Wracam do domu
obładowany witaminami i stertą poradników, których na wszelki wypadek dokupiłem
w księgarni. Proszę także moją gosposię, by zadbała o pokój gościnny,
znajdujący się jak najdalej od mojej sypialni. Zostawiam jej także jadłospis, a
szofera wysyłam na zakupy.
Od kilku godzin robię
co mogę, by wypracować plan działania. Postarałem się
o wynajęcie karetki. Załatwiłem wyspecjalizowaną pielęgniarkę, a także zadbałem
o badania, które zleciła doktor Ivette.
Idzie jak po sznurku.
No, może nie do końca…
Pozostaje jeszcze
rozmowa z Samuelem. Dobrze wiem, że czeka nas koszmarna przeprawa, lecz nie mam
innego wyjścia. Będę go tu przetrzymywać nawet wbrew jego woli, jeżeli to
pomoże bliźniakom.
Gdy wszystko dopięte
jest na ostatni guzik, z duszą na ramieniu jadę do kliniki. Mam ze sobą wszystkie
niezbędne dokumenty. Brakuje jedynie podpisu młodego Reeda.
Co zrobię, jeśli Samuel
się nie zgodzi?
Mam nadzieję, że to
moja ostania wizyta w tym ponurym miejscu. Wynajęci pielęgniarze przygotowują
nosze i sprzęt, a ja udaję się na górę.
Uchylam drzwi i pełen
najgorszych przeczuć zaglądam do środka. Ciężarny leży na łóżku. Nieobecnym
wzrokiem wpatruje się w sufit.
- Cześć – witam się z
nim, podchodząc bliżej. Chłopak nie reaguje. Nie jest to dla mnie zaskoczenie.
– Kiepsko wyglądasz – zauważam.
Dopiero po dłuższej
chwili zdaję sobie sprawę, że maluchy są dziś milczące. Nie witają się ze mną.
Nie nawoływały mnie także od samego rana. Niedobrze, bardzo niedobrze.
- Spójrz na mnie.
Musimy poważnie porozmawiać – przystępuję od razu do rzeczy, bo zmarnowałem już
dość czasu.
Nic. Cisza.
- No dobrze, w takim
razie ja będę mówił, a ty słuchaj. – Siadam na krześle, coraz mocniej się
denerwując. – Pokazałem twoje wyniki badań innemu lekarzowi, prosząc o
konsultację. Anemii nie można bagatelizować. Pani doktor wypisała witaminy.
Musisz także zmienić sposób odżywiania się, bo jeśli zostanie tak jak jest
teraz, twoja choroba zaszkodzi dzieciom. Rozumiesz to, prawda?
Dlaczego on jest taki
krnąbrny?! Nie dość, że muszę się z nim użerać, to jeszcze przechodzę kryzys
związany z papierosami…
- Rozmawiałem z twoim
bratem…
Blondyn odchyla lekko
głowę w moją stronę i obdarza mnie smutnym spojrzeniem. Przynajmniej mam
pewność, że słucha. Jego blada twarz oraz sine cienie pod oczami upewniają mnie
w postanowieniu, że nie może tu zostać ani minuty dłużej.
Jeremy…
Wykorzystaj jego słabość…
- Jackson przyznał mi
rację. On także uważa, że dla dobra dzieci powinieneś zamieszkać u mnie do
końca ciąży. Zgadzasz się? – Kłamię jak z nut, lecz najważniejsze, że to
działa.
W umęczonych oczach
Samuela dostrzegam cień nadziei. Na jego miejscu ja także chwyciłbym się wątłej
opcji, że wszystko da się jeszcze naprawić i będzie jak dawniej. Zwłaszcza po
pięciu miesiącach piekła. Może naiwnie wierzy,
że odpokutował już swoje i Reed mu wybaczy? Cokolwiek nim steruje, jest chętny
do współpracy. Podsuwam mu plik kartek.
- Musisz to podpisać –
wręczam blondynowi formularze oraz długopis. – To deklaracja, na mocy której
stwierdzasz, że dobrowolnie opuszczasz klinikę i nie wniesiesz żadnych roszczeń
na wypadek, gdyby inny lekarz postawił odmienną diagnozę – tłumaczę.
Wzrok Samuela wędruje po
tekście, a następnie spogląda mi prosto w oczy. Boi się…
- O wszystkim
pomyślałem. Na dole czeka karetka, którą przewieziemy cię do mojego domu. W
poniedziałek przyjdzie nowa lekarka, a do tego czasu zostaniesz pod opieką
wykwalifikowanej pielęgniarki. I co ważniejsze – dodaję pojednawczo – będziesz
miał znacznie wygodniej. Moja gospodyni przygotowała dla ciebie pokój gościnny.
Jest znacznie przytulniejszy niż ten. Gwarantuję ci ciszę i spokój do końca
ciąży. Wiem, że mi nie ufasz, ale… Życie dzieci jest zagrożone.
Co jeszcze mógłbym
powiedzieć, aby go przekonać?
- Jackson obiecał, że
przyjedzie cię odwiedzić.
Niedobrze mi się robi,
gdy wypowiadam to zdanie. Mój głos brzmi gładko
i fałszywie. Gdyby ktoś ze mną próbował takiej sztuczki, wyśmiałbym go. Na
szczęście on jest inny. Wstrzymuję oddech widząc, jak omega nieporadnie bazgrze
po wykropkowanym miejscu.
- Podjąłeś słuszną decyzję
– chwalę go. – Pójdę zająć się formalnościami
i poproszę pielęgniarzy, by przywieźli nosze.
Z mocno bijącym sercem
udaję się do gabinetu ordynatora, który kieruje mnie do księgowości. Tam
starszy mężczyzna sprawdza jedynie, czy uregulowano rachunek za pobyt w klinice
i po kłopocie. Możemy jechać.
Gdy wracam do pokoju,
by przekazać piwnookiemu dobre wieści, wynajęci przeze mnie ludzie także kończą
swoje przygotowania. Pozostaje jedynie przeniesienie chorego na nosze.
Samuel powoli siada.
Ubrany jedynie w piżamę trzęsie się z zimna, gdy jeden
z mężczyzn ściąga z niego szpitalną kołdrę. Jego kolega podchodzi bliżej
z zamiarem wzięcia chłopaka na ręce.
A
co, jeśli go upuści?!
- Ja to zrobię! – Odpycham pielęgniarza do
tyłu i bez najmniejszego problemu unoszę Reeda do góry.
Za
lekki…
To prawda. Jak na piąty
miesiąc ciąży, to chuchro waży tyle co nic. Nie komentuję na głos tego faktu.
Staram się także unikać jego wzroku. Po prostu kładę go w wyznaczonym miejscu,
po czym obserwuję, jak pielęgniarz opatula nosze kocem termicznym.
Podróż do domu trwa
około godziny. Z początku chciałem jechać karetką, lecz miałbym później problem
z odebraniem auta. Poza tym potrzebuję kilku minut dla siebie.
To wszystko dzieje się
zbyt szybko… Wspólne mieszkanie pod jednym dachem. Kłamstwa. Milczenie dzieci.
Strach przed reakcją ojca.
Potrzebuję sporej dawki
nikotyny! Najlepiej od razu!
Nie!
– odzywa się głos rozsądku. Jaki przykład
dasz bliźniakom, jeśli będziesz się tak zachowywać?!
Racja. Nie chcę, by
chłopcy widzieli we mnie jedynie uzależnionego od używek, słabego człowieka.
Kto wie, może kiedyś im to pomoże? Powiedzą sobie „skoro tacie się udało, to i
mnie się uda”?
Znowu
kłamiesz, Jeremy…
To prawda. Robię co w
mojej mocy, by nie myśleć o tym, że gdyby doktor Ivette tak mną nie
wstrząsnęła… Przecież ten cholerny omega jest prawie przezroczysty. Wygląda na
niedożywionego, a ma w sobie dwóch urwisów,
za którymi ich tata zdążył się mocno stęsknić. Za pierwszym razem jego brzuch
wydał mi się znacznie większy, lecz to było zwodnicze. Winę za to ponoszę zbyt
obszerne ubrania.
- Co się dzieje, chłopcy?
Czemu się nie odzywacie? – Mamroczę pod nosem, parkując na ośnieżonym
podjeździe. Tuż za mną zatrzymuje się karetka.
- Pokój gotowy? – Zagaduję
gospodynię, która osobiście pofatygowała się, aby przyjrzeć się bliżej
zamieszaniu przed domem.
- Tak, proszę pana,
ale… – Jej oczy robią się okrągłe niczym spodki na widok Samuela. – Czy to
młody pan Reed? – pyta kobieta, spoglądając na mnie tak, jakbym był małym,
niegrzecznym chłopcem, który napsocił. W sumie rozumem jej obawy. Tak się
składa, że wróciłem do domu w towarzystwie wroga, któremu „spsociłem brzuch”.
- Dziękuję, Dorothy.
Przygotuj mu coś do jedzenia, dobrze? – Ucinam temat.
- On potrzebuje gorącej
herbaty. Cały dygocze. – Spojrzenie mojej służącej nieco łagodnieje. Nie wróży to
niczego dobrego. Kobieta wraca do kuchni, a ja prowadzę pielęgniarzy wzdłuż
korytarza, po czym szeroko otwieram podwójne drzwi.
- I jesteśmy –
uśmiecham się do Samuela, lecz jemu jest w tej chwili wszystko jedno. Tak długa
podróż przy minusowej temperaturze, w dodatku stres
i nerwy… Nic dziwnego, że jego wątły organizm jest wyczerpany.
Odsuwam kołdrę razem z
kapą, by móc położyć dwudziestolatka do łóżka. Gdy ponownie znajduje się w
moich ramionach, czuję chłód jego skóry, przebijający przez szorstki materiał
szpitalnego odzienia. Okrywam omegę puchową kołdrą, a także dwoma kocami, po
czym mam zamiar odprowadzić pielęgniarzy do wyjścia.
„Tato…”
Ledwo słyszalny głosik
jednego z synów powstrzymuje mnie przed opuszczeniem sypialni.
- Już dobrze – szepczę
do niego.
Na szczęście pojawia
się Dorothy, która przejmuje dowodzenie. Dyskretnie spławia pracowników
transportu medycznego, a następnie przynosi dzbanek
z parującym naparem.
Sięgam po filiżankę, do
której nalewam odrobinę słodko pachnącej, ziołowej herbaty.
- To powinno pomóc –
próbuję wydobyć Samuela z pościeli. – Chyba zasnął
– komentuję sytuację, czując na sobie uważny wzrok gosposi, która wróciła,
by sprawdzić jak sobie radzę.
- Albo zemdlał – rzuca
cierpko, zabierając tacę.
***
Przez całe popołudnie
starałem się bezszelestnie stawiać kroki, a nawet znacznie ciszej rozmawiać
przez telefon. Szansa na to, że śpiący Samuel mógłby mnie usłyszeć są bliskie
zeru, a jednak…
Niepokoję się.
Omega śpi od siedmiu
godzin, a nie tak miało być. Co z witaminami
i jedzeniem? I skąd nagle aż takie zmęczenie? A jeśli w czasie podróży karetką
wstrząsy zaszkodziły maluchom?
Oszaleję przez to
wszystko!
Napisałem ojcu wiadomość,
w której przyznałem się, że przywiozłem Reeda do swojego domu. Jednocześnie
poprosiłem, aby spróbował uszanować moją decyzję i pod żadnym pozorem tu nie
przyjeżdżał.
Staruszek jest na mnie
śmiertelnie obrażony, bo odpowiedział jedynie „ok”. Dla kogoś, kto musi mieć
ostatnie zdanie w każdej kwestii, taka ograniczona wymiana myśli z pewnością
jest trudna do przełknięcia. Nawet na odległość wiem, że pewnie siedzi w swoim
ulubionym fotelu i knuje przeciwko mnie. Przy następnej okazji siła jego
kontrargumentów rozniesie mnie w drobny mak. Jutro wszystko mu wytłumaczę, bo
dzisiaj… Co mnie podkusiło, by odwoływać ważne spotkania i spędzić popołudnie w
domu? Gdybym wiedział, że ten anemiczny błazen będzie aż tak długo spać,
uporałbym się ze swoimi sprawami wieki temu. Ale nie! Zachciało mi się grać
„miłego pana domu”, to teraz mam za swoje.
Po dwudziestej
pierwszej osobiście podgrzewam zupę, którą Dorothy przygotowała na obiad i
udaję się do sypialni wroga. Włączam jedną
z mniejszych lampek i jeszcze raz oceniam, czy wybrałem dobry pokój. Znajduje
się w nim duże, masywne łoże z nowiutkim materacem, który ponoć dostosowuje się
do kształtu ciała. Są także fotele, mały stolik kawowy, duża szafa z
kryształowym lustrem. Wszystko utrzymane w klasycznym stylu oraz ciemnym
odcieniu brązu. Jednak najlepszy w tym wszystkim jest widok na ogród.
- Samuel? Gdzie się
podziałeś? – Ostrożnie ściągam koce, pod którymi się zakopał. – Wiem, że jesteś
zmęczony, ale witaminy są ważne – niechętnie budzę mojego gościa.
Chłopak unosi powieki,
po czym zaniepokojony rozgląda się po pomieszczeniu.
- Jesteśmy u mnie w
domu, pamiętasz? – Odświeżam mu pamięć, by nieco się uspokoił. – Zjesz kolację?
Podchodzę do stołu, na
którym zostawiłem tacę z zupą. W tym samym czasie zaspany blondyn odgarnia
część swoich przydługawych włosów za lewe ucho. Na jego policzku widać ślad po
poduszce.
„Słodki…”
– przechodzi mi przez myśl, lecz od razu rugam samego siebie za tak idiotyczne
spostrzeżenia.
Zamiast tego poprawiam
jego posłanie, by było mu wygodniej podczas jedzenia.
- Dziś pozwoliłem ci
pospać, bo byłeś zmęczony, lecz jutro… Twoja nowa lekarka wyraźnie zaznaczyła,
abyś jadł pięć razy dziennie. Będziemy się trzymać tego rozkładu. Zrozumiałeś?
Nie chcę być zbyt
szorstki. W skrytości ducha liczę na to, że mi odpowie. Mógłby się w końcu
przełamać. Ostatecznie jest ode mnie zależny. Nie oczekuję wdzięczności.
Bardziej zależy mi na tym, abyśmy zachowywali się jak na dorosłych ludzi
przystało.
Piwnooki sięga po
srebrną łyżkę i skupia się wyłącznie na swoim posiłku. Wolno przeżuwa każdy
kęs. Nadal jest zmęczony po podróży. I milczący.
- Rano muszę jechać do
pracy. Gosposia będzie się tobą zajmować. Powiedz jej, jeżeli będziesz
czegokolwiek potrzebował.
Podchodzę do okna i
przez kilka chwil wpatruję się w ciemność. Milczenie Samuela jest ciężkie do
zniesienia, zwłaszcza bez papierosów.
- Zamówiłem dla ciebie
nowy komputer oraz telefon – próbuję go przekupić za pomocą drogich prezentów.
– Na piętrze jest biblioteczka. Powiem Dorothy, żeby przyniosła ci jakieś książki.
Wzdycham głośno, lecz
to i tak nic nie daje. Traktuje mnie jak powietrze.
- Twoje zachowanie jest
dziecinne, wiesz o tym? Staram się jak mogę, więc ty także powinieneś coś z
siebie dać. Nie żądam niczego niezwykłego. Chcę mieć pewność, że dzieciom
niczego nie brakuje. To chyba niewielka cena, jak uważasz?
Chłopak kończy jeść
zupę, po czym grzecznie odkłada łyżkę i układa się na poduszkach.
- Jesteś jeszcze
głodny? Mogę przynieść więcej. Zgodnie z rozpiską doktor Ivette powinieneś jeść
co najmniej trzy tysiące kalorii dziennie. A może wolisz coś innego? – Ponownie
podchodzę do łóżka, po czym siadam na jego brzegu, by móc spojrzeć mu prosto w
oczy. – Samuel, nie przeciągaj struny… –ostrzegam. – Sprowadziłem cię tutaj, by
zatroszczyć się o dzieci, a ty mi to utrudniasz. Cierpliwość nie jest moją
mocną stroną… – warczę.
Uparty omega spuszcza wzrok, wpatrując się w swoje
splecione ręce. Nie ustąpi.
Skąd
w takim drobnym ciele aż tak silny charakter?
Zabieram tacę i wracam
do kuchni. Z początku planuję wdusić w Samuela jeszcze jedną porcję kremu z
brokułów, ale w lodówce znajduję coś znacznie smaczniejszego.
- Proszę – podaję piwnookiemu
talerzyk z naprawdę sporym kawałkiem sernika.
„Tato,
co to?”
Ciasto wzbudza
zainteresowanie bliźniaków. Biedactwa. W klinice, gdzie spędziły tyle czasu,
nie było mowy o deserze.
Samuel nie wygląda na
szczególnie zadowolonego, że znowu musi jeść. Wolałby pójść spać. Mimo to sięga
po widelczyk i spełnia zachciankę dzieci, których intryguje smak nowego dania.
„On
nam tego nie dawał… Jest zły…”
Uśmiecham się z
zadowoleniem, bo reakcje maluchów są bardzo żywiołowe
i zabawne. W ich świecie wszystko jest „dobre” lub „złe”. To miłe, że moi
synowie coraz bardziej na mnie polegają.
Powieki omegi powoli
zaczynają mu ciążyć. Może tu cukier tak na niego zadziałał? Ciężarny osuwa się
na poduszkę, niczym szmaciana lalka. Sięgam po talerzyk, który trzymał w
dłoniach. Przez przypadek dotykam jego palców. Są lodowate. Szybko okrywam go dodatkowymi
kocami oraz sprawdzam ogrzewanie. Ustawiłem dość wysoką temperaturę. Nie
powinien marznąć. Doktor Ivette wspominała, że mam go przytulić. To chyba
zbyteczny wysiłek. Znacznie bardziej wolę dotknąć dzieci.
- Od teraz już zawsze
będę blisko was, moje kochane urwisy…
Yes, yes, yes, more! Uwielbiam tą historię :)
OdpowiedzUsuńA może tak wcześniejszy prezent Mikołajkowy i następnym rozdział dzisiaj ? 😜❤️
OdpowiedzUsuń