyn siedzi na skraju łóżka i
wpatruje się w swoje stopy.
- Dlaczego wstałeś?
Chcesz do łazienki? – Podchodzę do chłopaka i klękam przed nim, by lepiej
widzieć jego twarz. Samuel niezdanie mnie odpycha, po czym kładzie się z
powrotem na swoim miejscu. – Porozmawiaj ze mną – proszę go. – Jest tyle
rzeczy, które powinniśmy ustalić, zaplanować…
To kłamstwa i on dobrze
o tym wie. Tysiące razy powtarzałem, że nic nas nie łączy, więc o czy
mielibyśmy wspólnie decydować?
Z gardła wyrywa mi się
jęk frustracji, który zwraca uwagę mojego kochanka. Chłopak wpatruje się we
mnie, hipnotyzując swoimi dwubarwnymi tęczówkami. Poddaję się i z podkulonym
ogonem kładę obok niego na łóżku.
- Przytul się – szepczę
cicho, otaczając drobne ciało ramieniem.
Omega układa się na
boku, co niezbyt podoba się maluchom. Od razu zaczynają protestować.
- Znowu jesteście
nieznośni… Nie róbcie tak. Tatuś musi odpocząć, a wy nie dajecie mu spać.
„Nie
lubimy go! Jest zły!”
Pierwszy raz stanąłem w
obronie blondyna, lecz to nic nie daje. Jest tak, jak mówiła doktor Ivette.
Niechęć maluchów jest zbyt głęboko zakorzeniona. Odcięły się od niego, bo
wiedzą, że jest tylko pionkiem do odstrzału, a nie jednym z głównych graczy. W
dodatku sam utwierdziłem ich w tym przekonaniu.
- Przykro mi… Tak
bardzo mi przykro…
***
Poranek wita nas ostrym
słońcem, które roztapia zalegające resztki śniegu. Dzień zapowiada się naprawdę
rześki i przyjemny. Z trudem dostrzegam takie szczegóły. Wczoraj wieczorem
zmuszony byłem podać Samuelowi jedną
z cudownych pastylek doktor Ivette. Biedaczek był już taki zmęczony, ale za
każdym razem, gdy zamykał oczy, bliźniaki od razu zaczynały kopać. Istna
z nich dzicz! Po lekach zasnął, choć niezbyt spokojnie. Przez całą noc głaskałem
go po włosach, bo bardzo to lubi. Odkąd razem mieszkamy, dowiedziałem się
o nim naprawdę sporo. Zapewne poznalibyśmy się znacznie lepiej, gdyby ze mną
rozmawiał.
Po
co miałby to robić? Za chwilę zniknie z twojego życia…
Zniknie…
Chcę, aby znikał?
Nie wiem. Sam już nie
wiem.
Kilka miesięcy temu,
gdy zmuszony byłem zabrać go do swojego domu wydawało mi się, że gorzej nie
będzie. Myliłem się. Teraz jest jeszcze gorzej,
a prawdziwy Armagedon dopiero przed nami.
Czy piwnooki wie co go
czeka? Domyśla się prawdy?
Oszukałem go w sprawie
odwiedzin Jacksona. Zataiłem, że został wydziedziczony i sprzedany.
Odbiorę mu dzieci…
Złamię serce…
Czuję nieprzyjemne
ukłucie w klatce piersiowej. Przerastają mnie problemy, które piętrzą się z
każdą godziną. Co jeszcze nas czeka?
Przywiązałeś
się do niego i teraz nie chcesz oddać? Jeremy, to szaleństwo!
Wiem! Wiem, że tak nie
wolno, lecz co mam poradzić?!
Potrzebuję czasu! Może
da się to jakoś spowolnić lub odkręcić? A gdyby tak pomieszkać razem jeszcze
przez jakiś czas? Pozwolić, by chociaż trochę nacieszył się dziećmi. Doszedłby
do siebie po porodzie, nabrał sił. Moglibyśmy na spokojnie to przedyskutować.
Między nami nic by się nie zmieniło. Nie byłby mój, więc ojciec nie miałby mi
za złe, że zdradziłem rodzinę.
Na
to już za późno… Jeśli Jackson zdążył go sprzedać…
Muszę koniecznie
porozmawiać z Jacksonem!
Zrywam się z łóżka i
chwytam za telefon. Wykręcam numer Reeda, lecz odpowiada jedynie poczta
głosowa.
Świetnie, tylko tego
było mi trzeba.
Moje nerwowe zachowanie
alarmuje blondyna. Chłopak unosi powieki
i rozgląda się po pokoju. Nie wygląda najlepiej. Coś mi się wydaje, że jutro
czeka nas wycieczka do szpitala.
- Jak się czujesz? –
podchodzę do łóżka i kładę dłoń na chłodnawym policzku.
– Potrzebujesz czegoś? A może jesteś głodny?
„Jeść!
Jeść! Chcemy sernik!”
- Znowu wybrali za
ciebie – wzdycham smutno. – Bądźcie grzeczni, to dostaniecie wasz przysmak. W
przeciwnym wypadku Dorothy upiecze coś innego.
„Nie
będzie sernika? To jego wina! Jest zły!”
- Masz ochotę na ciasto
czekoladowe? – kuszę ciężarnego. – To
moje ulubione
i tak się składa, że Dorothy wczoraj je dla mnie upiekła. – Na twarzy blondyna pojawia się cień uśmiechu.
– Za chwilę wracam.
Schodzę do kuchni.
Niezawodna gosposia zdążyła przygotować dla mnie kawę.
- Jesteś aniołem! –
wołam uradowany. Mam wrażenie, że sam zapach palonych ziaren przepędza
zmęczenie. Resztą zajmie się kofeina.
- To tylko kawa, proszę
pana – kobieta śmieje się ze mnie, kończąc nakładanie sernika na talerzyk.
- Samuel zje także
ciasto czekoladowe.
- Dzieci wolą sernik.
- Nie szkodzi. Chcę im
udowodnić, że nie mają wpływy na to, co dzieje się między dorosłymi.
- Oczywiście, proszę
pana, ale najpierw śniadanie – gosposia wysypuje pokaźną ilość tabletek do
niewielkiego pojemniczka.
- Dziękuję. – Jestem
jej bardzo wdzięczny za pomoc, tym bardziej, że już jakiś czas temu zdecydowała
się z nami zamieszkać na stałe. – Nie wiem jak bym sobie bez ciebie poradził –
chwalę ją, bo tylko tyle mogę zrobić.
- Nie ukrywam, że lubię
Samuela. Gdy stąd odejdzie, będzie mi go bardzo brakowało… - Dorothy spogląda
na mnie z nadzieją.
- Chciałbym, żeby
został, ale nie mogę się z nim związać. Obiecuję, że postaram się kupić mu
trochę czasu, żeby mógł pobyć z bliźniakami. Ojciec na więcej nie pozwoli -
markotnieję, przygaszony wizją rychłego rozstania.
- Przepraszam, nie
powinnam wtrącać się w nie swoje sprawy.
- Nie traktuję tego
jako wtrącanie. Mam związane ręce, rozumiesz? – Chowam twarz w dłoniach. Znowu
targają mną różne wątpliwości. Jak postąpić? Co zrobić? Czego nie robić? –
Najgorsze jest to, że sam już nie wiem, czego chcę! Nie mogę z nim być, ale nie
chcę się rozstawać. To wszystko jest bez sensu.
– Poddaję się frustracji, która bezustannie mi towarzyszy.
- Czasami najprostsze
rzeczy są najtrudniejsze – kobieta uśmiecha się do mnie serdecznie. To chyba
jedyna osoba, która mnie nie osądza. Cała reszta widzi tylko minusy. A przecież
gdyby nie Samuel, nie byłoby naszych bliźniaków.
- Dziękuję. – Przelewam
w to słowo całą wdzięczność, jaką Dorothy napełniła moje zbolałe serce. W
jednym ma rację. Proste sprawy rzeczywiście są najtrudniejsze.
Naszą rozmowę przerywa
telefon, który Dorothy od razu odbiera. Przez chwilę słucha kogoś w milczeniu,
a następnie podaje mi słuchawkę.
- To pański ojciec –
szepcze, zabierając tacę i ewakuując się z kuchni.
Wiedziałem! Wiedziałem,
że nigdy nie jest na tyle źle, aby nie mogło być jeszcze gorzej!
- Dzień dobry – witam
się grzecznie, bo mam w planach przechować u siebie omegę jeszcze przez jakiś
czas, więc nie będę zaogniać sytuacji.
- Jeremy, przyjedź do
firmy. To pilne.
- Przepraszam, ale nie
mogę. Samuel…
- Ta sprawa dotyczy
właśnie jego. Dostałem dokumenty od Jacksona dotyczące przejęcia praw nad
dziećmi i nic się w nich nie zgadza.
- Niech zgadnę. Jackson
nie był w stanie wypełnić prostego druku? – Pocieram obolałe skronie. – Wynajmę
prawnika. Niech on się tym zajmie.
- Tu nie chodzi o
błędy. Musisz to sam zobaczyć. Przyjedź do biura. Nasz mecenas także jest już w
drodze.
- Ściągnąłeś mecenasa?
– dziwię się.
- To nie jest sprawa na
telefon, wierz mi. – Ton głosu ojca nie brzmi jak zwykle. Tym razem nie wzywa
mnie do siebie z powodu jakiś błahych umów czy też po to, by uprzykrzyć mi
życie.
- Dobrze, niedługo
przyjadę – kończę połączenie.
Dziękuję ♡❤︎❤️♡︎
OdpowiedzUsuńBardzo podoba mi się to opowiadanie. Chce więcej
OdpowiedzUsuń