Niezbyt chętnie rozstaję
się z ciężarnym. Już na pierwszy rzut oka widzę,
że chłopak także by wolał, abym został w domu.
- Niedługo wrócę.
Odpoczywaj – gładzę go po bladym policzku.
Przed samym wyjściem
proszę Dorothy, by miała go na oku. Blondyn kiepsko wygląda, więc opieka nad
nim to nasz priorytet.
Pokonanie droga do
firmy zazwyczaj zajmuje około czterdziestu minut.
Ze względu na roztopy wszystko znacznie się wydłuża. Z niedowierzaniem
obserwuję niekończący się ciąg samochodów, które razem ze mną utknęły
w korku. Zrobiło się ślisko, więc piraci drogowi zaczęli szarżować. Policja
i pomoc drogowa starają się przywrócić porządek po drobnych stłuczkach. Jeżeli
doliczymy do tego piaskarki śnieżne, to nic dziwnego, że szybkościomierz
pokazuje zawrotne pięć kilometrów na godzinę.
- Coś mi się zdaje, że
pieszo byłoby znacznie szybciej… – mamroczę pod nosem. Jestem pewny, że nie
tylko ja rozważam taką opcję. Szkoda, że nie ma gdzie zaparkować.
Po blisko dwóch
godzinach bezustannego ruszania i hamowania, udaje mi się
w końcu dotrzeć na miejsce. Kieruję się bezpośrednio do gabinetu ojca, który
siedzi przy niewielkim stole i przegląda dokumenty. Za jego plecami, tuż przy
oknach, spaceruje mecenas Thompson. Pomaga ojcu od lat. Jego pojawienie się
oznacza jedno – to naprawdę ważna sprawa. Zazwyczaj to zatrudnieni radcy prawni
wykonują „brudną robotę”. Co takiego się stało, że ojciec ściągnął Thompsona w
taką pogodę?
- Jeremy! Nareszcie
jesteś! – Sokoli wzrok mojego staruszka działa niezawodnie.
- Przepraszam, że tyle
to trwało – podchodzę do stołu, by uścisnąć jego dłoń. Witam się również w
mecenasem, który rozmawia przez telefon.
W pomieszczeniu panuje nerwowa atmosfera. – Tato, o co chodzi?
- Sam chciałbym
wiedzieć. Spójrz na to – mężczyzna podsuwa mi plik dokumentów. Wszystkie kartki
to wysokiej klasy papier, opatrzony wytłoczonym herbem Reedów. Są na nich
opisane szczegóły przejęcia przeze mnie pełnej opieki nad dziećmi. Drugi
komplet to potwierdzona przez sąd kopia wyroku, na mocy którego Jackson
wykluczył Samuela z ich rodziny. Dołączony jest do nich testament ich ojca, a
także inne, niezbędne upoważnienia.
– Przeczytaj to uważnie – ojciec wskazuje palcem na testament.
Nie ukrywam, że podział
dóbr, dokonany przez ojca Jacksona, obchodzi mnie tyle, co sam Jackson. Spis
nieruchomości, antyków, biżuterii…
- Reedowie są bogaci.
Co to ma z nami wspólnego? – pytam, nie ukrywając rozdrażnienia.
- Jak zwykle jesteś w
gorącej wodzie kąpany… Dotarłeś do tego akapitu?
– Zirytowany Nicolas Atkins wskazuje palcem fragment, który jest sprawcą
zamieszania. Ponownie pochylam się nad tekstem, skupiając na nim całą uwagę.
- Ich imperium należy
do Samuela?! – Wpatruję się w ostatnią wolę seniora rodu Reedów z
niedowierzaniem wypisanym na twarzy.
- Na podstawie tego
dokumentu – ojciec podtyka mi kolejną kartkę – Samuel powierzył ją swojemu
bratu.
- Wcale mnie to nie
dziwi. Gdy ich rodzice zginęli, był jeszcze dzieckiem.
- Tylko czyim? – wtrąca
się mecenas Thomson, po raz pierwszy zabierając głos w dyskusji.
- Czyim? – Mam już
serdecznie dość tej zabawy w zagadki i niedomówienia.
- Z tych dokumentów
wynika, że Samuel został adoptowany – mecenas w końcu wtajemnicza mnie w
rodzinną intrygę rodu Reedów, wskazując na teczkę, która również leży na stole.
- Adoptowany?! – Nawet
mnie ta wiadomość ścina z nóg.
- Zamierzasz wszystko
po nas powtarzać? – oburza się mój ojczulek. – To nie koniec rewelacji. Ten
mały ma dwa zupełnie różne akty urodzenia, widzisz?
– Pokazuje mi metrykę, która znajdowała się w aktach Reedów, a także drugą,
znalezioną przez mecenasa. – Thompson wszystko dokładnie sprawdza, lecz jeśli
jest tak, jak myślę, to by znaczyło, że
ojciec Jacksona przekazał firmę komuś obcemu! – grzmi.
Osobiście nie widzę w
tym nic złego. Każdy ma prawo zarządzać własnym majątkiem tak, jak mu się
podoba. Spadkobiercą może być pierworodny syn, służący, kot, pies. Nie ma to
dla mnie większej różnicy. Jednak Nicolas Atkins ma swoje sztywne reguły. Nie
toleruje adopcji. I prędzej obdarłby mnie ze skóry niż pozwolił, by imię
rodziny zostało zhańbione.
- Jeżeli Samuel jest adoptowany,
pozwolisz mi go zatrzymać? – Moje pytanie sprawia, że całą krew odpływa z
ojcowskiej twarzy. Przez długich dziesięć sekund czekam na wyrok. W końcu
ojciec chrząka i jest gotowy do dalszej dyskusji.
- Jeremy, zakładam, że
piłeś i tylko dlatego powiem ci co myślę o całej tej sprawie, uprzednio cię nie
zabijając. Być może Samuel nie jest jednym
z Reedów, ale formalnie należy do ich rodziny i podlega Jacksonowi, który
wykorzystał pełnię władzy, przypieczętowując jego los. Sprzedał brata oddając
go… Thompson, przypomnij mi, jak on się nazywa? – Ojciec prosi mecenasa
o wsparcie.
- Sanders Wells.
- No właśnie. Sanders
Wells. Samuel jest jego własnością i nic nie da się z tym zrobić – staruszek
bezradnie rozkłada ręce. Za dobrze go znam, by mógł przede mną ukryć, jak
bardzo cieszy go ta sytuacja.
- Nie zmienia to faktu,
że imperium Reedów należy wyłącznie do niego – dodaje Thompson.
- Czy Jackson zdaje
sobie sprawę, że pozbył się kury znoszącej złote jajka?
– kpi mój ojciec.
- Wątpię – odpowiada
mecenas. – Akurat tą część dokumentów mamy
w komplecie. Samuel powierzył mu jedynie nadzorowanie firmą. Gdyby złożył
podpis także w tym miejscu – prawnik pokazuje nam puste pole – firma przeszłaby
w ręce Jacksona. A skoro nie podpisał, więc w świetle prawa nadal będzie
figurował jako dziedzic. Żaden sędzia tego nie podważy.
Jeszcze raz przyglądam
się rozłożonym na stole dokumentom. Samuel nie jest Reedem, a Jackson sprzedał
go Sandersowi… Zaczyna mnie mdlić od nadmiaru informacji oraz silnego stresu.
- Halo? – Ojciec
niechętnie odbiera telefon, którego dźwięk przerywa ciążącą między nami ciszę.
Nie lubi, gdy ktoś zawraca mu głowę błahymi sprawami, zwłaszcza w chwili, gdy
pogrążenie wrogów ma w zasięgu ręki. Wystarczy przecież, że ujawni kwestie
niedopełnienia formalności między braćmi. – Tak, jest tutaj – zerka w moją
stronę. – To do ciebie – podaje mi swoją komórkę.
- Panie Atkins! Mówi
Dorothy! – Moja gosposia jest czymś mocno zaaferowana.
- Co się dzieje? Samuel
źle się czuje? – Próbuję od razu odgadnąć jej myśli.
- Gorzej, zaczął
rodzić!
- Ale…! Teraz?! – Krzyczę,
nie potrafiąc zebrać myśli.
- Jesteśmy w szpitalu.
Proszę przyjechać! – Dorothy zaczyna płakać.
- W szpitalu?! Jak to w
szpitalu?! Czemu wcześniej do mnie nie zadzwoniłaś?!
– Wybiegam z gabinetu ojca, nie zważając na to, że ten próbuje mnie zatrzymać.
- Dzwoniłam kilkanaście
razy, ale pan nie odbierał. Krótko po pana wyjściu Samuel miał pierwsze
skurcze. Skontaktowałam się z doktor Ivette, a ona kazała nam jak najszybciej
przyjechać. Porodu nie da się zatrzymać farmakologicznie. Błagam, niech pan
szybko przyjedzie!
- Już jadę! Zaraz z
wami będę!
Drżącymi rękoma
odblokowuję alarm w samochodzie i w biegu odpalam silnik. Wiedziałem… Po prostu
wiedziałem, że trzeba było zostać w domu! Po jakiego diabła zgodziłem się
posłuchać ojca? Kogo obchodzi czy Samuel jest adoptowany lub do kogo należy ich
firma?! Obym tylko zdążył na czas!
Choć łamię wszelkie możliwe
przepisy, dotarcie do szpitala zajmuje mi prawie godzinę. Zziajany i do granic
możliwości zdenerwowany, wpadam na oddział ginekologiczny niczym burza. Doroty
i mój szofer siedzą na korytarzu.
- Gdzie on jest?! –
pytam , nerwowo rozglądając się za jakąkolwiek wskazówką. Dlaczego w szpitalach
wszystkie drzwi wyglądają tak samo i w dodatku nie są w żaden sposób
oznakowane?!
- Tam – gosposia
wskazuje mi właściwą salę. Przekręcając gałkę czuję jedynie ogłuszające
uderzenia mojego serca. To połowa ósmego miesiąca. Za wcześnie… Dużo za
wcześnie…
- Pan Atkins! – Doktor
Ivette wita mnie poważnym wyrazem twarzy. Jest skupiona i w towarzystwie
pielęgniarki sprawdza parametry na
monitorze, do którego podpięto omegę. Samuel cicho jęczy. Został przebrany w
szpitalną koszulę. Gdy nasze oczy się spotykają, od razu wiem, że bardzo
cierpi.
- Już jestem! – Siadam
obok niego i łapię za jego drobną rękę.
- Boje się – szept
chłopaka mrozi mi żyły. – Oni tak bardzo kopali… Przepraszam, Jeremy…
- Ciii... – uspokajam
go, dotykając jego twarzy. – Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
- Nie odchodź. Nie
zostawiaj mnie samego. To tak bardzo boli… – Serce mi się kraje słysząc takie
słowa.
- Nigdzie nie pójdę.
Będę ciągle przy tobie. Przysięgam!
Moja obietnica została
złożona nieco na wyrost. Pielęgniarka każe mi zdjąć marynarkę i założyć
specjalny fartuch. Siadam obok rodzącego chłopaka, lecz niewiele mogę mu pomóc.
Nie ukoję jego cierpienia. Skurcze są tak silne, że jest w agonii.
- Nie może mu pani podać
czegoś przeciwbólowego?! – ganię doktor Ivette, widząc jak blondyn się męczy.
- Tak się składa, że
nie mogę. Musi wytrzymać. Dasz sobie radę, prawda?
– kobieta zwraca się do Samuela. – Akcja porodowa postępuje w ekspresowym
tempie. Nie chcę narażać dzieci.
- Wiem – piwnooki
szybko jej przytakuje.
- Będzie bolało i to
znacznie bardziej niż teraz – ostrzega. – Słuchaj moich poleceń, a szybko się
uwiniemy, jasne? – Ordynator uśmiecha się ciepło do swojego pacjenta. Świetnie
sobie radzi z poskromieniem jego obaw. Całe szczęście, że trafił się nam ktoś
tak dobry i doświadczony.
Poród na dobre się rozkręca. Czuje się tak, jakby w
jednej chwili ziściły się wszystkie moje najgorsze koszmary. Krzyki Samuela,
który ze wszystkich sił stara się wydać na świat nasze maluchy już zawsze będą
mi się śniły po nocach.
Gdy rodzi się pierwsze
dziecko, Samuel jest już skrajnie wyczerpany. Mimo to uśmiecha się do naszego
synka, którego pielęgniarka na chwilę mu pokazuje. Malec musi zostać szybko
umyty i umieszczony w inkubatorze.
Drugi poród jest
znacznie trudniejszy, bo chłopak nie ma już siły. Trudy ciąży, anemia, wieczne
kopanie naszych dzieci… To wszystko sprawia, że omega jest ledwo żywy.
- Dasz sobie radę.
Jeszcze tylko troszeczkę – wspieram go jak mogę, próbując przekazać choć
odrobinę siły. W końcu udaje mu się wypchnąć dzidziusia, który zaczyna kwilić.
Doktor Ivette pokazuje nam maleństwo. Do niego także Samuel lekko się uśmiecha,
a potem mdleje.
- Spokojnie, to nic
takiego. – Kobieta przekazuje drugiego z naszych synków innej pielęgniarce, by
móc zająć się dwudziestolatkiem. – Mężczyźni zazwyczaj mdleją. Gorzej znosicie
ból, a on jest nie do opisania.
- Wyjdzie z tego? –
pytam łamiącym się głosem, bo choć silny ze mnie facet, to dosięgłem właśnie
swoich limitów.
- Pod warunkiem, że
odpocznie. Może pan przejść do sali obok i nacieszyć się waszymi dziećmi.
Rodzina z pewnością czeka na pana relację oraz zdjęcia, świeżo upieczony
tatusiu.
Czuję się wewnętrznie
rozdarty. Z jednej strony nie chcę zostawiać Samuela samego. Obiecałem mu, że
go nie zostawię. Jednak dzieci… Przez ponad osiem miesięcy zastanawiałem się,
czy będą zdrowe i jak będą wyglądać.
- Proszę iść. Nie chcę,
aby pan także zemdlał, gdy zacznę szyć.
Doktor Ivette drugi raz
nie musi mnie prosić. Już teraz ledwo stoję na nogach. Kręci mi się z głowie.
Sam już nie wiem, czy chce mi się śmiać, czy płakać. Dzieci są na świecie
zaledwie od kilku chwil, a ja już zostaję przygnieciony przez trud bycia ojcem.
***
Mija kilka godzin od
porodu. Obydwu chłopców położono razem w inkubatorze. Ponoć to bardzo pomaga.
Nadal czują swoją obecność i jest im cieplej. Spokojnie śpią.
Dwa malutkie aniołki…
Nigdy nie sądziłem, że
można pokochać aż tak mocno. Sam ich widok sprawia, że staję się bezbronny i przytłoczony
obezwładniającym uczuciem spełnienia. Gdy doktor Ivette pozwoliła mi ich
dotknąć, myślałem, że moje serce tego nie wytrzyma.
Samuel i ja mamy dwójkę
pięknych i zdrowych dzieci. Każdy z nich ma najbardziej niebieskie oczy na
świecie oraz ciemnawe, nieco potargane włoski. W ich malutkich twarzyczkach bez
problemu dostrzegam podobieństwo zarówno do omegi, jak i do mnie. To bez
wątpienia najcudowniejsze maluchy, jakie kiedykolwiek widziałem. Zrobiłem im
całą masę zdjęć, które przesłałem do rodziców. Pokażę je także Samuelowi, gdy
tylko się obudzi.
To dziwne, lecz z każdą
minutą coś wewnątrz mnie coraz głośniej żąda, abym poszedł się z nim zobaczyć.
Doktor Ivette powiedziała, że mam nie przeszkadzać w czasie wykonywania badań i
że zawoła mnie, gdy będzie po wszystkim. Niecierpliwię się. Czemu to tak długo
trwa? A jeśli robią mu krzywdę?
Nie zważając na zakazy
lekarki, zakradam się do monitorowanego pokoju,
w którym przebywa blondyn. Jest on znacznie bardziej przytulny niż ten,
w którym spędził pierwsze miesiące ciąży. Po pierwsze, łóżko jest znacznie
większe i wygodniejsze. Poza tym ustawiono tu kremowe fotele z oparciem,
w których można się rozsiąść podczas odwiedzin lub karmienia dzieci. Na stole
znajdują się kwiaty, a okna ozdobiono firankami i zasłonami. Postanawiam je zasłonić.
Jest wieczór. Nie chcę, by sztuczne światło, którego źródłem jest neon z nazwą
kliniki, drażnił śpiącego.
- Jeremy? – Odwracam
się słysząc za plecami cichutki, prawie bezgłośny szept.
- Jestem tutaj –
podchodzę do łóżka. Na wpół przytomny omega z trudem przesuwa głowę na
poduszce. Jest tak słaby, że nie ma siły otworzyć oczu.
– Śpij… – zachęcam go do dalszego odpoczynku.
- Dzieci… Nic im nie
jest?
- Nie. Są w
inkubatorze, lecz to silne bestyjki. Niedługo zabierzemy je do domu – rozmarzam
się. Oczami wyobraźni widzę Samuela i siebie, tulących nasze malutkie skarby. –
Jutro cię do nich zabiorę, bo na razie musisz leżeć. Za to zrobiłem miliony
zdjęć, więc jeśli chcesz zobaczyć, to… – wkładam rękę do kieszeni spodni, by
wydobyć z niej telefon.
- Nie chcę.
- Przepraszam. Jesteś
zmęczony, a ja gadam bez opamiętania – przeczesuję włosy chłopaka, gładząc go
tak jak zwykle to robiłem, gdy zasypiał w moich ramionach.
- Nie dotykaj… – Samuel w końcu unosi powieki. Choć w pokoju
jest ciemno, nie licząc punktowych żaróweczek, zamontowanych przy drzwiach,
wyraźnie widzę jego niesamowite oczy. Są jeszcze bardziej fascynujące niż
zwykle. Czekoladowe plamki gaszą intensywną zieleń, nadając jej nieco złotawego
zabarwienia. Mógłbym się w nie wpatrywać bez końca.
- Coś cię boli? Mam
zawołać doktor Ivette? – Niepokoi mnie jego stan. Oddech wydaje się płytki.
Dłonie wyjątkowo zimne. Próbuję je ogrzać, lecz mi na to nie pozwala. Do tego
przytwierdzono do nich kroplówki i różne kable.
- Chcę… Chcę zostać
sam. Idź do swoich dzieci i zostaw mnie w spokoju.
Zabolało.
Zabolało tak bardzo, że
aż zabrakło mi tchu.
Jasna skóra. Sine sińce
pod oczami. Gęste, nieco wywinięte rzęsy, rozchylone usta… Dlaczego mam
wrażenie, że widzę je pierwszy raz w życiu? Albo te dłonie, takie kościste i
smukłe. Wystające obojczyki. Jasne, miękkie blond włosy, których odcień kojarzy
mi się z karmelem. Czemu wcześniej tego nie widziałem? Przecież sam jego
wygląd, nawet teraz, gdy leży nieprzytomny po tak ciężkim porodzie, przyprawia
mnie o szybsze bicie serca.
Samuel
jest piękny…
To chyba coś więcej.
Zauroczył mnie do tego stopnia, że siedzę jak słup soli, gapiąc się na niego z
szeroko otwartymi ustami.
Wyczerpany fizycznie i
psychicznie omega szybko zasypia. Pojawia się za to doktor Ivette, która ma
dziś nocny dyżur.
- Mam wyniki badań –
kobieta macha mi przed oczami plikiem wydruków, abym zechciał zaszczycić ją
chociaż jednym spojrzeniem.
- Coś mu dolega?
Wyjdzie z tego? – dopytuję pospiesznie, nie umiejąc się uporać z wewnętrznym
niepokojem.
- Wyjdzie, ale nie sam.
Będzie potrzebował sporej dawki witamin, snu
i wsparcia. Nadal nie uporaliśmy się z anemią, ale będziemy walczyć dalej.
- Dziękuję. Dziękuję za
wszystko.
- Panie Atkins… W sumie
nie powinnam panu tego mówić, ale dzwonił jego brat. Pytał, czy Samuel urodził
i w jakim jest stanie.
- Jackson wreszcie
sobie o nim przypomniał… – wzdycham z ulgą.
- Nie powiedziałabym,
że kierowała nim troska. – Ordynator zaczyna ostrożnie drążyć temat. – To
brzmiało tak, jakby planował zabrać stąd Samuela.
- Też coś – prycham
nerwowo. – Sama pani przed chwilą powiedziała,
że potrzebuje czasu, by dojść do siebie. Nawet dzieci jeszcze nie widział. Musi
wyzdrowieć, nabrać sił.
- Co pan planuje?
- Zabiorę go do domu i
z pani pomocą postawimy go na nogi.
- A co potem?
Potem? Skąd mam
wiedzieć? Żyję jeszcze wydarzeniami, które miały miejsce przed pojawieniem się
doktor Ivette. Po raz pierwszy od bardzo dawna piwnooki zechciał ze mną
porozmawiać. To była wyjątkowo miła odmiana. Uwielbiam słyszeć swoje imię,
wypowiadane przez jego kuszące usta.
- Nie będę dziś pana
męczyć. Jeśli ma pan ochotę, to na końcu korytarza jest przygotowany pokój, z
którego może pan bez przeszkód korzystać. Piętro wyżej jest bufet. Naprawdę
zachęcam do odpoczynku. Któryś z was musi mieć siły, by udźwignąć zabawę w dom.
- Dziękuję. Posiedzę z
nim jeszcze chwilę, a potem się położę.
***
Poranek w szpitalu nie
należy do zbyt przyjemnych. Choć poszedłem za radą lekarki i próbowałem się
zdrzemnąć, nie potrafiłem. Emocje, które skumulowały się we mnie poprzedniego
dnia, bardzo potrzebują jakiejś przeciwwagi. Jestem zmęczony, szczęśliwy,
podenerwowany. Zupełnie sprzeczne uczucia walczą
o moją uwagę, a ja nie umiem ich okiełznać. Spokój znajduję jedynie będąc
blisko Samuela, dlatego też postanawiam nie czekać ani minuty dłużej. Chcę go
zobaczyć. Teraz.
Biorę prysznic i
przebieram się w czyste ubrania. Nie ma nawet piątej. Przez chwilę rozważam,
czy powinienem nastawić ekspres i przygotować sobie kawę, lecz rezygnuję z tego
pomysłu. Liczy się dla mnie wyłącznie fakt, by jak najszybciej spotkać się z
blondynem.
Przemierzam szpitalny
korytarz na palcach, by nikogo nie obudzić, po czym uchylam drzwi i zakradam
się do środka. Podchodzę do łóżka i siadam na fotelu. Samuel nadal śpi, choć
wyraz jego twarz świadczy raczej o tym, że coś mu dolega. Chłopak jest smutny.
Nie zdziwię się, jeśli za chwilę się rozpłacze. Przysuwam się bliżej łóżka, by
móc go dotknąć. Najpierw odgarniam dłuższe kosmyki włosów do tyłu, by go nie
drażniły, a następnie podpieram głowę dłonią. Chcę bez przeszkód podziwiać to
cudo.
Wcześniej nie doceniałem wyjątkowości Samuela.
Podejrzewam, że działo się tak dlatego, bo moje oczy były ślepe lub pokryte
łuską. Narodziny dzieci sprawiły, że widzę wszystko w nowych barwach. Widzę
jego, ale przede wszystkim chcę na niego patrzeć. Ciągle.
- Jeremy?
Niespodziewanie zostaję
przyłapany na gorącym uczynku. Omega bierze głębszy wdech, a następnie wykonuje
gest, jakby próbował policzkiem przytulić się do mojej dłoni. W ostatniej
sekundzie rezygnuje z tego pomysłu. Otwiera oczy, a ja… To co czuję… Tego nie
da się opisać słowami…
W jednej chwili całe
moje życie zostaje kompletnie przewartościowane. Otaczał mnie totalny chaos.
Czułem, że się duszę, że przygniatają mnie sprawy, nad którymi nie miałem
żadnej kontroli. Tymczasem jedno jego spojrzenie wystarczy, by wszystko wróciło
na swoje miejsce.
- Niesamowite… – szepczę na głos do samego siebie.
Samuel nie komentuje
moich słów. Nadal jest cierpiący i obolały. Próbuje poprawić swoją pościel,
lecz uwiązany do kroplówek i skrajnie wyczerpany, może co najwyżej leżeć.
- Pomogę ci. – Bez
chwili zawahania ruszam mu z odsieczą.
- Chciałbym wody. – Blondyn rozgląda się po pomieszczeniu,
szukając czegoś, co mógłby wypić.
- Już przynoszę. – Uśmiecham
się na sama myśl, że jestem mu potrzebny. Spełnianie próśb Samuela awansowało z
„nic mnie to nie obchodzi” na „sens mojego życia”.
Podchodzę do
niewielkiego stołu, na którym ustawiono znajomo wyglądający ekspres do kawy, a
także różne soki i inne drobiazgi. Sięgam po niewielką, szklaną butelkę, której
zawartość przelewam do szklanki.
- Proszę. – Ostrożnie
wsuwam dłoń pod głowę chłopaka, by nieco ją unieść. Nie chcę, aby się
zakrztusił.
Samuel rzeczywiście
jest spragniony. Mimo to przez cały czas patrzy wyłącznie na mnie. W jego
oczach kryje się podejrzliwość. Po tym wszystkim co razem przeżyliśmy nadal mi
nie ufa?
- Jeszcze? – pytam,
gładząc jednocześnie blady policzek omegi kciukiem.
- Nie, dziękuję.
- Może coś zjesz? A
może…
- Niczego nie chcę –
przerywa mi zimnym tonem.
On może i nie chce, ale
ja? Czuję wdzięczność, bezgraniczną radość
i obezwładniające szczęście. Dzięki Samuelowi zostałem ojcem. Mam ochotę
tańczyć i śpiewać, zupełnie jakbym był odurzony.
- Źle się czujesz? Mam
zawołać lekarza?
- Nie.
- To może chciałbyś
zobaczyć dzieci? Mam mnóstwo zdjęć. Nie uwierzysz, jakie są śliczne. – Wyciągam
swój telefon i pokazuję mu kilka ujęć, lecz nie jest nimi zainteresowany.
Odwraca głowę, by nie patrzeć na ekran.
- Marnujesz ze mną
czas. Idź do nich. Chcę zostać sam.
- Wyrzucasz mnie? – Przygnębiony
takim obrotem sytuacji, przeczesuję włosy palcami. Coś mi się wydaje, że Samuel
nie zdaje sobie sprawy z tego, jak wiele zmieniło się między nami przez
ostatnie godziny.
- Proszę, nie męcz
mnie. I bez twoich wiecznych pretensji jest mi wystarczająco trudno. Wszystko
mnie boli. Nawet ręką nie mogę ruszyć. – Omega próbuje przesunąć kosmyk włosów,
który wpada mu do oczu, lecz kroplówki skutecznie to uniemożliwiają. Wyręczam
go więc, a później pochylam głowę i muskam usta chłopaka swoimi. Ten gest bardzo
go zaskakuje. Monitor obok łóżka od razu wskazuje szybsze bicie jego serca.
Samiec wewnątrz mnie aż wyje na samą myśl, że działam na niego w taki sposób.
- A jeśli odmówię, to
co wtedy? – Droczę się z piwnookim, nadal prowokując delikatne pocałunki.
- Jeremy… – Moje imię w
jego ustach brzmi wyjątkowo. Uwielbiam, gdy je wypowiada. Ton jego głosu brzmi
miękko i zmysłowo.
Zaczynam całować go po
twarzy. Nie jestem nachalny. Chcę jedynie, by było mu miło. Liczę na to, że
odrobina czułości odwróci jego uwagę od obolałego ciała. Samuel odchyla głowę
do tyłu, uciekając przed kolejnym pocałunkiem. Na to właśnie czekałem…
- Ładnie pachniesz… –
mruczę, przesuwając językiem po wrażliwej szyi.
Zapach… Po porodzie
dzieci nie maskują już woni jego ciała. To ona tak silnie działa na moje
zmysły? Jeśli to prawda, to by znaczyło, że ja… Że my…
- Dzień dobry –
pojawienie się doktor Ivette psuje nastrój. – Panie Atkins! Proszę zostawić
mojego pacjenta w spokoju! – Oczy lekarki groźnie lśnią. Przełykam głośno
ślinę. Nie mam pojęcia jak to możliwe, lecz gdy zachowuje się w taki sposób,
autentycznie się jej boję.
- Ja wcale nie… Znaczy
my nie… – tłumaczę się bezradnie.
- Proszę poczekać na
korytarzu! – Doktor Ivette pokazuje mi drzwi.
- Dobrze, już idę. –
Ruszam przed siebie, choć zostawienie Samuela samego to jedna z
najtrudniejszych decyzji, jakie musiałem w ostatnim czasie podjąć. Nie chcę się
z nim rozstawać. Nigdy! Jest mój! Zawsze był. Tylko ja nie zawsze zdawałem
sobie z tego sprawę.
To
się nazywa MIŁOŚĆ, głupku… – przedrzeźnia mnie głos rozsądku.
Miłość…?
Tak, to prawda. Jestem
cholernie mocno zakochany.
Więc
licz się z tym, że masz ostro przechlapane…
Jezu jak się cieszę, że to już czytałam i wiem co będzie dalej, bo to napięcie by mnie zabiło. Dzięki Lisku!
OdpowiedzUsuńJak się czujesz?
Napięcie? Tu nie ma żadnego napięcia. Serio :D
UsuńJak się czuję? Nadal żyję. A tak serio, to wiesz jak jest. Lepiej. Gorzej. Różnie. Na razie dużo się uczę, bo czeka mnie ważny egzamin. Pisać też piszę, ale mega wolno. Na szczęście mnie nie popędzacie. Gdyby było inaczej może bym coś przyspieszył.
Twój Kitsune
Żartujesz! Popędzać Cię? Ja jestem tak szczęśliwa, że wróciłeś i jak otwieram stronę to coś nowego się pojawia, że nie ośmieliłabym się. Nie żebym czasem nie zajęczała w myślach, ale od razu daję sobie po łapach :D
UsuńPlus, nie wiem co konkretnie się stało, ale musiało być Ci bardzo ciężko, więc staram się produkować tylko pozytywną energię :)
A napięcie jest, ty przewrotny lisie :D Czy Samuel zostanie oddany, czy dzieci go pokochają, czy wszystko się ułoży, czy winni zginą bolesną, zasłużoną śmiercią.... Jak na złość ebook jest na starym laptopie, którego nie mogę odpalić bo spalił się procesor. Przeszukałam maile i dyski ale nie znalazłam. Więc muszę czekać na dalsze części i tylko pocieszam się wspomnieniami :)
Kitsuś, ja cię po prostu uwielbiam. Nikt nie pisze tak jak ty 🥰
OdpowiedzUsuń