poniedziałek, 31 lipca 2017

Wybierz mnie - mój pierwszy e-book już jest!

Moje Drogie Gąski,

Stało się! Po blisko 2 miesiącach pracy, wielu chwilach zwątpienia oraz hektolitrach herbaty, z prawdziwą dumą, przedstawiam Wam moje najnowsze dzieło, które przed chwilą opublikowałem :)

Historia, którą opisałem, powstała dzięki ścisłej współpracy z Joleen, której bardzo serdecznie dziękuję za pomoc, wsparcie i niekończące się pokłady inspiracji.

Zapewne zastanawiacie się, o czym jest moja "książka". Pozwolę więc sobie podzielić się z Wami krótkim opisem :)

"Osiemnastoletni Nathan Green spędza każdą, wolną chwilę z nosem w książkach. Jego zapał do wiedzy jest ściśle związany z wypadkiem sprzed lat. Uratowany przed niechybną śmiercią przez ucznia elitarnego liceum, sam zapragnął wstąpić w jego szeregi. Pomimo wysokiej średniej, jego nazwisko otwiera długą listę kandydatów rezerwowych. Chłopak nie traci nadziei i cierpliwie czeka. Upragniona szansa, by choć przez chwilę móc z dumą nosić marynarkę z emblematem złotego smoka, pojawia się wraz z rozpoczęciem ostatniego semestru jego licealnego życia.

Nowa szkoła, nowe wyzwania, nowi przyjaciele... Nie jest mu łatwo przystosować się do panujących tam surowych zasad regulaminu oraz nadmiaru obowiązków. Na szczęście przystojny kapitan drużyny piłkarskiej - Tyler Smith wyciąga do niego pomocną dłoń już podczas pierwszej lekcji. Inteligentny, wybitnie utalentowany, nie ma sobie równych w nauce i sporcie... Jak dobrze, że posiada swojego „klona” o identycznej urodzie! Brat bliźniak - Theo Smith również pragnie wesprzeć chłopaka oraz stworzyć z nim mocną więź.

Nathan zostaje uwikłany w sidła bezlitosnej gry namiętnego i zaborczego rodzeństwa, które coraz bardziej domaga się jego szczególnej, indywidualnej uwagi. Romans z obojgiem nie może przynieść niczego dobrego... Kogo wybierze Nathan? Czy uda mu się zdefiniować swoje prawdziwe uczucia względem braci?"

 
Książkę możecie znaleźć tutaj :

http://www.beezar.pl/ksiazki/wybierz-mnie

Pisanie zawsze jest dla mnie niesamowitą sprawą. Nigdy nie sądziłem, że kiedykolwiek coś wydam, a tu proszę! :) Walczcie o swoje marzenia, bo one serio się spełniają. Wystarczy tylko mocno chcieć i odrobinę dopomóc szczęściu :)

Wasz Kitsune

niedziela, 23 lipca 2017

Rozdział XXXIV

„Zdrajca


- Czego chcesz, Neal? - rzucam gniewnie, nie bawiąc się w konwenanse.
- Tristan... Myślałem, że chociaż w dniu ślubu będziesz w lepszym humorze - wzdycha do słuchawki. - Chciałbym osobiście złożyć ci życzenia. Ty co prawda nie wykazałeś się podobnym gestem, ale...
- Gdzie on jest?! - nie wytrzymuję napięcia.
- Przepraszam, ale o kim mówisz?
- Gdzie Josh?! Jeśli mi go nie oddasz, to...
- Nie wierzę! - Randal wybucha szczerym śmiechem. - Twój mały ulubieniec już dał nogę? Czym go do siebie zraziłeś?
- Ja nie żartuję. Jeśli ponownie go porwałeś...
- Dlaczego miałbym go porywać? - przerywa mi. - Mówiłem ci już, że do niczego nie jest mi potrzebny. Zadzwoniłem z imię przyjaźni, która nas kiedyś łączyła.
- Przyjaźni? Nie drwij sobie ze mnie. Dobrze wiesz, że nigdy się nie lubiliśmy.
- Mimo to kultura nakazuje, by złożyć życzenia. Zastanawiałem się nad tym, co chciałbym ci powiedzieć, ale w obecnej sytuacji nie zdziwi cię fakt, jeśli nazwę cię idiotą. Nie podpisaliście intercyzy, prawda?
- Nie twoja sprawa!
- Gdybyś potrzebował dobrego adwokata, daj mi znać. Rozwody to moja specjalność.
- Wypchaj się! - rozłączam się i siadam na łóżku, chowając twarz w dłoniach. Jeśli to on go porwał, nie daruje mu.

Nie tak planowałem noc poślubną. Chciałem zabrać ukochanego męża w odległe, bajkowe miejsce, by zacząć wspólne życie w sposób wolny od trosk. Tymczasem nasi ludzie przeczesują wyspę metr po metrze, lecz na niewiele się to zdaje. Na szczęście udało się nam zataić fakt zniknięcia pana młodego przed weselnymi gośćmi. Część z nich pożegnałem osobiście, tłumacząc nieobecność Josha silnym bólem głowy. Jednak rodzina i najbliżsi przyjaciele rodziców pozostali.
Ojciec i Dennis kategorycznie zabronili mi brania udziału w poszukiwaniach. Mam zostać w domu i czekać. Dochodzi szósta rano. Za oknem jest szaro i brzydko. Za chwilę zacznie padać. Czuje się wyzuty w wszelkich uczuć. Godziny mijają, a my nadal nic nie wiemy. Chłopak przepadł jak kamień w wodę.
Moje rozpaczliwe rozmyślania przerywa telefon od Rona.
- To nie jest najlepszy moment - cedzę przez zaciśnięte zęby.
- Tristan... Nie wiem, jak mam ci to powiedzieć, więc powiem prosto z mostu. Josh jest ze mną - przez kilka sekund trwa grobowa cisza. On czeka jak zareaguję, a ja... Mój mózg ma chwilowy problem, by przetrawić tak istotną informację.
- Co takiego?! Gdzie?! - krzyczę w końcu, wybiegając z pokoju.
- W twoim mieszkaniu.
- Dlaczego wcześniej nie zadzwoniłeś?! Masz pojecie co...
- Tristan, opanuj się i posłuchaj! - przerywa mi ostro. - Nie zadzwoniłem, bo nie miałem kiedy. W czasie lotu był w opłakanym stanie. Doznał jakiegoś szoku. Przynajmniej tak określił to lekarz, którego wezwałem.
- Josh potrzebował lekarza?!
- Jego wspomnienia częściowo wróciły.
- Pilnuj go. Niedługo będę!
- Nie wiem, czy to dobry pomysł... Może wstrzymaj się kilka dni.
- On jest moim mężem i potrzebuje mnie!
- Nie jestem tego taki pewny. Kazał mi przysiąc, że nic ci nie powiem, ale za dobrze cię znam i wiem, że odchodziłeś od zmysłów.
- Dziękuję, Ron. Już postanowiłem. Popilnuj go dla mnie, aż nie dotrę na miejsce, ok? - rozłączam się.
Przed domem spotykam Dennisa w towarzystwie mojego ojca.
- Josh się znalazł - informuję ich, nakładając jednocześnie swoją skórzaną kurtkę. - Jest z Ronem w apartamentowcu.
- Całe szczęście! - tata uśmiecha się do mnie, lecz poważnieje, widząc moją minę. - Daj znać, gdy będziesz na miejscu.
- Dziękuję. Za wszystko - szepczę mu do ucha, mocno obejmując.
- No już, już. Wszystko będzie dobrze - poklepuje mnie po ramieniu. - Dennis jedzie z tobą? - dopiero teraz przypominam sobie o jego obecności.
- Tak - jasnowłosy ochroniarz podejmuje za mnie decyzję.

Lot trwa zdecydowanie za długo. Pilot wykorzystuje lądowisko, znajdujące się na dachu sąsiedniego budynku, abym nie musiał tracić czasu na przebijanie się przez korki w centrum. Jestem mu za to bardzo wdzięczny.
Z mocno bijącym sercem otwieram drzwi od mojego mieszkania. Ron rozmawia z kimś przez telefon. Rozpoznaję koszulę i spodnie od garnituru, które miał na sobie w czasie ceremonii.
- Potem oddzwonię - kończy połączenie i mocno mnie ściska.
- Gdzie on jest? Muszę go zobaczyć.
- Przed chwilą wyszedł lekarz. Dał mu coś na uspokojenie, więc śpi - otwiera drzwi od naszej sypialni. Podchodzę do łóżka, na którym leży mój ukochany. Jest bardzo blady i ma podpuchnięte oczy. Odnalazł się, a to najważniejsze.
- Zostanę z nim - informuję go, siadając na skraju łóżka i przeczesując czarne pasma jego włosów.
- Mówiłem ci, że to nie jest dobry pomysł - szybciej szlag mnie trafi, niż opuszczę męża w takiej chwili.
- Zaryzykuję. On jest dla mnie wszystkim, rozumiesz?
- Wiem.
- Przez telefon powiedziałeś, że odzyskał pamięć - spoglądam na niego z nadzieją, licząc na to, że złapiemy porywacza.
- Nie ciesz się przedwcześnie. Największe problemy nadal sprawiają mu ostatnie wydarzenia. W każdym razie mnie sobie przypomniał.
- Tak? - unoszę na niego zdziwiony wzrok.
- Wyglądasz koszmarnie, może trochę odpoczniesz? - proponuje mi.
- Nie, posiedzę z nim, aż się obudzi. Muszę go przeprosić.
- Tristan... Josh bez przerwy powtarza, że nie chce cię więcej widzieć. Czuje się skrzywdzony i oszukany. To moja wina. Gdybym tak na ciebie nie naskoczył...
- To ja ponoszę całą odpowiedzialność. Ma rację, że mnie obwinia. Wyrzuciłem go z domu. Przecież wiesz.
- Daj mu trochę przestrzeni. Gdy upora się z przeszłością i nieco ochłonie, znowu zamieni się w zapatrzonego w ciebie dzieciaka, którym zawsze był.
- Obyś miał rację, przyjacielu.

Najchętniej wsunąłbym się obok Josha pod kołdrę. Rzeczywiście jestem zmęczony, lecz nie wolno mi spać. Muszę czuwać, by nie przegapić chwili, gdy odzyska przytomność. Powiedział o mnie, że od samego początku dziwnie na niego patrzyłem. To prawda. Traktowałem go z dystansem, chciałem zemsty. Tymczasem jego obecność i bliskość spowodowała, że przeszłość przestała mieć znaczenie. Chcę, by zawsze był obok mnie, by nasza przyszłość była szczęśliwa, by on był ze mną szczęśliwy...
Josh pociera zaspane oczy. Budzi się! Wstrzymuję oddech, gotowy tulić go bez końca. Unosi powieki. Widząc mnie, rzuca mi bardzo zimne spojrzenie.
- Skarbie... - wyciągam rękę w jego stronę, lecz widząc jak kuli się w sobie decyduję, że jest za wcześnie na dotyk.
- Co tu robisz? - rozgląda się po pokoju. Jego błękitno-szare tęczówki unikają mojego wzroku.
- Chciałem...
- Nie obchodzi mnie, co chciałeś. Wynoś się.
- Josh, nie mów tak do mnie. Jestem twoim mężem i ...
- Zamierzam wnieść sprawę o rozwód. Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego.
- Ponoć odzyskałeś pamięć - zmieniam taktykę, by tylko przestał traktować mnie tak oschle.
- Spodziewasz się pewnie, że ci podziękuję, co? Masz rację, wspomnienia wróciły właśnie dzięki tobie i temu, co usłyszałem. Przypomniałeś mi o najgorszych chwilach mojego życia - broda zaczyna mu drżeć, lecz się nie popłacze. Dawny Josh nie pozwalał sobie na chwilę słabości. Zawsze udawał silnego i miał w tym spore doświadczenie. Lata brutalnych doświadczeń ze strony ojca i ciotki nie poszły w las...
- Kochanie, ja nie chciałem, przysięgam! Zrobię wszystko, by ci to wynagrodzić - zapewniam żarliwie, lecz on nawet na mnie nie patrzy.
- To już bez znaczenia. To przeszłość, o której znowu chcę zapomnieć, a ty jesteś na początku tej długiej listy.
- Błagam cię, wybacz mi. Sam wiesz, że bardzo cię kocham i gdybym mógł cofnąć czas, to zrobiłbym to. Nie chciałem cię skrzywdzić.
- Cofnąć czas? Po co? Spójrz na ten pokój - wskazuje na otoczenie. - Wygląda zupełnie inaczej, niż go zapamiętałem. Ty też jesteś zupełnie inny.
- Gdy odszedłeś, musiałem wszystko zmienić. Dawny wystrój... To wszystko za bardzo mi o tobie przypominało - tłumaczę się.
- Ja nie odszedłem. Wyrzuciłeś mnie. Najpierw z tego mieszkania, a potem nawet z budynku. Stałem się zbędny, jak śmieć.
- Popełniłem błąd, ale... - biorę go za rękę, lecz od razu mi ją wyszarpuje.
- Ja też popełniłem błąd. Zakochałem się w tobie aż dwa razy - zaczyna się gorzko śmiać. Nie mogę znieść tego dźwięku. Jest przerażający.
- Zrozum mnie wreszcie! Gdyby nie twoja zdrada, wszystko byłoby jak dawniej! - wybucham, nie potrafiąc zapanować nad rozpaczą.
- Zdrada? Moja zdrada? - wstaje z łóżka, nieco chwiejąc się na nogach.
- Połóż się, bo się przewrócisz - próbuję go asekurować, lecz nie daje się dotknąć.
- Tristan, ja cię nigdy nie zdradziłem. Nie wiem, skąd ci to przyszło do głowy. Wróciłem do domu, a ty mnie zaatakowałeś. Wrzeszczałeś coś jak oszalały, nie dając mi dojść do słowa. Zanim się spostrzegłem, ochrona zatrzasnęła mi bramę przed nosem, a wtedy... - przerywa gwałtownie, łapiąc się za głowę. - To boli... Tak bardzo boli... - zaczyna głośno szlochać.
- Ron! Ron chodź tu! - wołam mojego przyjaciela, jednocześnie kładąc Josha na łóżku.
- Co się dzieje? Co mu zrobiłeś? - zaalarmowany wspólnik stara się zapanować nad sytuacją.
- Nic mu nie zrobiłem! Rozmawialiśmy, aż nagle zaczął krzyczeć z bólu. Zrób coś! Zadzwoń po lekarza! - każę mu.
W przeciągu kilkunastu minut pojawia się młody mężczyzna, który rozpina swoją skórzaną torbę i przygotowuje zastrzyk. O nic nie pyta, ale też nic nie mówi. Po pewnym czasie wychodzi, obiecując, że zajrzy do nas następnego dnia. Do tego czasu mamy nie denerwować pacjenta. Nie mówi tego wprost, lecz nie wiedzieć czemu, spogląda tylko na mnie.
Siadam w fotelu i obejmuję się ściśle ramionami. Przywołuję w pamięci wspomnienia z tamtego czerwcowego popołudnia... Josh powiedział, że nigdy mnie nie zdradził. Uwierzyłem mu. Dlaczego uwierzyłem mu teraz, a nie wtedy? Przecież widziałem zdjęcia... To był jego telefon... Zostawił go w pracy, a ja wziąłem. Widziałem go z nim! Byli w łóżku! Jak może zaprzeczać? Coś mi umyka, jakiś drobny szczegół, który jest rozwiązaniem tej cholernej łamigłówki.
Do sypialni ponownie wchodzi Ron, który każe mi coś zjeść. Jestem coraz bardziej zmęczony, więc bez słowa pozwalam, by przejął dowodzenie i nieco mnie odciążył. Idę za nim do kuchni, a potem siadamy w salonie na sofie.
- Świat mi się zawalił - szepczę cicho.
- Nie martw się. Nie ma sytuacji bez wyjścia. Zobaczysz, że to wszystko da się rozwiązać - pociesza mnie.
- On mi nigdy nie wybaczy. Jestem podłym draniem. To moja wina! To wszystko moja wina! - zaczynam lamentować.
- Opanuj się i weź w garść! Takie zachowanie jest do ciebie zupełnie niepodobne! - karci mnie surowo.
- Co zrobię, jeśli zażąda rozwodu?! Przecież musi być świadomy faktu, że nigdy mu go nie dam! Jest mój! Kocham go!
- Uspokój się i pomyśl przez chwilę. Josh cię kocha. Jest wściekły, lecz mu przejdzie. Nie należy do osób, które długo się gniewają. Szok związany z amnezją wkrótce minie, a wtedy z pewnością wszystko sobie wyjaśnicie i będziecie żyć, jak do tej pory.
- A jeśli nie? Nie widziałeś jego oczu, gdy kazał mi się wynosić... - dzielę się z przyjacielem najczarniejszymi wizjami.
- Kilka dni temu to samo mówił do mnie, a dziś znowu jesteśmy przyjaciółmi. Zobaczysz, że wszystko będzie dobrze. Zdrzemnij się.
- Nie mogę spać. A co, jeśli...
- Ledwo trzymasz się na nogach. W takim stanie nie zdołasz o niego walczyć. No śmiało, zamknij oczy - zachęca mnie.
- Tylko na chwilę...

Przesypiam kilka godzin. Jest mi ciepło i dobrze. Tylko te krzyki nieco mnie irytują. To Ron wyżywa się na kimś, wrzeszcząc do telefonu.
- Do jasnej cholery! Nie chcę nawet tego słuchać. Macie go natychmiast znaleźć, jasne?!
- Co się dzieje? - ściągam z siebie koc. Dopiero teraz zauważam, iż jest już jasno. 
- Tristan... Znowu mamy kłopoty... - zaczyna ostrożnie, choć wyraźnie widzę, iż jest bardzo wzburzony.
- Mów. Gorzej już chyba nie będzie - próbuję go pocieszyć
- Będzie. Josh znowu zaginął.

poniedziałek, 17 lipca 2017

Mój pamiętnik


Drogie Gąski :)

Oto obiecany link.

 https://www.wattpad.com/user/KitsuneDeFox

Tak jak pisałem Wam wcześniej, przez kolejny rok w książce pt. What does the Fox say zamierzam dzielić się z Wami sytuacjami, które mnie spotykają/przemyśleniami/zdjęciami i wszystkim tym, co w jakiś sposób mnie dotyka.
Jeśli to Was interesuje, zapraszam do czytania. 

Wasz Kitsune

sobota, 15 lipca 2017

Rozdział XXXIII

„Zdrajca


Powrót rodziców sprawia, iż nasze przygotowania wkraczają w decydującą fazę. Wszyscy czują presję. Radosne oczekiwanie zostaje szybko zamienione w wyścig z czasem, by ze wszystkim zdążyć, o niczym nie zapomnieć. Mam wrażenie, że najbardziej odbija się to na moim narzeczonym, który dodatkowo zmaga się z coraz silniejszymi bólami głowy. Staram się go izolować i wyciszyć, choć to trudne zadanie. Josh wymaga, abym cały czas był blisko, zupełnie jakbym był jego baterią, z której czerpie swoją siłę. Nie przeszkadza mi to. Wprost przeciwnie. Cieszę się i chciałbym, by nasze wspólne życie przebiegało w taki właśnie sposób. On należący tylko do mnie, a ja do niego.
W czwartkowy poranek przesuwam dłonią po zimnej pościeli, szukając jego ciepła. Jedyne, co znajduję, to pomięte prześcieradło i porozrzucane poduszki. Z niedowierzaniem przecieram zaspane oczy widząc, że jest zaledwie szósta. Nie chce mi się wstawać, ale muszę. Drzwi do sąsiedniego pokoju są uchylone. Czarnowłosy siedzi na dywanie i szczotkuje rude futro Cynamona, który łasi się do niego, wdzięczny za tak przyjemne pieszczoty.
- Wracaj do łóżka - warczę niezadowolony.
- Twoi rodzice niedługo tu będą. Muszę się przebrać i... - to wyjątkowo kiepskie kłamstwa.
- Masz na to kilka godzin. Skoro czas tak bardzo ci się dłuży, znajdę ci jakieś zajęcie - pochylam się nad nim i przyciągam do siebie, mocno obejmując ramionami jego szczupłe ciało.
- Tristan, przestań! - protestuje zaskoczony.
- A jeśli nie przestanę, to co mi zrobisz? - spoglądam mu prosto w oczy, stopniowo zmniejszając odległość miedzy naszymi ustami.
- To dla mnie bardzo ważne!
- To dla mnie też - całuję go powoli, czując jak stopniowo topi się w moich ramionach.
- Jesteś nieznośny i... - wciąż próbuje mnie odepchnąć.
- I? Jaki jeszcze jest twój mąż? - droczę się z nim.
- Jeszcze nie jesteś moim mężem.
- Za kilkanaście godzi to się zmieni - uśmiecham się, ponawiając atak na miękkie wargi. - Cudownie smakujesz. Muszę oduczyć cię tak wczesnego opuszczania łóżka.
- Lubię rano wstawać. Mam wtedy więcej czasu na... Tristan! - gani mnie, gdy biorę go na ręce i zanoszę do naszej sypialni.
- Jesteś zestresowany. Potrzebujesz odprężenia - wsuwam dłonie pod materiał jego szarej bluzy.
- Nie odwrócisz mojej uwagi za pomocą seksu. Twoi rodzice przyjeżdżają, a my...
- Pokochają cię równie mocno jak ja, zobaczysz - przerywam mu, głaszcząc po policzku.
- To nie jest nic pewnego. Nie znamy się, a ja niczego nie pamiętam.
- Skarbie, tak naprawdę to nie ma większego znaczenia. O co chodzi?
- Boję się... Boje się, że stanie się coś złego - wyznaje w końcu.
- Dobrze wiesz, że to niemożliwe. Zatrudniłem mnóstwo ochrony. Dostęp do wyspy jest ograniczony. Nikt obcy cię nie tknie, przysięgam.
- A co, jeśli... - nabiera głęboko powietrza, bo wkładam rękę pod gumkę od jego dresów.
- Kocham cię, wiesz o tym?
- Ja też cię kocham. Bardzo - sapie.
- Udowodnij - skubię go za dolną wargę. Znam wszystkie jego słabe punkty. Wystarczy kilka chwil, by zupełnie się zatracił, zapominając o wszystkim.

Jeśli kiedykolwiek wcześniej twierdziłem, że kocham rodziców, byłem w błędzie. Tak naprawdę pokochałem ich w chwili, gdy ze względu na mnie, otworzyli serca dla kolejnego syna. Przestraszony i stremowany Josh, chowający się w moim cieniu, oswajał się z nimi powoli. Jego strach nie wynikał tylko i wyłącznie z powodu amnezji lub faktu, że wiąże się z innym mężczyzną. Prawda była znacznie bardziej skomplikowana. Chłopak nigdy nie miał rodziny. Wychowywany przez przypadkową krewną nie zaznał ciepła ani miłości. Ciotka o niego nie dbała. Nie kupowała mu prezentów, nie obchodziły ją jego urodziny, oceny w szkole, przyszłość. Był zbędny i dawała mu to odczuć na każdym kroku. Odkrycie tej bolesnej prawdy było trudnym doświadczeniem. Tak bardzo chciałem zapełnić tę pustkę w jego sercu, nauczyć go miłości. Udało mi się. Ta lekcja obnażyła bolesną prawdę i o mnie. Pierwszy raz w życiu stałem się zaborczy, a to uczucie sprawiło, iż nie potrafiłem choćby spróbować wyobrazić sobie jakiegokolwiek kompromisu, gdy o niego chodziło. Gdybym zdał sobie z tego sprawę wcześniej, być może Josh nie zostałby porwany i nie straciłby pamięci...

W nocy z piątku na sobotę nie umiem zmrużyć oka. Targają mną wyrzuty sumienia. Nie powiedziałem Joshowi wszystkiego o naszym związku, wykorzystując jego utratę pamięci jako idealną wymówkę. „Przecież go chronisz. Nie musi wiedzieć.” - tymi dwoma zdaniami zagłuszam sumienie.
Mój słodki ukochany śpi w moich ramionach, tuląc się ufnie. Ciągle mi powtarza, że to najbezpieczniejsze miejsce na świecie. Chciałbym, by tak właśnie było.
Jedząc śniadanie z rodziną uśmiechamy się do siebie ukradkiem. Każdy z nas ma swoją tajemnicę. W jego wypadku jest to silny ból głowy, który stara się od wczoraj zwalczyć potężną dawką leków. Jest nimi nieco otumaniony, ale nic nie daje po sobie poznać. Wszyscy i tak są zbytnio zaaferowani ceremonią.

- Wyglądasz niesamowicie - chwali mnie mama, gdy kończę się ubierać.
- Zawsze tak mówisz - odpowiadam, całując ją w rękę.
- Mam wyjątkowo przystojnego syna - przeczesuje moje sięgające ramion, brązowe włosy. - Gdzie Josh?
- Na tarasie. Powiedział, że musi pooddychać świeżym powietrzem.
- Zostawiłeś go samego? - dziwi się.
- Dennis go pilnuje.
- Czy mi się wydawało, czy wyglądał nieco blado?
- Przed tobą niczego się nie ukryje - wzdycham. - Znowu boli go głowa. Z dnia na dzień jest coraz gorzej, dlatego porwę go zaraz po ceremonii.
- O nie, synku. Nic z tego! Włożyłam sporo wysiłku, by wszystko było idealnie, a wy macie udawać, że tak właśnie jest.
- Mamo, proszę cię... Samolot... - nie chcę tu zostawać dłużej, niż to jest konieczne. Czeka nas rajska podróż poślubna i prywatny odrzutowiec, który zabierze nas na miejsce.
- Tata rozmawiał z Ronem, a ten z pilotem. Jeśli wyjdziesz z przyjęcia przed dwudziestą drugą, możesz się do mnie więcej nie odzywać - ostrzega mnie.
- Mamo, to niesprawiedliwe. My chcemy...
- Dwudziesta druga - powtarza z naciskiem. - Sprawdzę jak się miewa Josh.

Nasza ceremonia jawi mi się jako coś bajkowego. Miliony białych róż, które wydają cudowny zapach, błyszczące, szaro-niebieskie tęczówki ukochanego, który nie spuszcza ze mnie wzroku nawet na chwilę i ten najbardziej wyczekiwany moment, gdy wymieniamy się złotymi obrączkami.
- Nie bolało, prawda? - szepczę do mojego męża, gdy siadamy przy stole w towarzystwie najbliższej rodziny. Przeżyliśmy prawdziwe oblężenie w postaci tłumów, składających nam życzenia. Mój ojciec wzniósł toast, by goście mogli rozpocząć kolację. Josh niczego nie tknął. Dyskretnie zamieniłem się z nim talerzami, by nie robić mamie przykrości.
- Już żałujesz? - prowokuje mnie, unosząc brwi nieco w górę.
- Tak bardzo cię kocham. Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. A to wszystko dzięki tobie - splatam nasze palce, obserwując pary kołyszące się w takt muzyki.
- Nie zapominaj, że ja kocham cię bardziej - puszcza do mnie oko.
- Jak się czujesz?
- Zapomniałem tabletek z naszej sypialni, a przydałaby mi się jeszcze jedna porcja tego magicznego specyfiku, jeśli mamy tu spędzić kolejne dwie godziny - spogląda na zegarek. On także nie może się doczekać podróży poślubnej.
- Poczekaj tu na mnie. Przyniosę je - wstaję od stołu. Idąc w kierunku domu rozglądam się po otoczeniu. Wszyscy tu zebrani złożyli nam życzenia. Wszyscy, poza jednym wyjątkiem...
Wracając do ogrodu, zaglądam do biblioteki. Tak jak przypuszczałem, mój najlepszy przyjaciel imprezuje w samotności, sącząc złoty trunek.
- Ron, wszystko w porządku? - zagaduję go.
- Tak - odwraca się w moją stronę i unosi szklaneczkę do góry. - Napijesz się ze mną? - pyta z nadzieją w głosie.
- Josh na mnie czeka.
- Daj spokój. Tylko pięć minut. Chyba nie odmówisz jednego drinka najlepszemu przyjacielowi, co? - kusi mnie, nalewając nam bardzo szczodre porcje.
- Za co pijemy? - podchodzę bliżej niego i również spoglądam na ogród.
- Sam nie wiem.
- Nie złożyłeś mi życzeń z okazji ślubu - wypominam mu.
- Nie złożyłem i nie złożę. Małżeństwa są przereklamowane. Zwłaszcza jeśli wiążesz się z kimś, kto nie potrafi dotrzymać obietnicy...
- Ron, błagam cię. Nie dzisiaj - odstawiam szklankę na parapet, bo momentalnie przechodzi mi cała ochota na świętowanie.
- Chociaż nie jesteśmy spokrewnieni, zawsze byłeś i będziesz moim bratem. Zrobię dla ciebie wszystko. Oddam za ciebie życie, jeśli zajdzie taka potrzeba, lecz nie licz na to, że kiedykolwiek wybaczę temu zdrajcy.
- Mówisz o moim mężu, Ron. Wiesz, że kocham go ponad wszystko.
- Zdradził cię. Oszukiwał. Poniżył. Dałeś mu wszystko, a ta gnida tylko cię wykorzystywała - gorycz płynąca z jego ust zaprawiona jest sporą dawką alkoholu. Nie jestem pewny, czy ma na myśli Josha, czy raczej mówi o związku, który sam niedawno zakończył.
- To już przeszłość - ucinam temat.
- A jeśli nie? A jeśli zdradzi cię ponownie? Wpełznie do łóżka pierwszemu lepszemu. Myślałeś o tym? On nie kocha ciebie, a pieniądze. Wszyscy je kochają. W obliczu zer, zgromadzonych na naszym firmowym koncie, jesteśmy na przegranej pozycji - klepie mnie po ramieniu.
- Kocham go, a on kocha mnie. Jeśli chodzi mu o pieniądze, oddam mu je. Niech zabiera wszystkie. One nie mają dla mnie większego znaczenia.
- Kłamiesz - parska śmiechem. - A kto, jeśli nie one, pocieszyły cię po rozstaniu? Już nie pamiętasz, jak chodziłeś ze mną po nocnych klubach i sypiałeś z kim popadnie? Naprawdę uważasz, że zaliczyłbyś aż tyle osób, gdyby nie widziały w tobie nadzianego gościa?
- Przestań!
- To jest dopiero sprawiedliwość dziejowa, co? On zdradzał ciebie, a ty odbiłeś to sobie z nawiązką. Lubiłeś patrzeć na nich z góry, gdy cię zadowalali? Zawsze mnie zastanawiało, jak czujesz się z tym, że gdy on został porwany, ty beztrosko imprezowałeś, wkładając swojego... - przerywa swój wywód, pełen najgorszych plugastw.
- Skończyłeś? - sięgam po szklankę, którą mi nalał i opróżniam ją jednym tchem. - Dzięki za życzenia - ignoruję jego podły nastrój.
- Tristan...
- No tak, zapomniałeś o najważniejszym. Powinieneś dodać, że wyrzuciłem Josha z domu, prawda?
- Tristan...
- Gdy dowiedziałem się o zdradzie, po prostu otworzyłem drzwi i wystawiłem go na zewnątrz. A gdy zaczął się dobijać, kazałem portierowi usunąć go z budynku. Sądziłem, że mam go z głowy. Wyrzuciłem jego rzeczy...
- Tristan, już wystarczy... - próbuje mnie powstrzymać, lecz jest za późno. Skoro on jedzie po bandzie, to dlaczego ja nie miałbym tego zrobić?
- Nie. Od samego początku miałeś rację. Trzeba oczyścić atmosferę i zacząć nowe życie uwalniając negatywne emocje - dolewam sobie kolejną porcję whisky. - Właściwie to nie wyrzuciłem - kontynuuj przerwany wątek. - Rozszarpałem je, a potem spałem z każdym, kto tego chciał. I było mi z tym dobrze. Cieszyłem się, że mam go z głowy. Porywacz pewnie też się cieszył, bo to dzięki mnie go dopadł. To ja za to wszystko odpowiadam. Czy skoro mamy to już za sobą, możemy świętować?
- Tristan, wcale tak nie myślisz.
- Nie myślę? Przecież to wszystko prawda. Sam wiesz - bronię swojego zdania..
- Obróć się - prosi.
- Co się dzieje, Ron? Nagle masz skrupuły? Ja już dawno je straciłem - pluję jadem, choć spełniam jego polecenie. W tej samej chwili kryształowa szklanka wypada mi z reki i upada na podłogę. - Josh... Skarbie...
- Nie zbliżaj się do mnie! - krzyczy, widząc, iż robię krok w jego kierunku.
- Od jak dawna tu jesteś? - przełykam gulę w gardle, licząc na to, że nie słyszał treści naszej rozmowy.
- Ufałem ci... Jak mogłem być aż tak ślepy?! Od samego początku wydawało mi się, że traktujesz mnie z chłodną obojętnością! - po jego policzkach spływają pierwsze łzy.
- Kochanie, to nie tak, jak myślisz. Wszystko ci wytłumaczę.
- Nie będziesz mi niczego więcej tłumaczyć! Nie chcę cię nigdy więcej widzieć!
- Josh, uspokój się. Jesteś w szoku. Boli cię głowa. Mam twoje tabletki...
- Niczego od ciebie nie chcę!
- Nie mów tak. Wiesz, że cię kocham. Jesteś moim mężem i... - w tej samej chwili czarnowłosy przypomina sobie o niedawnym ślubie. Zdejmuje z ręki złoty krążek i rzuca nim we mnie na oślep.
- Potraktuj to, jako unieważnienie związku! - wybiega z biblioteki.
- Josh! - wołam za nim. Ron łapie mnie za ramię, uniemożliwiając pościg. - Puszczaj! - szarpię się.
- Zostaw go.
- Oszalałeś?! Muszę mu to wszystko wytłumaczyć!
- Daj mu chwilę. Uspokoi się, ochłonie i wtedy mu wszystko wyjaśnisz. Przecież nie ma szans, by się stąd wydostać - jego argumenty wydają mi się bardzo rozsądne. - Chodź, usiądź na chwilę - ciągnie mnie w kierunku skórzanej sofy.
- Ron, co ja zrobiłem? Co ja zrobiłem? - powtarzam gorączkowo, ukrywając twarz w dłoniach.
- Uspokój się. Trudno. Stało się i musimy zastanowić się, co dalej.
- Co dalej? No jak to co dalej? Przeprosisz i po sprawie - pociesza mnie.
- Jak dla mnie Josh nie wyglądał na ugodowo nastawionego - odpowiadam sarkastycznie.
- Nie bój się. Za godzinę będziecie w samolocie. Potem zabierzesz go do łóżka i do rana zapomni, że coś takiego w ogóle miało miejsce - podaje mi szklankę wody.
- Dłużej nie wytrzymam! - podrywam się ze swojego miejsca.
- Tristan, przepraszam. Gdybym trzymał język za zębami, to...
- To nie twoja wina. To ja ponoszę za wszystko odpowiedzialność.
- Jeśli mogę coś dla ciebie zrobić, to powiedz - kaja się.
- Trzymaj kciuki, by wszystko było dobrze.
Ręka mi się trzęsie, gdy wybieram numer do Dennisa i każę mu natychmiast odnaleźć chłopaka. Proszę także o pomoc szefa ochrony. Ich wysiłki idą na marne, bo mój mąż zapadł się pod ziemię.
- Przeszukaliśmy dom i wszystkie namioty weselne. Nasi ludzie przeglądają monitoring. Nigdzie go nie ma - informuje mnie zaniepokojony Dennis.
- Jak to nie ma?! To za co wam płacę?! Chcę natychmiast wiedzieć, gdzie on jest! - wrzeszczę.
- Tak jest, proszę pana.
Mija godzina, a poszukiwania nie dają żadnego rezultatu. Wpadam w panikę, wyobrażając sobie jak najgorsze scenariusze. Nie zapadł się pod ziemię! Musi gdzieś tu być!
- Synku, wszystko w porządku? - pyta ojciec, nie przestając się uśmiechać na mój widok.
- Tak, tato. Muszę odnaleźć Josha. Głowa go bolała i gdzieś się zaszył - wtajemniczam go w swoje sprawy.
- A ochrona?
- Szukają go od godziny.
- Znajdzie się. Pamiętaj, że stąd nie da się uciec.
- Więc gdzie on jest?
- Spokojnie, synku. Dowiemy się tego.
Ochronie udaje się ustalić, że jedynymi osobami, które opuściły wyspę, był senator Stanley, z którym ojciec blisko współpracuje oraz Ron. Szczerze wątpię, że senator wywiózłby w tajemnicy pana młodego. Ron także wydaje się poza kręgiem podejrzanych. Josh go nie cierpi. Nie poprosiłby go o pomoc, zwłaszcza po tym, co miało miejsce.
Kolejna godzina to już czarna rozpacz. Jestem gotowy, by zawiadomić policję oraz sprowadzić specjalną łódź do poszukiwań na morzu. Wbiegam do naszej sypialni i pośpiesznie ściągam z siebie frak oraz muchę. Odzywa się mój telefon, który wyciągam z kieszeni. Na wyświetlaczu pojawia się znajome imię...

poniedziałek, 10 lipca 2017

From Lisek with love :D

Moi Drodzy,

Wiem, wiem... Nie ma rozdziałów. Niecierpliwicie się. Obiecuje, że jeszcze w tym tygodniu wszystko wróci do normy. Postaram się zakończyć Zdrajcę, a zaraz potem czeka nas zupełnie nowa, 10-rozdziałowa przygoda. Gorące wakacje wymagają równie gorącego romansu, prawda? :D Swoją drogą jak u Was z pogodą, bo ja pakuję się na dłuższy wyjazd i zabieram kurtkę zimową - lato bywa przewrotne a lisek jest zmarźlakiem. Kubek herbaty to czasami za mało. Joleen pokazywała mi dzisiaj kubki z Ten Count (to nadal jedna z moich ulubionych mang), ale szybko stwierdziła, że nie zamówimy, bo 300 ml to dla mnie nic :D
Z nowości zdradzę Wam także, że marzy mi się prowadzenie "pamiętnika" online. Tym razem pisałbym o sobie w formie króciutkich notatek. Prawdopodobnie zrobię to na wattpadzie. Co o tym sądzicie? Macie ochotę poznać mnie bliżej? :) Wkleję Wam linka na blogu, gdy wszystko będzie gotowe, bo muszę jeszcze poszukać jakiejś okładki i zastanowić się, jak to nazwać. Jakieś propozycje?
I czemu nikt nie chwali się swoimi wakacjami? Co robicie? Jedziecie gdzieś? Odpoczywacie w domu? Oglądacie coś ciekawego? Koniecznie dajcie mi znać :D

Wasz Kitsune

poniedziałek, 3 lipca 2017

mpreg 12

„Bezsenne Noce


Pierwszą rzeczą, jaką odnotowują moje zmysły zaraz po przebudzeniu jest fakt, iż czegoś brakuje. Zniknęło źródło ciepła, do którego tak uporczywie tuliłem się w nocy. Nie ma także miękkich pasm długich włosów, w których schowałem twarz. Za to poduszka nadal pachnie tak jak on. Był tutaj. To wcale mi się nie śniło, a to z kolei oznacza, że...
Otwieram oczy i siadam na łóżku. Przebrany i umyty Eli siedzi przy stole i z pasją oddaje się swojej sztuce. Zegar pokazuje szóstą. Czyżby wszystko wracało do normy?
- Nawet nie poczułem, jak wstałeś - rzucam się z powrotem na łóżko i naciągam na siebie kołdrę.
- To dobrze. Nie chciałem cię budzić.
- Jak się czujesz?
- Dobrze.
- To może dzisiaj pojedziemy do szpitala? - silny stres mógł się odbić na dziecku.
- Nic mi nie jest. - Najwyraźniej on także nie przepada za lekarzami. - Miałeś rację. Przespałem się i wszystko wróciło do normy.
- Polecam się na przyszłość - uśmiecham się, licząc na to, że on również to zrobi.
- Masz spuchnięte ręce.
- Bo dawno nikt ode mnie nie oberwał - z dumą oglądam odniesione „rany”.
- Max, dziękuję...
- No coś ty - przerywam mu, nieco zmieszany. - Było, minęło - zaczynam się śmiać. Sam sposób, w jaki wymówił słowo „dziękuję” coś we mnie roztopiło.
Niestety mój dobry humor okazuje się nieco przedwczesny. Mija kilka dni, a Eli ani myśli o tym, by wyjść z domu. Całe dnie przesiaduje rysując albo w salonie albo w naszej sypialni. Pomimo drobnych sugestii, odmawia wyjścia nawet do ogrodu. Nie przeszkadza mi, że nagle stał się domatorem, ale odrobina świeżego powietrza z pewnością by mu nie zaszkodziła. Tym bardziej, że napastnik wciąż przesiaduje w areszcie i nieprędko go wypuszczą. Policja od dawna miała go na swojej czarnej liście. Poza tym, by nie poszerzono listy jego przewinień, ten cholerny drań stwierdził, że uległ „nieszczęśliwemu wypadkowi”. Szkoda... Liczyłem na to, że pognębię go swoimi zeznaniami.
Siedzę naprzeciwko Eli przy stole i od dłuższego czasu bezczelnie się w niego wpatruję. Początkowo robiłem tak po to, by go sprowokować, a teraz czekam aż dostrzeże moją obecność. Na nic więcej nie mogę liczyć. No dobrze, dosyć tego.
- Pójdziemy na spacer? - zagaduje go.
- Hmm? - pewnie nie wie o co zapytałem, tak bardzo pochłania go praca.
- Eli?
- Tak?
- Zgadzasz się? Bardzo się cieszę. Dokąd chcesz pójść?
- Ja? - w końcu unosi na mnie wzrok. - Tu mi dobrze, dziękuję.
- Ale mi jest źle.
- To idź - odpowiada beznamiętnie.
- Nie chcę iść sam. Chodź ze mną.
- Przepraszam Max, mam dużo pracy.
- Nie kłam. Boisz się wyjść z domu? Nie musisz, Mówiłem ci już, że on spędzi w areszcie ładnych kilka lat.
- Nie o to chodzi.
- A o co? Co się nagle takiego stało, że nawet w ogrodzie nie byłeś od kilku dni?
- Nic - zbywa mnie.
- Właśnie o tym mówię - wstaję ze swojego miejsca i obchodzę stół, by stanąć tuż za nim. - Zostaw to - wyciągam mu ołówek z ręki. - Wychodzimy.
- Nie chcę!
- Nie bój się. Pójdę z tobą - ponownie spoglądam mu w oczy, by wyczytać z nich prawdę, lecz to trudniejsze niż sądziłem.
- Nie boję się - odgryza mi się. - Po południu miało padać. Nie chcę zmoknąć - to prawda, pogoda jest dziś dość pochmurna, ale to i lepiej. Dzięki temu mam pewność, że nie nabawi się udaru od upałów.
- Idziemy - ostrożnie odsuwam jego krzesło.
- Nie chcę. Proszę, daj mi pracować - broni się jak może, wpijając się drobnymi palcami w rant stołu.
- Jeśli ze mną nie pójdziesz, wezmę cię na ręce i wyniosę.
- Nie zrobiłbyś tego... - poważnieje, oceniając czy mówię prawdę, czy tylko blefuję.
- Założymy się? - uśmiecham się chytrze, przekonany o swojej wygranej.
- Nie mam ochoty spacerować... Jestem zmęczony i mam masę pracy - narzeka, gdy otwieram drzwi od pokoju.
- Więc wolisz, abym cię wyniósł? - upewniam się.
- Nie - powolnie wstaje od stołu. - Mówił ci ktoś, że jesteś wredny i uparty?
- Ty. Wiele razy - uśmiecham się słodko, przepuszczając go przodem.
- Więc powiem jeszcze raz. Jesteś wredny, uparty, złośliwy, apodyktyczny... - wylicza bez wytchnienia.
- Śmiało, stać cię na więcej - dopinguję go, gdy zatrzymuje się przed drzwiami wyjściowymi, odgradzającymi go od świata zewnętrznego.
- Nie chcę... - szepcze.
- Chcesz. Spójrz, jakie to łatwe - popycham go nieco do przodu, a gdy jesteśmy na zewnątrz, blokuję je, by nie miał jak wrócić.
- Źle się czuję. Wolałbym się położyć.
- Za piętnaście minut wrócimy, obiecuję. Pójdziemy do końca ulicy i z powrotem, dobrze? - pytam z nadzieją w głosie.
- Do końca ulicy... - ocenia ten dystans bardzo dokładnie. Pewnie wydaje mu się, że to dość daleko, zwłaszcza po ostatnich przeżyciach.
- Mogę cię potrzymać za rękę, jeśli chcesz.
- Nie, dziękuję. Poradzę sobie - prycha, lecz nie rusza się z miejsca.
- O co znowu chodzi?
- O nic - obejmuje brzuch i robi kilka kroków do przodu. Dostosowuję się do jego prędkości. Chciałbym, by odzyskał poczucie bezpieczeństwa.
Mija kilkanaście długich minut zanim udaje się nam dotrzeć do skrzyżowania.
- Widzisz, nic złego się nie dzieje. To spokojna okolica.
- Może dla ciebie - mruczy pod nosem.
- Pójdziemy nad jezioro? - celowo proponuję ten kierunek, bo wiem, że lubi spędzać tam czas.
- Jeśli chcesz... - udaje obojętnego. Mnie nie oszuka. W tym mikroskopijnym ciałku zagnieździł się strach, którego muszę się jak najszybciej pozbyć.
- Chcę - przyznaję z rozbrajającą szczerością, wsuwając dłonie do kieszeni spodni.
- Eli! Eli! - odwracam się słysząc złowróżbny krzyk oraz dzikie trąbienie, dochodzące ze znajomo wyglądającego samochodu.
- Freddy?! - oczy blondyna rozpromieniają się. Hotelarski dziedzic parkuje swój samochód na poboczu i wyskakuje z niego jeszcze w biegu.
- Ślicznie wyglądasz. Ciąża bardzo ci służy - próbuje pocałować złotowłosego w policzek. Chłopak nie jest zadowolony. Peszy go entuzjastyczne okazywanie uczuć. Odsuń się, szczeniaku, albo ja cię odsunę...
- Dzień dobry - w końcu dostrzega i moją obecność.
- Co tu robisz, Freddy? - ukrywam pogardę, wypowiadając jego imię.
- Eli, znalazłem dla ciebie idealne mieszkanie. Jeśli chcesz, możemy pojechać i je obejrzeć - proponuje mu.
- Teraz? Nie wiem... - waha się, spoglądając w moją stronę.
- Mówiłem ci, że ciężko o coś konkretnego w tej okolicy. Dziadek zna właścicieli, dlatego zgodzili się poczekać do jutra, zanim dadzą ogłoszenie do gazety. Nie ma czasu do stracenia! - łapie go za rękę i ciągnie w stronę swojego auta. - Odwiozę go wieczorem do domu - informuje mnie.
- Przepraszam, Max... - chłopak chciałby mi coś jeszcze powiedzieć, lecz jego porywaczowi bardzo się śpieszy. Zostaję sam.
Na podjeździe spotykam ojca, który wybiera się do miasteczka, sprawdzić jak przebiega wymiana wykładziny.
- Gdzie Eli? - od razu zauważa, że brakuje jego ulubieńca.
- Pojechał z Freddym oglądać jakieś mieszkanie.
- Freddy już wrócił? - dziwi się, by po chwili przywołać na usta uśmieszek zadowolenia.
- Czemu tak się cieszysz? - zaplatam ramiona na klatce piersiowej, coraz bardziej rozdrażniony.
- Bez powodu. Freddy to naprawdę dobry przyjaciel.
- Jeśli chcesz znać moje zdanie, to...
- Nie, Max, nie chcę. Eli jest zadowolony i tylko to się liczy, a ty masz im nie przeszkadzać, jasne? - niby jest spokojny, lecz jawnie mi grozi.
- Jak słońce - odpowiadam, wchodząc do domu. Idę prosto na górę i głośno trzaskam drzwiami. Cholerny Freddy! Zupełnie o nim zapomniałem! Jak on śmie! Przyjeżdża bez zapowiedzi, całuje Eli, nie zwracając uwagi na jego niechęć. Musi być taki wylewny? Nie wystarczyłoby, gdyby uścisnął mu dłoń? W dodatku wmusza mu jakieś mieszkanie nie wiadomo gdzie. Może to ja powinienem mu pomóc poszukać czegoś odpowiedniego? Przecież nasz dom jest tak mały, że nawet na łóżeczko dla dziecka nie ma miejsca. Ojciec wspominał, że chłopak chce tu zostać, bo ceny są znacznie przystępniejsze, a poza tym rodzice nie odmówią mu pomocy. Nie wyobrażam sobie tego. Dziecko ma mieszkać tu, ja oddalony o kilka godzin drogi... Do tego Freddy, plączący się miedzy nogami... A było już tak dobrze!
Sięgam po swój komputer i zaczynam przeglądać nieruchomości, lecz szybko się poddaję. Wszystkie domy są stare lub małe. Pozostają też inne nierozwiązane kwestie, takie jak praca, czy szkoła. Przecież mój synek zasługuje na coś lepszego niż miejscowa podstawówka. Edukacja jest taka ważna. Nie chcę, by skończył jak Eli. Swoją drogą co to za rodzice, którzy oddają dziecko córce i znikają? Nie interesował ich jego los? Nie chcieli wiedzieć jak wygląda, czy jest zdrowy, czy siostra dobrze się o niego troszczy? A może celowo wciska mi te historyjki, abym łagodniej go traktował? Wszystkich wokół owinął sobie wokół palca - moich rodziców, pana Robinsona, Freddiego, a teraz próbuje zrobić to ze mną. Tylko po co? Jaki ma w tym cel? Chce pieniędzy? O to mu chodzi? Próbuje wybadać, ile jestem w stanie zapłacić za dziecko? Może dlatego odstawia szopkę z poszukiwaniem mieszkania? Gdy wyciągnąłem go z domu, był przerażony, ale gdy pojawił się Freddy, od razu wsiadł do auta. Powinienem go bacznie obserwować, taka jest prawda.

Późnym popołudniem zabieram laptopa i przenoszę się na dół. Chcę być na miejscu, gdy Eli wróci do domu i usłyszeć co mówi o mieszkaniu. Mama i tata siedzą w kuchni przy stole i omawiają przyjęcie, za które nowa pani koordynator jest odpowiedzialna. Zaproszeni zostaną wszyscy dygnitarze z okolicy, a także mieszkańcy. To ma być wielki, rodzinny festyn, połączony w promowaniem naszego regionu. Mama liczy na to, że kolorowe stragany przyciągną rzeszę turystów w te piękne, choć nieco zapomniane okolice. Ja zajmuję się poprawkami do scenariusza, który wkrótce muszę oddać. Obiecałem reżyserowi oraz ludziom z wytwórni filmowej, że się z nimi spotkam. Kilkudniowy wyjazd nie jest mi obecnie na rękę. Wolałbym zostać i upewnić się, że Freddy trzyma swoje lepkie łapska z daleka od mojego synka. Gdy pomyślę, że mógłby nimi dotykać chłopaka, albo jego brzucha, zbiera mi się na wymioty.
Około dwudziestej zmęczony jasnowłosy w końcu wraca. Towarzyszy mu Freddy który mizdrzy się do moich rodziców, wręczając mamie materiały, które mają jej pomóc w przygotowaniu ulotek.
- Długo was nie było - nie wierzę! Czyżby tata w końcu dostrzegł zagrożenie ze strony tego fałszywie merdającego ogonkiem kundla?
- Dziadek koniecznie chciał, żebym przywiózł Eli na obiad, a potem pokazywałem mu mój studencki projekt, nad którym pracuje - tłumaczy się Freddy.
- A jak mieszkanie? - dopytuje mama.
- Właściciel nam go nie pokazał. Z początku był bardzo miły, bo myślał, że Freddy jest ojcem dziecka, lecz później uznał, że to nie wypada, abym mieszkał tam sam. Mógłbym mieć zły wpływ na innych wynajmujących.
- Witaj na wsi - komentuję słowa Eli, nie przerywając pracy.
- Jeśli chcesz, mogę z nim porozmawiać - tata ochoczo zaciera ręce, licząc na jakąś rozróbę.
- Nie trzeba, panie Ford. Poszukam czegoś innego.
- A ja z przyjemnością ci pomogę - dodaje Freddy. Jeszcze chwilę i ja też mu pomogę, znaleźć drogę do drzwi. Już późno. Niech wraca do domu...
- Dziękuję - we fiołkowych tęczówkach dostrzegam cień ulgi. Jak to możliwe, że jest mu wdzięczny? Przecież nic dla niego nie zrobił!
- Ty też mi pomagasz. Wpadnę jutro i pokażę ci to, nad czym obecnie pracuję. Liczę na to, że coś mi podpowiesz, bo chciałbym zaimponować profesorowi. - Zaimponować profesorowi? O czym on mówi? Co Eli ma dla niego zrobić? - W sumie mógłbyś mi też pomóc przy ulepszeniu strony internetowej. Znasz się na tym?
- Troszeczkę. Wszystko zależy od tego, jaki masz program graficzny.
- To może ulotki też byś zrobił, co? - organizuje Eli więcej pracy. Jak tak dalej pójdzie, to przekaże mu pensjonat.
- Dziękuję! Mam tyle na głowie, że nie wiem za co się zabrać - to się dopiero nazywa „przyjaciel”...
- Dlaczego mu nie odmówiłeś? - atakuję go, gdy widzę z jaką uwagą przegląda zgromadzone materiały, które porozkładał na swoim łóżku.
- To nic takiego, Max. Lubię pomagać.
- Pomagać? Spycha na ciebie rzeczy, których sam nie chce zrobić. Wyręcza się tobą - prycham gniewnie.
- Ma wiele obowiązków. Kończy studia i prowadzi rodzinny biznes.
- Ty też masz obowiązki. Jeśli zaniedbasz swoją pracę, wyrzucą cię z galerii. Z czego będziesz wtedy żyć?
- Nie musisz się o mnie martwić. Poradzę sobie.
- Ciągle to powtarzasz, a nie dalej jak kilka dni temu obydwaj widzieliśmy, jak sobie radziłeś.
- Podziękowałem ci. Czego jeszcze oczekujesz? - denerwuje się.
- Chcę, żebyś przestał zadawać się z Freddym. Mam wobec niego złe przeczucia.
- Nie możesz mnie o to prosić - zaczyna go bronić.
- Ja nie proszę, a żądam! Freddy się dla ciebie nie nadaje.
- Mylisz się. Jest dobry i troskliwy. Nie mam tu innych przyjaciół.
- A ja? - w końcu wykładam kawę na ławę.
- Max... Nie jesteś moim przyjacielem...
- Nie zaczynaj znowu tych bzdur! Nosisz moje dziecko i...
- Wiem, że dzidziuś jest dla ciebie ważny. Jednak musisz zrozumieć, że ja też bardzo go kocham.
- Akurat - wymyka mi się ta malutka drwina.
- Przyjaciele to partnerzy, rozumiesz? - zmienia taktykę.
- Nie - przyznaję lekko skołowany jego dziwnym rozumowaniem.
- Nie traktujesz mnie jak partnera. Jestem tylko przeszkodą, a skoro nie możesz mnie ominąć, próbujesz staranować siłą. Nie udawaj więc, że nagle mnie polubiłeś, bo to nieprawda.
- Freddy też cię nie lubi! Zależy mu na tym, by cię wykorzystać, a od tego jeden krok, by dobrać się do twoich majtek. Masz tego świadomość? - jasnowłosy mruga kilka razy a po chwili zaczyna się śmiać. - Przestań! Rozmawiamy o poważnych sprawach!
- Moje majtki to ostatnia rzecz, którą powinieneś się interesować.
- Nie będziesz sypiać z kim popadnie, jasne?!
- Dlaczego?
- Trudno zerwać ze starymi przyzwyczajeniami, co? - nie potrafię uwolnić się od sarkazmu.
- Max, przecież sam wielokrotnie powtarzałeś, że jestem tak brzydki, iż nikt mnie nie zechce. Od tamtej pory niewiele się zmieniło. Przytyłem, więc tym bardziej powinieneś być zadowolony. Przed Freddym drzwi do kariery stoją otworem. Odziedziczy pensjonat, skończy dobrą szkołę. Sądzisz, że spojrzałby na mnie przychylnym wzrokiem? Ciężarny biedak, bez stałej pracy... Nawet gdybym chciał by się do mnie dobierał, moje szanse są równe zeru. Tak naprawdę niewiele was różni. Osoby z dobrych domów nie lubią komplikować sobie życia, a ja jestem tylko problemem. A jeśli pan Robinson mnie zwolni, postaram się o inną pracę. Od piętnastego roku życia mieszkam sam, a wszystko posypało się w chwili, w której poznałem ciebie.
- Czyli nie zaprzeczasz, że chcesz z nim pójść do łóżka?! - to szokujące, że tak spokojnie o tym mówi.
- Jestem dorosły. Nie masz prawa mówić mi z kim wolno mi spać, a z kim nie.
- To przekaż ode mnie temu kundlowi, że jeśli tknie cię palcem, pożałuje.
- Zamierzasz grozić wszystkim moim przyjaciołom?
- Zamierzam troszczyć się o dobro mojego syna!
- A moje dobro? Wiesz, że ranisz moje uczucia?
- Uczucia? Gdybyś miał w sobie jakiekolwiek uczucia, zgodziłbyś się oddać mi dziecko, by nie musiało cierpieć u twego boku.
- Masz, weź je sobie, jeśli potrafisz! - zrywa się z łóżka i zdejmuje bluzę, którą rzuca na podłogę. Jego oczy zachodzą łzami. - No, na co czekasz?! To jedyna taka okazja! Zabierz swoje bezcenne dziecko, ty podły draniu! - znowu posunąłem się za daleko...
- Eli...
- Zabierz je! U ciebie będzie mu lepiej!
- Przecież wiesz, że nie mogę - dopiero teraz zdaje sobie w pełni sprawę z beznadziejności tej sytuacji.
- Skazujesz dziecko na cierpienie... - szydzi sobie ze mnie, używając tych samych słów.
- To nieprawda, dobrze o tym wiesz. Przepraszam. Więcej tak nie powiem, przysięgam - chłopak mnie nie słucha. Ucieka do łazienki.
Wyrzuty sumienia nie dają mi spać. Idę do kuchni i siadam przy stole. Wyciągam z kieszeni rysunek, który mu zabrałem. Muszę wszystko przemyśleć, nabrać dystansu. Od mojego przyjazdu żyję w ciągłym stresie. Nie wolno mi wyładowywać swoich frustracji na Eli, ale z drugiej strony... Miałem jasno sprecyzowane plany. Chciałem namówić go, by oddał mi dziecko. W naszych relacjach zaszła pewna subtelna zmiana. Z początku widziałem w nim tylko narzędzie. Zbędny element, który odgradza mnie od dziecka. Wmawiałem sobie, że jest wyłącznie moje, lecz to nieprawda. I choć sam przed sobą nie chcę się do tego przyznać, to wspólne mieszkanie wymusiło na mnie dostrzeżenie Eli - chłopaka o wielkim talencie i tajemniczej przeszłości, który kocha dziecko ponad wszystko. Coraz częściej łapię się na tym, iż zacząłem postrzegać mojego synka jako naszą, a nie tylko moją latorośl. Najdziwniejsze jest to, że zupełnie mi to nie przeszkadza. Oswoiłem tę myśl i nie wiem co dalej.

sobota, 1 lipca 2017

mpreg 11

„Bezsenne Noce


Po tym wszystkim co się dziś działo, bardzo trudno jest mi zasnąć. Wiercę się z boku na bok, nie mogąc wygodnie ułożyć. Zegarek wskazuje trzecią trzydzieści. W ciemności przyglądam się swoim dłoniom, którymi jeszcze nie tak dawno temu dotykałem dziecka. Tęsknię za nim... Mógłbym się nawet przemóc i pozwolić chłopakowi położyć się obok mnie. Nie jest taki odrażający, jak mi się  początkowo wydawało. Pasują mu fiołkowe oczy, jasne włosy i drobna budowa ciała. Ma takie małe dłonie, które tyle potrafią. Ojciec ma rację. Powinien nam częściej gotować, bo robi to fenomenalnie.
- Co się dzieje, kochanie? Nie możesz spać? - otwieram oczy, słysząc jego czuły szept, który kieruje do dziecka. - Chcesz soczku? Teraz? No dobrze... - Eli ściąga z siebie kołdrę. Nie zapala światła. Na palcach zakrada się do wyjścia. Przekręca gałkę i powolutku uchyla drzwi, które nieco skrzypią. - Musimy być bardzo cichutko... - wychodzi na korytarz.
Niecierpliwie czekam, aż wróci. Wolę go mieć na oku. Powinien odpocząć, zwłaszcza po tak pracowitym dniu.
Mijają długie minuty, a jego wciąż nie ma. Wzdycham z irytacją. Z pewnością zabłądził w ciemnościach, bo innej możliwości nie ma... Musisz wyruszyć z misją ratunkową, Max. Idź i wskaż właściwą drogę temu krasnalowi.
Schodzę na dół. Światło w kuchni jest zgaszone, lecz po chłopaku nie ma ani śladu. Na stole stoi szklana butelka soku winogronowego, który wyciągnął z lodówki. Czyżby znowu zawędrował do ogrodu? Może lunatykuje?
Noc jest ciepła. Przemierzam trawnik czując chłodne źdźbła trawy, które łaskoczą mnie w gołe stopy. Podchodzę do altanki. Eli trzyma w dłoniach swój telefon, którym się bawi.
- Kiedy zrobi się widno, zacznę od tej kwiatowej akwareli, którą pan Robinson tak lubi, a potem... Widzisz to? Fabio Cembranelli maluje cudowne kwiaty - znowu rozmawia z dzieckiem? Nie powinienem podsłuchiwać, ale... - Edmund także nieźle sobie radzi. Tyle maluję, lecz nie wypracowałem jeszcze własnego stylu. Nie wiem, w którą stronę chciałbym pójść... Lubię akwarele, ale to nie to samo co... Przestraszyłem się, a ty? - z oddali słychać jakiegoś ptaka. Chłopak przykłada rękę do klatki piersiowej, a potem otula się szczelniej kocem. Zwykły tchórz. Zamierza być tu do rana i pleść bzdury sam do siebie? Powiedziałem ojcu, że to samotnik, bo zwykle siedzi cicho i rysuje, a teraz buzia mu się nie zamyka. Trudno go zrozumieć. - Skarbie, pozwolisz mi się jeszcze chwilę zdrzemnąć? - jasnowłosy układa telefon na stole. Daje niewiele światła, lecz dzięki temu widzę co robi. - Gdy mieszkaliśmy w naszym malutkim mieszkanku mogłem malować w nocy i spać w dzień, ale teraz... Musimy być wdzięczni za to, że mamy dach nad głową i ciepłe łóżko. Wrócimy na górę i... - nie mogę tu dłużej zostać! Szybko wycofuję się w kierunku domu, by mnie nie przyłapał. Nieco zziajany ledwo panuje nad swoim oddechem. Powinienem jak najszybciej wrócić do sportu. Jeśli będę tak sapać za każdym razem, Eli może sobie o mnie pomyśleć bardzo złe rzeczy. Tymczasem nieco zziębnięty chuderlak wraca pod kołdrę. Włącza ten dziwny utwór, brzmiący trochę jak pozytywka i zasypia. Słysząc jego równy oddech, ja także idę w jego ślady.
Przez te nocne spacery budzę się z lekkim bólem głowy. W dodatku jest już po dziewiątej.
Przeszukuję szafki w łazience, by znaleźć jakieś leki. Nic nie ma. Mama z pewnością mnie poratuje. Dziwi mnie, że nie ma jej w kuchni. Jest za to Eli, który znęca się nad papierem.
- Wiesz gdzie jest mama? - pytam chłopaka, zaglądając mu przez ramię.
- W ogrodzie. Po południu przychodzą jej koleżanki, by obejrzeć altankę.
- Wszystko, tylko nie to... - skomlę na samą myśl o grupie pań w średnim wieku, zarzucających mnie pytaniami. Wróciłem do domu i przywiozłem ze sobą ciężarnego. Stare plotkary zrobią ze mnie lokalną gwiazdę i będą próbowały coś wywęszyć.
- Nie musisz tu zostawać, jeśli nie chcesz.
- Czyżbyś wykopał podziemny tunel, którym zdołamy się ewakuować? - odgaduję jego myśli.
- Nie - małolat zakłada dłuższe kosmyki za ucho. - Powinienem sprawdzić, czy most nie wymaga poprawek. Mógłbyś mnie zawieść - unosi wzrok, ciekawy jak zareaguję.
- To dobry pomysł. Tak właśnie zrobimy - chwalę go. - Swoją drogą wydawało mi się, że skończyłeś. Co jeszcze chcesz tam robić?
- Zawsze można coś ulepszyć. Mam do wyboru to lub opychanie się ciastkami pani Gertrudy. Straszy, że upiekła coś specjalnego - robi tak przerażoną minę, że nie potrafię się powstrzymać i wybucham śmiechem. Blondyn od razu rzuca mi wyniosłe spojrzenie.
- Nie gniewaj się. Nie chciałem - dotykam jego ramienia. Po raz pierwszy nie strąca mojej dłoni, choć jest spięty.
- Skarbie, wreszcie wstałeś! - mama jest wyraźnie zaaferowana swoim mini-przyjęciem. - Szybciutko zjedz śniadanie, bo musisz mi pomóc. Trzeba poustawiać stoły i przynieść krzesła, a potem...
- Znowu praca?! Czy to się nigdy nie skończy? - niezadowolony próbuję rozmasować obolałe skronie.
- Max! Wstydziłbyś się mówić takie rzeczy! - gani mnie. - Chyba przeniesienie kilku krzeseł to zadanie, któremu jesteś w stanie podołać, co? Eli od samego rana pomagał mi w kuchni, a ty... Boję się jak sobie poradzisz, gdy urodzi się dziecko - załamuje ręce. Świetnie, wmieszajmy w to jeszcze mojego maleńkiego synka.
- Zatrudnię opiekunkę - odpowiadam zgryźliwie. - Mamy coś na ból głowy?
- Tak rzadko przyjeżdżasz do domu, a teraz będziesz się zasłaniał migreną? - jej oczy zaczynają groźnie błyszczeć.
- Nic takiego nie powiedziałem! Kobieto, daj mi pięć minut, a przekopię cały ogród, jeśli to cię zadowoli!
- Nie musisz. Poproszę tatę. W przeciwieństwie do ciebie, on nigdy nie uchylał się od domowych obowiązków - obrażona wychodzi z kuchni.
- Tabletki są w ostatniej szufladzie po prawej stronie - informuje mnie blondyn, zbierając ze stołu swoje prace.
- Gdzie z tym idziesz? Ogród to nie najlepszy pomysł - przypominam mu.
- Odniosę rzeczy na górę i pomogę pani Ford. Powinieneś ją bardziej szanować. Ma złote serce.
- Tak? A twoja mama? Czemu nigdy nie mówisz o rodzicach? - dogryzam mu, bo wymądrza się od samego rana.
- Nie znam jej zbyt dobrze. Razem z tatą oddali mnie pod opiekę starszej siostrze. Miałem wtedy sześć lat. Od tego czasu ich nie widziałem. Ty masz rodziców na co dzień. Zacznij to doceniać - nie spodziewałem się takiej odpowiedzi z jego strony. Chciałbym wyciągnąć z niego więcej, ale szybko ucieka. Pięknie, po prostu pięknie! Złośliwość losu nie zna granic... Ciężarny sierota bez szkoły i perspektyw na przyszłość. Będzie się miotał z moim dzieckiem po jakichś pokojach do wynajęcia, a potem i tak wyląduje na ulicy... Z drugiej jednak strony trzeba mu przyznać, że jest odważny. Mógł zażądać usunięcia ciąży. Nie zrobił tego. Ja w jego wieku nie chciałem słuchać o dzieciach, a już z pewnością ich mieć. Marzenia o domu i rodzinie pojawiły się znacznie później. Długo trwało, aż oswoiłem się z myślą, że nic z tego nie będzie. Kobietom, z którymi się spotykałem, zależało tylko na pieniądzach. Chciały kolejnych par butów, torebek, błyskotek. Gdy wspominałem o założeniu rodziny, zgodnie twierdziły, że to za wcześnie. Mieliśmy się bawić, podróżować i wydawać na przyjemności, odkładając marzenia związane z rodzicielstwem na później. Nie mogłem dłużej czekać. Tak bardzo pragnąłem syna... „No i się doczekałeś”, drwię sam z siebie.
Popijam znalezione tabletki szklanką wody z kranu i wychodzę do ogrodu. Mama siedzi samotnie w altance i wykonuje ozdoby na stół z kwiatów, które wcześniej zerwała.
- Przepraszam - szepczę, obejmując ją ramieniem. - Wiesz, że zrobię dla ciebie wszystko.
- Nie musisz się przemęczać. Eli mi pomoże - wciąż jest wobec mnie oschła.
- Doszło do tego, że wolisz jego ode mnie? Myślałem, że jestem twoim ukochanym synkiem... - uderzam w czuły punkt.
- Nie o tym mówię. On zawsze jest chętny do pracy. Nigdy nie odmawia.
- Mamo...
- Nie rozumiem czemu jesteś taki uparty?
- Ja? Uparty? - może i jest w tym ziarnko prawdy, ale nie zamierzam godzić się na analizę psychologiczną w wykonaniu Pameli Ford.
- Tak trudno powiedzieć „dobrze, mamo, zrobię to”?
- Przecież powiedziałem, że ci pomogę. Co jeszcze mam powiedzieć?! - coraz mocniej podnosi mi ciśnienie.
- Zmieniłeś się, Max. Kiedyś często wpadałeś w odwiedziny, opowiadałeś nam o swoim życiu...
- Wszystko o mnie wiecie. Zawsze dzwoniłem i...
- O Eli nic nie powiedziałeś - przerywa mi. - Mieszkał u ciebie. Oczekujecie dziecka. To nie stało się z dnia na dzień. Oddaliłeś się od nas. To bardzo boli.
- To nie tak... Wiesz, że chciałem dziecka, a Eli... - w porę gryzę się w język, by nie zdradzić za wiele.
- Widziałam wczoraj jak na niego patrzysz. Zależy ci na nim, a udajesz obojętnego. Dlaczego?
- On nosi moje dziecko! To oczywiste, że... - przerywam, widząc zbliżającego się blondyna. - Potem porozmawiamy, dobrze? - całuję mamę w rękę.
- Potem? Czemu nie teraz? Bo musisz przed nim udawać kogoś, kim nie jesteś?
- Mamo, błagam cię... Nie komplikuj mi życia jeszcze bardziej - proszę ściszonym głosem.
- Wyciągnąłem ciasteczka z piekarnika. Pomóc pani z kwiatami?
- Jesteś kochany - mama uśmiecha się do Eli. - Spójrz na te zdjęcia - podtyka mu jakąś kolorową gazetę, którą trzymała na kolanach. - Chciałam ozdobić serwetki takimi malutkimi wianuszkami, ale nic mi z tego nie wychodzi.
- O tak? - chłopak siada obok niej i bez najmniejszego problemu układa serwetki w fantazyjny sposób.
- Jak to zrobiłeś? - dziwi się, gdy pokazuje jej swoje dzieło.
- To banalnie proste. Nauczę panią. Najpierw składamy o tak - zagina rogi, by uzyskać elegancki kształt. - A teraz, gdy ta część jest już złożona, należy złączyć oba końce i gotowe. Pani kolej - uśmiecha się do mamy, dla której ta prosta czynność przypomina lekcję czarnej magii.
- To za trudne. Pokaż mi jeszcze raz - nalega.
- Bardzo proszę. - Eli to dobry nauczyciel. Cierpliwy. Nie okazuje cienia zniecierpliwienia, podczas gdy mama szybko się poddaje.
- Twoje wyglądają bardziej efektownie. Wolałabym, abyś ty je złożył i ozdobił, dobrze?
- Oczywiście, proszę pani. To zajmie chwilę. Co jeszcze mam zrobić? - zwinny i szybki, w mgnieniu oka radzi sobie z przydzielonym zadaniem. Wniebowzięta kobieta nagradza go swoim najpiękniejszym uśmiechem. Nie pamiętam, by w ostatnim czasie uśmiechnęła się tak do mnie. Zabrał mi dziecko, a teraz pozbawi rodziców?

Dochodzi południe. Na chwilę przez pojawieniem się pierwszych gości zabieram Eli do samochodu i szybko odjeżdżamy. Głowa nadal mnie boli i jestem rozdrażniony. Do ostatniej chwili przestawiałem meble w ogrodzie, by wszystko wyglądało idealnie, ale i tak nie zdołałem zadowolić mamy. Chłopak chyba przeczuwa, że nie jestem w najlepszym humorze, bo przez całą drogę nie odzywa się do mnie ani jednym słowem. Do dziecka też nic nie mówi. Udaje zamyślonego. Gdy docieramy na miejsce, szybko wysiada i od razu bierze się do pracy. Skoro jemu odpowiada taki układ, to mnie również. Jestem zirytowany sytuacją w domu. W dodatku dzisiejszy dzień jest dość ciepły, a klimatyzacja nadal nie została podłączona. Otwieram okna oraz drzwi na oścież, by wpuścić odrobinę świeżego powietrza. Znużony kładę się na niewielkiej sofie i dość szybko zasypiam.

Budzę się gwałtownie, gdy jedno z krzeseł ląduje na podłodze.
- ... o co pytałem? - w pomieszczeniu obok jest ktoś obcy. Zaalarmowany dziwnie brzmiącym głosem, postanawiam sprawdzić o co chodzi. - Odpowiadaj, bo mnie popamiętasz! - zaglądam do drugiego pomieszczenia.
- Nie wiem, proszę pana, ale to pomyłka - dostrzegam Eli, który krok za krokiem, cofa się do tyłu.
- Nie kłam, bo... - jakiś mężczyzna chwyta blondyna za ramiona i z impetem popycha na ścianę. - Zadałem ci pytanie. Jeśli nie odpowiesz, inaczej porozmawiamy - zaciska swoje łapska na jego koszulce. Chłopak robi się blady. Wyraźnie widzę, jak oplata brzuch ramionami, by chronić dzidziusia.
- Zgubił się pan? - nieznajomy obraca się w moją stronę. Ma jakieś dwadzieścia pięć lat. Wydaje się mocno rozjuszony.
- Zawołałeś tatusia na pomoc, głupi dzieciaku? - prycha gniewnie. - Duży błąd.
- Kim pan jest? - staram się zmniejszyć odległość między nami, by w razie czego móc ochronić małego malarza.
- Nie twoja sprawa, palancie! To ja tu zadaję pytania! Nie obchodzi mnie, że sklepu już nie ma! Bob jest mi winien kupę kasy!
- Nie znamy żadnego Boba - zapewniam go.
- Ani kroku dalej! - ostrzega mnie.
- Spokojnie, porozmawiajmy... - zimny pot spływa mi po plecach. Mam dziś bardzo zły dzień, a wszystko wskazuje na to, że zakończy się bijatyką...
- Powiedziałem, żebyś tu nie podchodził - jego obleśne paluchy zaciskają się na drobnym przedramieniu. Przyciąga Eli do siebie, używając go jako tarczy.
- Puść go - proszę pozbawionym emocji głosem.
- Najpierw powiesz mi, gdzie ten dupek Bob! - zaczyna się licytować.
- Mówiłem już, że nie znamy żadnego Boba - syczę przez zęby, mierząc go lodowatym spojrzeniem. - Puść go, to nikomu nie stanie się krzywda.
- Bo co?! - facet idzie na całość. Wygląda jak młody wilczek, któremu się wydaje, że po zjedzeniu wielkiego pojemnika mieszanki proteinowej i wykupieniu kilku karnetów na siłownię, świat należy do niego. Dzielnie pręży sztucznie napchane mięśnie.
- Bo pożałujesz - rzucam mu wyzwanie.
- Ja? - zaczyna się śmiać. - Nie dość, że obiję ci mordę, to jeszcze przelecę tego blondaska. Dalej będziesz się stawiać? - wyjmuje nóż, którym celuje w jasną szyję. Chłopak zamiera, obejmując kurczowo brzuch.
- To moje ostatnie ostrzeżenie. Puść go - staram się panować nad sobą, choć żądza mordu robi swoje. Jeśli coś mu zrobi... Jeśli go choćby draśnie, nie wyjdzie stąd żywy...
- Dajmy mu małą lekcję, która nauczy go pokory - pochyla się i szepcze jasnowłosemu do ucha. - A potem pójdziemy się zabawić. Masz ochotę? Ja wiem, że masz... - ociera się o niego. Mógł mnie posłuchać, gdy grzecznie prosiłem...
Wszystko zdaje się trwać ułamek sekundy. Łapię napastnika za nadgarstek i wykręcam mu rękę. Nóż wypada mu z ręki. Krzywi się z bólu, lecz to za mało. By mnie odepchnąć, puszcza Eli, który ucieka za moje plecy. Gdy mam pewność, że nic mu nie grozi, więcej nie jest mi potrzebne do szczęścia. Ojciec zawsze powtarzał, że nie wolno bić innych. Wyjątek stanowiły sytuacje takie jak ta. Po trzech ciosach szantażysta-amator dławi się własną krwią. Krzyczy coś, że złamałem mu nos, ale mało mnie to obchodzi. Uderzam jeszcze raz, tym razem w brzuch. Pada nieprzytomny na podłogę.
- Pobrudziłeś wykładzinę! Szlag by to...! - rozmasowuję nieco obitą prawą rękę. Odwracam się do Eli. Muszę sprawdzić, czy nic mu nie zrobił. - Już dobrze - podchodzę bliżej i dotykam jego szyi. Cały drży. - Chodź - sięgam po jego dłoń, lecz nie chce jej odkleić od brzucha. Łapie go więc za łokieć i wyprowadzam na zewnątrz. - Muszę zadzwonić po policję. Posiedź chwilę w samochodzie, dobrze? - otwieram drzwiczki od mercedesa.
- Nie... - protestuje cicho.
- Nie bój się. Nie pozwolę, by ktoś cię skrzywdził - pomagam mu wsiąść.
Gdy podjeżdża radiowóz, wysiada z niego syn jednego z sąsiadów, którego bardzo dobrze znam. Szybko streszczam mu zaistniałą sytuację. Razem ze swoim partnerem, zabierają naszego gościa na posterunek, by go przesłuchać. Zamykam biuro mamy i wracam do auta.
- W porządku? - pytam, uważnie go obserwując.
- Tak.
- Dobrze się czujesz? Możemy pojechać do szpitala, jeśli chcesz - nadal jest blady i wygląda tak, jakby miał za chwilę zemdleć.
- Chciałbym wrócić do domu.
- Na pewno? Nie wyglądasz za dobrze - waham się, czy odpalić silnik, czy też dać mu jeszcze chwilę, aby doszedł do siebie. Kładę mu dłoń na kolanie, nie wiedząc, czy wolno mi go objąć.
- Wiem, że nie pozwoliłbyś skrzywdzić dziecka - cały czas ściśle obejmuje brzuch. Nadal jest roztrzęsiony. Powinien jak najszybciej znaleźć się w łóżku.
- Eli... To nie jest najlepszy moment, ale nie mów mamie, dobrze?
- Nic nie powiem - opiera głowę na skórzanym siedzeniu i przymyka oczy. Odchylam jego fotel do tyłu, by było mu wygodniej. Po kilku minutach jesteśmy na miejscu. Ogrodowe przyjęcie już dawno dobiegło końca. Parkuję na podjeździe i obchodzę auto, by pomóc mu wysiąść.
- Wezmę cię na ręce i zaniosę na górę - otulam go ramieniem i podnoszę, bo boję się, że się przewróci. Nie protestuje. Jest nieco otumaniony.
- Długo was nie było - wita nas wesoły głos mamy, która chciałaby coś dodać, widząc nas w tak nietypowej sytuacji.
- Eli jest zmęczony - ucinam temat, kierując się prosto na górę. Układam go na jego łóżku i pomagam zdjąć buty. - Nie śpij. Musisz coś zjeść.
- Nie chcę.
- Obiecuję, że nie będzie to ciasto pani Gertrudy.
W kuchni zachowuję się jakby nic się nie stało. Wyraźnie widzę wymowne spojrzenia, które rodzice wymieniają miedzy sobą. W końcu ojciec podchodzi bliżej i uśmiecha się nieco zawstydzony.
- Co robisz, synku?
- Muszę wmusić w Eli jakiekolwiek jedzenie. Jakieś propozycje? - otwieram lodówkę w poszukiwaniu czegoś smacznego.
- Max, za dobrze cię znam - tata posyła mamie swój wyuczony uśmiech, by telepatycznie zapewnić ją, że wszystko ma pod kontrolą.
- Jakiś typ wparował do biura mamy i groził Eli nożem. Pobiłem go do nieprzytomności, a potem przyjechał syn Adamsów i zabrał go na posterunek - streszczam mu całe zajście, jednocześnie nalewając podgrzane mleko roślinne do kubka.
- Mówił, czego chciał?
- Szukał jakiegoś Boba.
- Nie znam - ojciec zaciska swoje wielkie dłonie na krawędzi zlewu. - Dowiem się, o co chodziło. Co z Eli? - dopytuje, coraz bardziej zdenerwowany.
- Przestraszył się, to wszystko.
- A ty?
- Złamałem mu kilka kości.
- Szkoda, że tylko kilka - wzdycha, spoglądając w kierunku niczego nieświadomej małżonki.
- Trzeba wymienić wykładzinę w biurze.
- Zajmę się tym - klepie mnie po ramieniu. - Dobrze się spisałeś. Jestem z ciebie dumny.
- Gdyby nie Eli, zatłukłbym go na śmierć - opieram się o lodówkę i spoglądam na swoje dłonie. Przyłożył mu nóż do gardła, rozumiesz? Na moich oczach...
- Wiem. Nie myśl o tym teraz. Idź na górę. Eli nie powinien być sam.
- Masz rację. Dobranoc - zabieram kubek oraz talerzyk. - Dobranoc, mamo.
- Dobranoc, skarbie. Słodkich snów.
- Pomóc ci się przebrać? - pytam chłopaka, który leży zwinięty w kłębek.
- Nie - szepcze w odpowiedzi.
- Będzie ci wygodniej.
- Tak też jest dobrze.
- Usiądziesz na chwilę? Przyniosłem ci kakao. Jest słodkie - kuszę go.
- Nie mam ochoty.
- Wiem, ale musisz to wypić. Od razu poczujesz się lepiej - siadam obok niego na łóżku. Nie jest zbyt chętny, by ruszyć się ze swojego miejsca, lecz wie, że nie odpuszczę. Jest w szoku. Odrobina cukru pomoże mu się uspokoić. - Chociaż troszeczkę - zachęcam, przysuwając kubek do jego ust. Kładzie dłoń na moich palcach, by się nie oblać.
- Dziękuję, nie chcę więcej - chyba rzeczywiście nie jest spragniony, bo ledwo umoczył usta.
- To może soku?
- Nie - przyciąga kolana do klatki piersiowej.
- Chcesz ze mną spać?
- Co? - unosi na mnie wzrok. - Nie jestem dzieckiem. Nic mi nie jest.
- Na pewno? Masz lodowate dłonie i jesteś blady jak ściana.
- Dzięki, Max. Poradzę sobie - obdarza mnie drwiącym spojrzeniem. Odstawiam kubek na stolik i zanim się orientuje w sytuacji, ponownie biorę go na ręce. - Co robisz?! Puść!
- To dla twojego dobra. Rano mi podziękujesz - układam go na swoim łóżku, a sam zajmuję miejsce tuż za jego plecami.
- Nie będę z tobą spać!
- Będziesz. Muszę mieć absolutną pewność, że nic ci nie jest - nie przyciągam go zbyt blisko siebie, ale otulam ramieniem, by nie mógł uciec. - Zamknij oczy i śpij - gaszę światło.
- Jesteś równie nienormalny jak on - poprawia poduszkę, by było mu wygodniej.
- Ja nie przyłożyłbym ci noża do szyi. Nosisz mojego syna - to drastyczne zdanie sprawia, że przestaje ze mną walczyć. Napięcie powoli go opuszcza. Otula się kołdrą i zasypia.
Zapomniałem już jakie to uczucie dzielić łóżko z drugą osobą. Czuć czyjeś ciepło, zapach. Korci mnie, by położyć rękę na jego brzuchu, ale z drugiej strony limit na ekstremalne przeżycia dzisiejszego dnia został już wyczerpany. Pocieszam się więc myślą, że porządna dawka snu przyczyni się do lepszego samopoczucia naszego synka.
Eli ma bardzo spokojny sen. Nie wierci się, ani nie zmienia pozycji. To ja stopniowo przysuwam się nieco bliżej. Jeszcze jakiś czas temu byłem gotowy zaatakować każdego, kto podsunąłby mi pomysł wspólnego spania, a dziś praktycznie go do tego zmusiłem. Po dwóch godzinach robię się na tyle odważny, iż przytulam twarz do jego włosów, by poczuć ich zapach. Drobne ciałko zdaje się zatapiać we mnie. Jest zupełnie inny, niż sądziłem. W dodatku ładnie pachnie. Chłonę jego ciepło niczym gąbka. I jest mi tak dobrze. Powieki stają się ciężkie, a jego miarowy oddech uspokajający. Mógłbym się do tego przyzwyczaić...

***

Moje Gąski,

Mam spory problem z internetem, ale nie martwcie się. Z pewnością wrzucę kolejne rozdziały :)

Wasz Kitsune