Jestem wykończony!
Przyjaciele oraz
współpracownicy próbują wyciągnąć mnie na wieczornego drinka. Spoglądam na
zegarek. Kilka minut po dwudziestej drugiej. Wypad do klubu bezpowrotnie
przekreśli moje szanse na odpoczynek. Nie mówiąc już
o upiornym kacu, który będzie mi towarzyszyć od samego rana...
Nie, zakrapiany wieczór
nie wchodzi w grę.
Z żalem obserwuję, jak
roześmiana ekipa wsiada do taksówek.
- Dobry wieczór. – Szofer
usłużnie otwiera drzwi limuzyny.
- Dobry wieczór –
odpowiadam bez humoru, jednocześnie poluzowując krawat.
- Mam jechać za nimi? –
Mężczyzna rzuca pytające spojrzenie w moją stronę. Pewnie spodziewa się, że
przytaknę.
- Nie. Zawieź mnie do
domu.
Rozdrażniony ton mojego
głosu świadczy o tym, że nie jestem w nastroju na jakiekolwiek rozrywki.
Rozmawiać także nie mam ochoty.
Opieram głowę o
zagłówek i wpatruję się w światła nocy.
„Tato…”
Wstrzymuję oddech.
Paraliżujący ból przez chwilę więzi moje serce.
To
minie. Za chwilę minie. Nie daj się w to wciągnąć, słyszysz?!
– rozkazuję swoim nieposłusznym myślom. – Jesteś
przemęczony. Położysz się dziś wcześniej, wypoczniesz. Wszystko będzie dobrze.
***
Wyciągam z kieszeni
ciemnobordowego szlafroka pudełko papierosów oraz zapalniczkę. Przesiadywanie
na balkonie późnym wieczorem to mój codzienny rytuał. Papieros wypalony tuż
przed snem pozwala poukładać różne sprawy
i na spokojnie zastanowić się nad jutrzejszymi obowiązkami.
Ojciec od dawna suszy
mi głowę, abym bardziej zaangażował się w „rodzinny biznes”. Staruszek coraz
częściej przebąkuje o emeryturze. Razem z mamą,
w sekrecie, szykują się do odbycia podróży dookoła świata. Zanim zaczną pakować
walizki, muszą pokonać ostatnią przeszkodę – mianowicie przekonać mnie, abym
przejął firmę.
Sztywne reguły,
dotrzymywanie terminów, wieczne użeranie się
z niezadowolonymi klientami… Nie chcę okazać się niewdzięcznym dupkiem, jednak
rozsądek podpowiada, że nie podołam temu zadaniu. To za duża odpowiedzialność.
Od moich decyzji zależałby los tysięcy pracowników. Nie, to nie dla mnie. Mam niecałe
dwadzieścia sześć lat. Fotel prezesa w tak młodym wieku to najkrótsza droga, by dorobić się wrzodów
żołądka z powodu zbyt stresującej pracy.
Odkąd pamiętam miałem
swój plan na życie. Jeszcze w czasie studiów założyłem niewielką firmę
informatyczną, która zajmuje się prowadzeniem średniej wielkości kampanii
marketingowych. To dość dochodowe, spokojne zajęcie, dające sporą satysfakcję.
A może to wyłącznie zasługa doświadczenia, które zdobyłem? W porównaniu z
konkurentami, nie czułem presji. Pracowałem, bo lubiłem. Pieniędzy mi nie
brakowało. Od rodziców dostałem sporą posiadłość na obrzeżach miasta, otoczoną rozległym
ogrodem. Jeśli połączymy to z pokaźną kwotą, którą odziedziczyłem po dziadku, śmiało
można stwierdzić, że żyło mi się naprawdę dobrze. Przez krótką chwilę czułem
wiatr
w żaglach – młody, bogaty, przystojny. Świat zdawał się leżeć u moich stóp, a
ja to wszystko zaprzepaściłem.
„Tato…”
Zaciągam się dymem,
wspominając szczęście i beztroskę, które lada moment zostaną mi brutalnie
odebrane. Mój bezpieczny świat wypatroszony
i wywrócony do góry nogami. Wierzyć mi się nie chce, że wszystko się zmieni!
- Sam ściągnąłeś na siebie
to fatum, głupku! – Karcę się za nieprzemyślaną decyzję, z konsekwencjami
której przyjdzie mi się zmagać. Długo. Bardzo długo. Do końca moich dni.
Gaszę papierosa,
zgniatając żarzący się niedopałek w popielniczce i wracam do sypialni. Przemarzłem. Rozcieram ramiona zastanawiając
się, czy „dorobię się” także zapalenia oskrzeli. To wielce prawdopodobne.
Przyzwyczajenia są gorsze od nałogów.
Na wprost balkonu
znajduje się łóżko. Sam jego widok powinien wprawiać
w relaksujący nastrój. Olbrzymi stelaż zbudowano z ciemnobrązowego drewna. Do
tego miękka pościel, wygodny materac, szyty na zamówienie. Widok tego iście
królewskiego posłania przypomina mi, że od blisko dwóch tygodni praktycznie nie
zmrużyłem oka. Gnębią mnie koszmary, przez które budzę się zlany potem. No i
zacząłem słyszeć głosy. To z ich powodu nie mogę spać.
Dziś będzie inaczej! Nabiorę
dystansu, gdy znajdę się z ramionach Morfeusza. Rano jestem umówiony z ojcem,
który nasze „męskie śniadanie” potraktuje jako kolejną próbę przejęcia steru nad beztrosko
dryfującym statkiem, zwanym potocznie moim życiem. Rodzice zarzucają mi, że
unikam odpowiedzialności. Po części mają rację, choć wszystko zależy od tego,
jak zinterpretujemy daną sytuację.
Nie jestem perfekcyjną
kopią głowy naszego rodu. Brakuje mi pokory ojca, jego spokoju, konsekwencji. Wszystkie te cechy mają
wspólny mianownik
– zaangażowanie.
By lepiej zrozumieć mój
paniczny strach przed tym uczuciem, musimy cofnąć się nieco w czasie. Otóż gdy
byłem mały, poprosiłem rodziców, by kupili mi kota. Praktycznie od razu
spełnili moją prośbę. Ostatecznie kto odmawia ukochanemu jedynakowi?
Wybór kota na
przyjaciela był kiepskim pomysłem. Pomimo tego, że bawiłem się z nim,
głaskałem, podtykałem smakołyki, on i tak wolał wygrzewanie się na parapecie w
kuchni lub drzemki na kolanach mamy. Poczułem się zdradzony przez fałszywego
sierściucha. W ramach rewanżu zacząłem go ignorować.
Po kocie przyszła kolej
na psa. Potem na papugę…
Rodzice co rusz
powiększali przydomowy zwierzyniec, dając dach nad głową kolejnym „ulubieńcom”,
o których ja przestawałem się troszczyć zwykle
w przeciągu kilku tygodni. Nie nazwałbym tego słomianym zapałem. To były
kwestie dość głęboko zakorzenione w mojej dziecięcej psychice. Zdrada
ze strony kota przerodziła się u mnie w dość silną traumę. Asekuracyjnie
odgradzałem się coraz grubszym murem. Nienawidziłem uczucia odrzucenia, więc
wolałem trzymać dystans, by uniknąć dodatkowych cierpień. Mama i tata tego nie
rozumieli. Zamiast wsparcia, słyszałem wieczne wymówki. „Nie potrafisz się
zaangażować, synu! Uciekasz od odpowiedzialności!”
Z początku wydawało mi
się, że to wyłącznie niesprawiedliwe oskarżenia. Dopiero gdy rozpadł się mój
pierwszy, poważny związek zdałem sobie sprawę, że problem nie leżał we mnie. Za
każdym razem byłem za mało kochany.
Rodzice z pewnością
zaczęliby zaprzeczać tłumacząc się, że jestem ich oczkiem w głowie. Rozpieścili
mnie, to fakt. Miałem szczęśliwe dzieciństwo. Posłano mnie do dobrych szkół.
Jednak między nami często dochodziło i dochodzi do nieporozumień. Brak
akceptacji dla moich wyborów oraz bezustanne próby wymuszenia rzeczy takich jak
przejęcie firmy, nie kojarzą mi się
w bezwarunkową miłością. To raczej zawoalowany kontrakt – jeśli ty mi coś dasz,
dostaniesz coś w zamian.
Podobne sytuacje miały
miejsce w związkach, które starałem się zbudować. Zawsze kochano mnie „za coś”
lub „po coś”, a nie dlatego, że po prostu byłem. Dlaczego przy moim boku nie
pojawił się ktoś, kto pragnąłby wyłącznie mnie? Ktoś, dla kogo byłbym całym
światem, bez żadnych podtekstów i ukrytych haczyków.
„Tato…”
Wiercę się z boku na
bok, lecz upragniony sen omija mnie szerokim łukiem.
Za to wyraźnie słyszę nawoływanie moich synków. Z dnia na dzień ich ciche
głosiki brzmią coraz bardziej żałośnie. Dzieciaki tęsknią za mną, choć minie
jeszcze kilka miesięcy zanim oficjalnie się poznamy.
Doskonale pamiętam
chwilę, gdy lekarz przekazał mi „radosną nowinę”. Kolana się pode mną ugięły i
nie wiedziałem co mam odpowiedzieć.
Bliźniaki.
Będę ojcem bliźniąt.
Chłopców.
Moi synkowie jeszcze
się nie urodzili, a już mogą poszczycić się niezłym charakterkiem. Są odważni,
zaradni, a jednocześnie uparci i nieustępliwi. Nie da się ukryć, że
odziedziczyli moje geny. Geny alfy, który popełnił błąd… Bezustannie słyszę,
jak wzywają mnie do siebie żądając, abym był blisko.
Jak mam być blisko,
skoro sytuacja wymknęła się spod kontroli?
Chowam twarz w dłoniach
i przez kilka minut rozważam wszystkie opcje. Jedyne, na czym jestem w stanie
się skupić, to to ciche skomlenie.
- Nieczysto pogrywacie,
brzdące. Dwóch na jednego? – wzdycham. – Nie mam z wami żadnych szans, prawda?
***
- To chyba tutaj – mamroczę
do samego siebie, parkując auto.
Celem mojej nocnej
wyprawy jest prywatna klinika położnicza, w której przebywają obecnie moi
synowie. Maluchy doskonale zdają sobie sprawę,
że znajduję się naprawdę blisko. Czuję, jak szaleją, nawołując mnie z całych
sił.
Zadziałałem
impulsywnie, a teraz dopadają mnie wątpliwości. Mogłem lepiej przemyśleć tę
eskapadę. Jest pierwsza w nocy. Co powiem, jeśli zostanę zaczepiony przez
jakiegoś strażnika lub lekarza?
„Tato,
chodź!”
Za późno na wahanie.
Nie wycofam się, skoro już tu jestem. Dzieci by mi tego nie wybaczyły. Trudno,
raz kozie śmierć.
Naciskam klamkę nieco
obdrapanych, ciężkich, drzwi. Alarm się nie włączył. Korytarz prowadzący do
windy jest cichy i pusty. Całość przypomina scenę
z jakiegoś niskobudżetowego horroru. W dodatku dziwnie tu pachnie. Tanie środki
czystości zmieszane ze specyficzną wonią starego budynku, cuchnącego wilgocią.
Obrzydlistwo.
Nie muszę nikogo pytać
o drogę. Bliźniaki bez problemu prowadzą mnie na szóste piętro.
„Tato!”
Biorę głęboki wdech.
Moje serce wariuje, pobudzone dodatkowo przez rozemocjonowanych chłopców. Zwlekałem
pięć miesięcy, by maksymalnie odsunąć w czasie tę niezręczną chwilę.
Co mam zrobić?
Co powiedzieć?
Nie chciałem być ojcem.
Albo inaczej. Rozważałem ojcostwo – w bliżej nieokreślonej przyszłości. Tymczasem
stało się. Za cztery miesiące dzieci pojawią się na świecie, a ja przejmę nad
nimi opiekę. Będą moje. Tylko moje. On nie dostanie do nich żadnych praw.
Jak do tej pory trzymałem
się z daleka od szpitala. W mojej głowie zapalił się czerwony alarm – „a jeśli
to całe ojcostwo okaże się pomyłką?”. Moi potomkowie to nie piesek, czy kotek
lub dawna miłość. W dodatku będę zdany wyłącznie na siebie. Nic dziwnego, że
targają mną różne wątpliwości.
Jest
jeszcze Samuel…
Nasze ostatnie starcie
zakończyło się wielką awanturą. Omega przysiągł, że już nigdy się do mnie nie
odezwie. To akurat mało mnie obchodzi. Liczą się wyłącznie te rozbrykane smyki,
od których dzielą mnie ostatnie metry.
Popycham drzwi i
wchodzę do środka bez pukania. Szpitalny pokój nie tonie
w mroku, jak błędnie się spodziewałem. Przy łóżku ciężarnego zapalona jest
niewielka lampka, która oświetla pomieszczenie. Przełykam ślinę,
bo zasycha mi w gardle. Nogi same niosą mnie w kierunku dzieci. Dźwięk
stawianych przeze mnie kroków zakłóca ciszę i brzmi nieco złowróżbnie. Oto
przybył ten, którego absolutnie nie powinno tu być.
„Tato!
Tato! Podejdź bliżej!”
- Au… – Z ust śpiącego wydobywa się jęknięcie.
Samuel marszczy czoło,
po czym zmienia ułożenie ciała. Wyraźnie widzę, jak próbuje uspokoić kopiących
go chłopców. Moje łobuzy ani myślą by spać. Nie potrafią tego wyartykułować,
lecz doskonale wiem o co im chodzi. Mam ich dotknąć. Położyć rękę na jego
brzuchu. Nawiązać głębszą więź, której pragną od samego początku ciąży.
Niezgrabnie siadam na
prostym, drewnianym krześle. Znajduje się ono obok łóżka. Przez kilkanaście
sekund przyglądam się blondynowi. Niewiele się zmienił. Trudno mi jednoznacznie
to ocenić, lecz wydaje się bardziej dorosły
i poważny. Krótko po tym, jak okazało się, że jest w ciąży, wylądował
w klinice. Jego ciało kiepsko znosi trudy ciąży. Omega musi leżeć aż do samego
porodu.
„Tato!”
Popędzany przez
niecierpliwiące się głosy, wsuwam dłoń pod cienką kołdrę. Pierwszy raz w życiu
czuję, jak łzy zbierają mi się pod powiekami. Kawał
ze mnie chłopa. Nie mażę się z byle powodu. Wprost przeciwnie. Dorobiłem się
całkiem grubego pancerza, pod którym chowam swoje uczucia. Zwłaszcza strach
związany z tym, że dzieci mnie nie zaakceptują.
Wszystko wskazuje na
to, że niepotrzebnie się bałem.
Kocham… Kocham moich
synków…
Od samego początku
zastanawiałem się, jakie uczucia będą mi towarzyszyć. Nie ziściła się
najstraszniejsza z moich obaw, związana ze zobojętnieniem i nudą.
Niedowierzanie? Tak! Duma. Spełnienie. Mam ochotę wykrzyczeć całemu światu, że
wkrótce zostanę ojcem! Zuchwały uśmiech triumfu pojawia się na mojej twarzy.
Bycie tak blisko bliźniaków jest zdecydowanie najfantastyczniejszym
doświadczeniem pod słońcem i zamierzam często…
„Tato,
jeść!”
- Moje maleństwa…
Jesteście dokładnie takie jak ja! – Cieszę się. – Kropka
w kropkę podobne do taty.
„Jeść!”
Dzieciaki zaczynają
coraz mocniej dokazywać. Na każdym kroku pokazują swój silny charakterek.
Płynie w nich krew alfy! Najchętniej rzuciłbym wszystko
i spełnił ich zachciankę, lecz na przeszkodzie znowu stoi Samuel. Karmienie to
jego obowiązek. Tak jak się spodziewałem, bliźniaki nie chcą potulnie czekać na
posiłek. Wolą działać. Kopią z całych sił, by opieszały omega
w końcu na coś się przydał. Blondyn ponownie się krzywi, zupełnie jakby
przerwany sen sprawiał mu ból. Unosi powieki, zasłaniając oczy przed rażącym go
światłem. Po chwili dociera do niego, że nie jest sam.
- Cześć – witam się,
starając zachowywać naturalnie. Prędzej czy później musiałoby dojść do naszego
spotkania.
Nie
oszukuj się, Jeremy. Wasza relacja jest skomplikowana, a ty dotykasz właśnie
jego nagiej skóry. Powinieneś spodziewać się dosłownie wszystkiego!
– zostaję srogo upomniany przez głos rozsądku, który działa dość wybiórczo. Zdrajca.
Nie ostrzegł mnie, gdy spotkałem Samuela po raz pierwszy. Tylko czy to by coś
zmieniło? Nie sądzę.
Ponownie przyglądam się
omedze. Nie zdziwi mnie, jeśli między nami dojdzie do kolejnego spięcia. Samuel
może zacząć krzyczeć, wyzywać mnie od najgorszych. Może też zacząć płakać. Zapewne
zrobi wszystko, aby mnie stąd wyrzucono, a szczegóły „efektownego występu” ma
od dawna przećwiczone. Drań!
Mija kilka długich
sekund, które pozwalają blondynowi przetrawić pierwszy szok. Dwudziestolatek
cofa się w głąb łóżka, zmuszając mnie tym samym, abym zabrał rękę, a następnie
obdarza mnie zimnym, lekceważącym spojrzeniem.
- Wiem, że jest późno,
jednak dzieci tak bardzo nalegały… – Zaczynam się tłumaczyć, co jest do mnie
zupełnie niepodobne. – Powinieneś je nakarmić.
Są głodne – szybko przejmuję kontrolę nad sytuacją, by pokazać kto tu rządzi.
W napięciu czekam na
jakąś reakcję z jego strony. Bliźniaki naciskają, abym nie tracił czasu i
postarał się o kolację, a ten uparciuch ani myśli, by się ruszyć!
Gdyby
wzrok mógł zabijać…
Trzeba przyznać, że
Samuel jest mistrzem w wyrażaniu emocji samymi oczami. Lodowate, przenikliwe
spojrzenie, pełne gniewu i nienawiści,
to zaledwie początek…
„Jeść!
Tato, jeść!”
- Nie możesz wstać,
prawda? Mam kogoś zawołać? – Zgaduję w ciemno,
lecz ciężarny zbywa mnie milczeniem, które powoli wyprowadza mnie
z równowagi. – Słyszałeś, o co pytałem? Dzieci są głodne! Skoro ja to czuję,
jestem pewien, że ty także. Przestań się boczyć i zrób coś!
Nie powinienem podnosić
głosu, jednak to silniejsze ode mnie! Zaciskam dłonie
w pięści i w myślach liczę do czterdziestu. Nigdy wcześniej nie byłem w takiej
sytuacji. Jak mam do niego dotrzeć?! Co za nieznośny typ! Będzie leżał
i patrzył?! Tak to sobie wyobraża?! Na jego miejscu fochy odłożyłbym na inną
okazję. Zszargane nerwy nie pozwalają mi zdać się jedynie na bezczynność.
- Chcesz się przekonać,
że nie żartuję, tak? Ok. Nie ma problemu – cedzę przez zęby, zrywając się ze
swojego miejsca. Kątem oka dostrzegam, że Samuel poprawia pościel i ponownie
zamyka oczy. Cudownie! Nie dość, że mnie lekceważy, to jeszcze te biedne
kruszynki cierpią przez jego głupotę!
Wychodzę na korytarz i
rozglądam się za pielęgniarką.
- Jak zwykle. Nigdy ich
nie ma, gdy są potrzebne – pomstuję pod nosem, szukając pomieszczenia dla
personelu. Nie jest to wcale takie proste. Dyżurkę starannie ukryto przed
wzrokiem wścibskich petentów. Za szybą znajduje się starsza, około
pięćdziesięcioletnia kobieta, ubrana w biały fartuch. Nie nazwałbym jej
urodziwą. Ma dość specyficzną „urodę” oraz sporą nadwagę. Ogląda film, uzupełniając
jednocześnie dokumenty. Pracuje wolno
i ślamazarnie. Włączony telewizor ewidentnie ją rozprasza.
Przywołuję na twarz mój
najładniejszy uśmiech, za pomocą którego udaje mi się obłaskawić każdą niewiastę
i delikatnie pukam. Damulka z niechęcią unosi na mnie wzrok.
- O co chodzi? Kim pan
jest? – pyta, świdrując mnie wzrokiem. A właściwie dwiema małymi szparkami,
które rzucają złowieszcze błyski. Nie równa się to
z niechęcią Samuela, więc staram taktownie zachowywać i nie prowokować mojej
rozmówczyni. Chcę jedynie nakarmić chłopców.
- Przepraszam, że
przeszkadzam, droga pani, ale moje dzieci… To znaczy nasze… Jestem partnerem
Samuela Reeda i …
- Samuel nie ma
partnera – przerywa mi ostro pielęgniarka, posyłając jednocześnie wymowne
spojrzenie. – Jeśli przyszedł pan po dzieci,
to radzę zaznaczyć w kalendarzu, że planowany termin porodu wypada
w drugiej połowie maja, a mamy dopiero styczeń – dodaje z przekąsem.
- Dobrze wiem kiedy
urodzą się moje dzieci! – Tym razem to ja gram wrogo nastawionego. Może i
związek nie był nam pisany, ale w kwestiach ojcostwa nie jestem ignorantem!
Pokoik dla moich pociech jest już praktycznie ukończony. Kupiłem wszystkie
niezbędne akcesoria i ubranka. Mam nawet specjalny wózek i kołyski! Zadbałem o
każdy szczegół, bo poważnie podchodzę do rodzicielskich obowiązków.
- Więc w czym problem?
– Pracownica kliniki zerka na telewizor. Właśnie kończy się przerwa reklamowa i
zaczyna kolejny film, który z pewnością chętnie obejrzy.
- Bliźniaki są głodne –
wyjawiam prawdziwy powód mojej wizyty.
- No i co z tego?
Czy ja się nie
przesłyszałem?! Ten wredny babochłop powiedział „no i co
z tego”?! Ma problem ze zdaniem prostym? A może powinienem powtórzyć?!
- Przepraszam, ale
chyba się nie rozumiemy. – Z wielkim trudem panuję nad wybuchem gniewu, który
postawi na nogi całą dzielnicę.
- Dzieci ciągle czegoś
chcą. To całkowicie normalne. – Kobieta bagatelizuje problem.
- Dzieci są głodne! – Powtarzam
z większym naciskiem, dając pielęgniarce odczuć, że nie ustąpię.
- Kolacja była o
osiemnastej. – Wredna matrona rusza swoje cielsko z krzesła, na którym siedzi i
zmierza w moją stronę. – To nie pięciogwiazdkowy hotel, kochaniutki, a prywatna
placówka. Trzymamy się ścisłego harmonogramu. Jeśli się to panu nie podoba, to
proszę samemu zająć się dziećmi, a nie umyć ręce
i cieszyć wolnością, zostawiając omegę samemu sobie.
- Jak pani śmie?! Nie
prosiłem o wtrącanie się w moje życie osobiste!
- Peggy, wszystko
dobrze? Co tu się dzieje? – Za moimi plecami pojawia się szpitalny ochroniarz. Zbyt
głośna rozmowa wzbudziła jego zainteresowanie, więc przyszedł wtrącić swoje
trzy grosze. – Czas odwiedzin już dawno minął. Proszę stąd wyjść, bo zawołam
policję. – Mężczyzna
ze stoickim spokojem wskazuje mi drogę do windy. Znając życie, był świadkiem
znacznie „mocniejszych” scen, które miały tu miejsce.
- Już wychodzę.
Pożegnam się tylko z Samuelem – warczę, zmagając się
z gorzkim smakiem porażki.
Tęgi babiszon rusza w
krok za mną. Pewnie boi się, że za chwilę zmienię zdanie i dalej będę się
wykłócać o jakieś bzdury. Puszczam ją przodem, gdy docieramy do drzwi
prowadzących do pokoju Samuela. Tym razem w pomieszczeniu jest zupełnie ciemno.
Najwyraźniej mały spryciarz pospiesznie zgasił światło.
- Pacjent śpi. Proszę
mu nie przeszkadzać. W jego stanie wypoczynek jest bardzo ważny. Chyba zdaje
pan sobie sprawę, że ciąża jest zagrożona? – Kobieta fuka na mnie, nie
szczędząc uszczypliwości.
Unikam odpowiedzi na to
pytanie. Zamiast tego staram się wyłapać głos dzieci. One także boją się
pielęgniarki, bo zmieniają się w dwa potulne aniołki
i zachowują wyjątkowo cichutko.
No cóż, próbowałem.
A co to? Mam wpadkę na PDF, kupiłam jakiś czas temu. Postanowiłeś przenieść ją do bloga? Miłe przypomnienie, nie powiem, chętnie przeczytam jeszcze raz :)
OdpowiedzUsuńP.S zwłaszcza, że pdf jest na dysku w uszkodzonym laptopie a nie mam backupu - beezar juz nie istnieje i nie da się pobrać ponownie. Super się cieszę, że mogę do tego wrócić, dziękuję, Kitsune :*
Usuń